Jaki kolor jest na teraz? Na pewno nie fiolet

Kassia St. Clair, historyczka: W ostatnich latach coraz bardziej interesują nas żywe, nasycone kolory. Jakbyśmy w trudnych czasach instynktownie szukali pocieszenia.

27.09.2023

Czyta się kilka minut

Gra w kolory
Tradycyjne farbiarnie skór w Fezie. Maroko, luty 2019 r. / AGNIESZKA CYNARSKA-TARAN

MICHAŁ SOWIŃSKI:Często rozmawia Pani o kolorach?

KASSIA ST CLAIR: Mogłoby się wydawać, że wszyscy lubimy o nich mówić – każdy ma przecież swój ulubiony! Ale poza kilkoma pragmatycznymi sytuacjami – wybór farby na ściany w salonie czy dobieranie dodatków do sukienki – temat ten uchodzi raczej za błahy, banalny wręcz. Trochę jak rozmowa o pogodzie, tyle że bardziej dziecinna.

Z wiekiem mniej cieszymy się kolorami?

Coś w tym jest. Gdy przestajemy nosić w plecaku piórnik pełen kredek i flamastrów, zwracamy coraz mniejszą uwagę na otaczające nas barwy. A nie zawsze tak było.

Coś się zmieniło?

Paradoksalnie chodzi o to, że świat stał się... zbyt kolorowy. Wcześniej, gdy był bardziej monochromatyczny, kolory odbieraliśmy intensywniej, bo chyba też byliśmy ich po prostu spragnieni, szczególnie u nas, w pochmurnej i szarej Europie Północnej. Dziś dbanie o wizualne aspekty naszej rzeczywistości często oddajemy w ręce fachowców – grafików, projektantów, speców od reklamy. Od kolorów są profesjonaliści.

Płeć ma tu coś do rzeczy?

Około 4,5 procent populacji – najczęściej z powodów genetycznych – ma do jakiegoś stopnia problem z rozpoznawaniem kolorów. I faktycznie częściej dotyczy to mężczyzn niż kobiet. Inna sprawa, że ignorancja w kwestii nazewnictwa kolorów stała się częścią pewnego modelu męskiej tożsamości. Tak jakby umiejętność rozróżnienia indygo od błękitu pruskiego niosła ze sobą jakieś poważne ryzyko jej rozmiękczenia.

Z pewnością zmienia sposób patrzenia na świat.

Oczywiście, bo kolory mają swoją bogatą i skomplikowaną historię, rzadko kiedy niewinną. Przez wieki, czasem wręcz tysiąclecia, obrastały w najróżniejsze znaczenia i sensy. Dlatego też ten sam zestaw kolorów w zależności od kultury mógł być postrzegany zupełnie inaczej. Na przykład zieleń była niezwykle ważna w kulturze islamskiej, przez co w średniowiecznej Europie, prawdopodobnie na skutek wypraw krzyżowych, zaczęła być kojarzona z diabłem i demonicznymi praktykami. Albo zawrotna kariera niebieskiego. Rzymianie uważali go za kolor pospolity, do tego lubowali się w nim barbarzyńcy. Jednak za sprawą rosnącego w siłę kultu maryjnego stał się jednym z najważniejszych kolorów chrześcijańskiej Europy. Jak widać, przy okazji kolorów można rozmawiać właściwie o wszystkim – od historii wojskowości, przez kulinaria i botanikę, na zagadce początku wszechświata kończąc.

W książce „Sekrety kolorów” opowiada Pani kulturową historię kilkudziesięciu kolorów. Od którego się zaczęło? To ma być taki pokrętny sposób, żeby zapytać o Pani ulubiony...

Ultramaryna.

Ani chwili zawahania.

