Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Było to 10 lat temu, za czasów prezydentury Bronisława Komorowskiego i premierostwa Donalda Tuska. W mediach dyskutowano, czy „Smoleńsk” Antoniego Krauzego powinien otrzymać dotację Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Pytana o to przez Radio Zet Agnieszka Holland –komplementując talent twórcy „Czarnego czwartku” – mówiła, że o takich kwestiach powinna decydować jakość scenariusza, a nie jego ocena ideologiczna.
Przypominając, że spiskowy „JFK” był jednym z najlepszych dzieł Olivera Stone’a, dodawała, że reakcja na „Smoleńsk” pokaże, jakim społeczeństwem jesteśmy. „Naprawdę dojrzali będziemy wtedy, jeżeli będziemy mogli się bez obawy, że rozleci się nam kraj, konfrontować z różnymi punktami widzenia” – mówiła.
Elementarne, prawda? Film to film, dzieło sztuki, które może prowokować, podejmować tematy niewygodne albo oddawać sprawiedliwość tym, o których większość nie chce pamiętać, co Agnieszka Holland robi zresztą od debiutu (pod słowo „większość” można podłożyć nie tylko Polaków, ale też Europejczyków, którym opowiedziała historię ks. Popiełuszki czy – w „Obywatelu Jonesie” – Hołodomoru). Dziełu sztuki nie narzuca się odgórnej interpretacji, np. poprzedzającym je urzędowym spotem. Dziełu nie stawia się pytania, komu służy, tylko, czy się udało.
Rozumiem oczywiście, że w świecie Andrzeja Dudy wszystko jest polityką – zresztą także fakt, że reprezentanci opozycji w sprawie „Zielonej granicy” wybierają na ogół głośne milczenie, świadczy o tym, iż wymowa filmu Holland rozchodzi się z poglądami większości Polaków na temat kryzysu na granicy białoruskiej. Kiedy jednak słyszę z ust głowy państwa frazę „tylko świnie siedzą w kinie”, pozwolę sobie nie film zrecenzować, a prezydenta, u którego jeśli występuje obawa, że rozleci się nam kraj, to drobną czcionką na samym końcu napisów, kiedy większość widzów opuściła już salę.