Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Historia tego głosowania jest zaiste zdumiewająca: zaproponował je polityk (polityk? dotąd znaliśmy go raczej jako muzyka...) będący gwiazdą jednego sezonu, a zarządził polityk, dla którego był to ostatni etap desperackiej walki o odpływający elektorat. Od maja, kiedy zapadły decyzje, Bronisław Komorowski zdążył już pożegnać się z urzędem, a Paweł Kukiz – roztrwonić ogromną część udzielonego mu w wyborach prezydenckich poparcia. Zostaliśmy z referendum niespójnym (zawierającym pytania o JOW-y, finansowanie partii i rozstrzyganie wątpliwości na korzyść podatnika) i – poza resztówkami po Kukizie – pozbawionym jakiegokolwiek zaplecza mobilizującego do udziału. Struktury państwa i publiczne media ograniczają swoją aktywność do minimum: do głosowania kilka tygodni, a konia z rzędem temu, kto natrafi na debaty wokół poszczególnych pytań. Z jednym może wyjątkiem: kwoty stu milionów, które pochłonie organizacja referendum, a którą politycy chcieliby rozdysponować na inne cele, np. na walkę z suszą. PiS mówi wprawdzie o dopisywaniu kolejnych pytań (o prywatyzację Lasów Państwowych), ale bądźmy poważni: trudno wyobrazić sobie możliwość takiego kroku w przypadku już zarządzonego głosowania, w dodatku na kilkanaście dni przed.
Wszystko to daje mi dobre powody do frustracji, a jednak zamierzam iść na to „niepotrzebne” referendum. Podobnie jak z każdymi wyborami i referendami lokalnymi (do zlekceważenia tego warszawskiego nawoływała nawet partia z przymiotnikiem „obywatelska” w nazwie...): zbyt sobie cenię możliwość wyrażania własnym głosem opinii o naszych wspólnych sprawach, by pochopnie z niej zrezygnować. A co myślę o tych, którzy takie referendum zorganizowali, zamanifestuję 25 października. Również wrzucając kartkę do urny. ©℗