Bo jest nie tylko zjawiskowo piękna, ale też skupia w sobie wszystko to, co w historii kolorów najciekawsze. To najbardziej „maryjny” ze wszystkich odmian niebieskiego, dlatego też przez wieki był szczególnie pożądany. Wytwarzało się go z lapis-lazuli, czyli po łacinie „niebieskiego kamienia”, będącego w rzeczywistości mieszanką kilku minerałów. Przed XVIII wiekiem do Europy trafiał wyłącznie z jednego źródła – z kopalni Sar-e-Sang w górach afgańskich. Na wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego transportowano go jedwabnym szlakiem, a potem drogą morską do Wenecji. Już sama nazwa – ultra (poza) i mare (morze) – sugeruje, że jest to coś niezwykłego, pochodzącego z innego świata. Na jej punkcie obsesję mieli zarówno artyści, jak i ich mecenasi, którzy często domagali się, żeby na zamówionym obrazie pojawiła się na odpowiednio dużej powierzchni, jednocześnie skrupulatnie rozliczając swoich protegowanych z pobranych zaliczek.

W ten sposób można było pochwalić się swoją zamożnością?

Ale też pobożnością. W późnym średniowieczu i wczesnej nowożytności nie było nic lepszego niż Maryja w płaszczu w kolorze ultramaryny. Użycie tego konkretnego pigmentu oznaczało dodatkową warstwę sensu, w oczywisty sposób czytelną dla ludzi w XV czy XVI wieku. Dlatego dla mnie historia kolorów – ich materialnego sposobu wytwarzania, a potem dystrybuowania wśród artystów – to nieodłączny element historii sztuki.

Dlaczego dziś inaczej postrzegamy kolory dawnych dzieł?

Mamy wiele fałszywych wyobrażeń na temat materialnej strony przeszłości. Na przykład przez wieki, głównie za sprawą XVI-wiecznego włoskiego architekta Andrei Palladia, powszechnie uważano, że klasyczne budowle greckie były białe. To założenie stało się fundamentem wielu późniejszych stylów, z klasycyzmem w jego wielu wariantach na czele. Jednak już w połowie XIX wieku badania archeologiczne pozwoliły ustalić, że Grecy w ­architekturze, i nie tylko, uwielbiali jasne, żywe kolory. Było to dla wielu szokiem. Francuski rzeźbiarz Auguste Rodin miał nawet powiedzieć, że fakty mogą temu przeczyć, ale on głęboko w sercu wie, że greckie świątynie i amfiteatry musiały być białe.

Aż tak?

Proszę wyobrazić sobie Akropol pełen żywych odcieni czerwonego, niebieskiego czy żółtego. Czy to dalej ten sam Akropol, który przez tysiąclecia promieniował na całą europejską kulturę? Kolory odgrywają olbrzymią rolę w budowaniu tożsamości.

Pisze Pani, że obrazy dawnych mistrzów też kiedyś ­wyglądały inaczej.

Tak, i to te, które dziś uważamy za absolutnie kanoniczne dla europejskiego malarstwa. Wszystko znów sprowadza się do materialnego czynnika, czyli rodzajów i jakości używanych barwników. Gdy myślimy o obrazach dawnych nowożytnych mistrzów, mamy w głowie raczej ciemną, stonowaną paletę barw. W niektórych wypadkach taka była intencja twórców, czasem jednak to efekt działania czasu, bo na przykład użyty na danym obrazie lakier stawał się coraz bardziej brązowy, przez co „wyssał” część koloru. W zeszłym roku zakończyły się czteroletnie prace konserwatorskie „Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny” Tycjana. Gdy obraz został ponownie odsłonięty, wiele osób zareagowało podobnie jak Rodin, bo żywość kolorów kłóciła się z powszechnym wyobrażeniem tego arcydzieła. Kształtowane przez wieki kanony estetyczne sprawiają, że intensywne kolory czasem kłócą się nam z powagą i doniosłością dzieła.

Z Pani książki wynika, że na przestrzeni wieków pewne kolory stawały się niezwykle modne, inne wypadły z łask. Jakie barwy definiują nasze czasy?

