Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wracając z głosowania w niedzielnym referendum, nie zastanawiałem się nad tym, kto winien: Bronisław Komorowski, usiłujący odwrócić los batalii prezydenckiej; PO, w pośpiechu przepychająca jego wniosek, a po przegranej swojego kandydata – tracąca zainteresowanie sprawą; wszyscy po trochu, z opozycją włącznie, która – wraz z nowym prezydentem – parła do rozszerzenia w ostatniej chwili listy pytań? Nie myślałem też, komu cały ten zgiełk opłacił się politycznie (z pewnością Andrzejowi Dudzie, zgłaszającemu projekt kolejnego referendum, z pytaniem popieranym przez 6 mln Polaków; nie opłacił się natomiast Pawłowi Kukizowi, dokumentując tezę o zaniku jego elektoratu).
W sprawie tego referendum najgorsze nie były koszt i frekwencja - 7,8 procent, tylko fakt, że cynizm próbujących coś ugrać polityków doprowadził do skompromitowania idei demokracji bezpośredniej, będącej wszak użytecznym narzędziem współdecydowania o rzeczach wspólnych. Zgoda: zawsze istnieje ryzyko, że referendum zamieni się w plebiscyt (za czy przeciw: rządowi, prezydentowi lub burmistrzowi), ale jeśli dotyczy spraw istotnych i ma precyzyjnie skonstruowane pytania, jest szansą na poszerzenie naszego pola odpowiedzialności. Przykładem najświeższym lokalne głosowanie we Wrocławiu, dotyczące budowy metra, ograniczenia ruchu w centrum i organizacji przez miasto kolejnych wielkich imprez (prezydent Dutkiewicz zapowiada, że mimo niskiej frekwencji opinie mieszkańców potraktuje serio). Szkoda, bo w innej atmosferze referendum mogło być świętem demokracji. ©℗