Podczas pandemii zauważyłam gwałtownie rosnące zainteresowanie wieloma odcieniami żółtego i pomarańczowego, które wcześniej pojawiały się bardzo rzadko. To oczywiście typowy efekt mody, ale wydaje mi się też, że w tych trudnych czasach wielu z nas instynktownie szukało w nich pocieszenia. Co ciekawe, zainteresowanie żywymi, nasyconymi kolorami wciąż narasta.

Wszechobecność ekranów w naszym życiu ma tu znaczenie?

Z pewnością, bo dzięki nim mamy dostęp do barw, które normalnie nie występują w naturze – przynajmniej nie w takiej intensywności i podświetleniu. Z założenia mają one przyciągać naszą uwagę. Ta cyfrowa jasność i nasycenie w dużym stopniu określają naszą rzeczywistość dziś. Nawet jeżeli jakość wyświetlaczy bywa różna, efekt imersji jest podobny. Wielu moich znajomych, którzy co roku jeżdżą na ważną branżową imprezę dla projektantów wnętrz, czyli Salone del Mobile w Mediolanie, zwróciło mi na to uwagę. Mówili, że już od jakiegoś czasu dominują tam jasne i żywe kolory, ale tegoroczna intensywność barw była już zupełnie szalona. Żywiołowa ekspresja i przyciąganie uwagi są dziś najważniejsze.

Czyli to nie jest dobry czas dla ciemniejszych, bardziej subtelnych kolorów?

Jeszcze parę lat temu, przed pandemią, popularne były odcienie ziemiste, szczególnie czerwieni i zieleni – barwy kojarzące się z naturą i ekologią. Światem kolorów od zawsze rządziły mody i trendy, niemniej w epoce cyfrowej dynamika zmian jest wyraźnie większa.

Jaki kolor jest teraz w niełasce?

Najtrudniej ma dziś chyba fiolet, który swoje największe triumfy święcił w XIX wieku, wtedy uważany był za niezwykle elegancki i gustowny. Dziś fioletowy garnitur będzie raczej kojarzył się z ekscentrykiem pokroju Willy’ego Wonki z „Charliego i fabryki czekolady”. Ale kto wie, może za 10 lat wszyscy będziemy znowu chodzić ubrani na fioletowo?

Kolory to także sprawa bardzo polityczna – widać to dobrze w czasie kampanii wyborczej, gdy stroje polityków, ale i same plakaty atakują nas zewsząd różnymi kolorami.

To osobne uniwersum, fascynujące dla badaczki kolorów. Na przykład w ostatnich wyborach w Australii pojawiła się nowa opcja polityczna – teal independents. W politycznym spektrum to centryści, ale żeby się wyróżnić, przyjęli nowy, mający odpowiadać ich przekonaniom kolor [ang. tłumaczy się najczęściej jako „morski” albo „cyraneczka” – red.]. Za ich sprawą w debacie publicznej zaczęto dyskutować zawzięcie właśnie o... kolorach – o tym, co ideologicznie oznaczać może to połączenie zielonego i niebieskiego. W polityce, zresztą jak wszędzie, o znaczeniu danego koloru decyduje niemalże wyłącznie kontekst kulturowo-historyczny. USA to świetny przykład. Prawie wszędzie na świecie czerwony kojarzony jest z lewicą, niebieski z konserwatystami, a tam jest odwrotnie. Co więcej, w przypadku Ameryki ten kod, choć wydaje się niemalże odwieczny, nie ma więcej niż 20-30 lat, wcześniej panowała tam kolorystyczna dowolność.

A partie Zielonych?

W ostatnich dekadach zieleń okazała się na tyle atrakcyjna politycznie, że przestała być wyłącznie kolorem ekologów. Choćby w australijskiej polityce mamy już kilka jej odcieni, a każdy odnosi się do innej opcji światopoglądowej. Te stopniowe zmiany znaczenia poszczególnych barw najlepiej widać w wielopartyjnych systemach politycznych. Tam walka na kolory jest szczególnie zawzięta, bo paleta jest siłą rzeczy ograniczona. Z tego powodu niektórzy decydują się na dwukolorowość, co już zupełnie przypomina realia drużyn piłkarskich.

Historia kolorów to także historia sporów o prawa ­autorskie.

Dziś, podobnie jak kilka wieków temu, działają firmy, które wymyślają i patentują nowe kolory. Na przykład przy uniwersytecie w Oregonie działa laboratorium Masa Subramaniana, które kilka lat temu stworzyło nowy odcień niebieskiego, teraz pracują nad nową czerwienią.

Potrzebujemy nowej czerwieni?

Jest w tym olbrzymi potencjał komercyjny. Wiele powszechnie używanych dziś barwników nie daje do końca zadowalających efektów. Na przykład czerwień serca w popularnych naklejkach z serii „I ♥ NY niestety szybko blaknie. Albo Ferrari, które też ma problem ze swoją emblematyczną czerwienią – aby ją utrzymać, konieczne są drogie lakiery, które i tak trzeba nakładać wciąż na nowo. Jeżeli komuś uda się stworzyć inny, bardziej odporny na działanie słońca i ­powietrza barwnik, sporo na tym zarobi. Jest też duże zapotrzebowanie na nowe, wyjątkowe kolory, które wielkie korporacje będą potem mogły wykorzystywać jako część swojego brandu.

Idea posiadania na własność jakiegoś koloru jest problematyczna.

I trudna w egzekwowaniu. Przekonanie, że kolory należą do wszystkich, jest naturalne i powszechne. Do tego prawie każdy ma dostęp do zaawansowanych programów graficznych, gdzie, nawet przypadkiem, można wygenerować niemalże dowolny zestaw barw. Z drugiej strony stworzenie niektórych kolorów czasem wymaga drogich i innowacyjnych technologii. Tak było z substancją Vantablack, która powstała w National Physical Laboratory w Wielkiej Brytanii. To jeden z najciemniejszych znanych człowiekowi materiałów, który absorbuje 99,965 procent światła i ma bardzo szerokie zastosowanie w przemyśle i nauce. Ale, jak się szybko okazało, także w sztuce. W 2016 roku, po kilku latach eksperymentów z tą materią, brytyjski artysta Anish Kapoor zawarł umowę z producentem Vantablack, dzięki czemu otrzymał wyłączne prawo do korzystania z niej. Wzbudziło to olbrzymie kontrowersje w środowisku artystycznym.

Czemu Vantablack stała się tak pożądaną przez ­artystów substancją?

Jako że pochłania niemalże całkowicie padające na nią światło, nasz mózg ma problem z jej percepcją – materia w tym kolorze wydaje się nie mieć faktury, sprawia wręcz wrażenie dwuwymiarowej. Taka czarna dziura dla naszych zmysłów.

Przy rozmowie o kolorach nie można pominąć poezji. Dlaczego morze u Homera jest „ciemne jak wino”? To pytanie od wieków powraca w dyskusjach wśród ­antropologów i historyków sztuki.

Każdy język nieco inaczej nazywa poszczególny składowe rzeczywistości – w tym kolory. Trudno powiedzieć, ile właściwie istnieje kolorów. Aby język działał efektywnie, musi w jakiś sposób zawęzić ich ilość, pogrupować je. W większości dzisiejszych języków istnieje kilkanaście kolorystycznych grup, ale nie ma tu reguły, więc różnice potrafią być olbrzymie. Najwidoczniej, jak w przypadku greki, czasem wystarczało ich mniej. W przeszłości badacze faktycznie podejrzewali, że z Grekami musiało być coś nie w porządku, skoro morze i wino, ale też woły miały dla nich ten sam kolor.

Co więc było nie w porządku z Grekami?

W rzeczywistości chodziło o to, że w kwestii nazywania kolorów języki ewoluowały powoli i każdy na swój sposób. Co ciekawe, da się na przestrzeni wieków zaobserwować też delikatne przesunięcia w samym znaczeniu danego określenia koloru. I żeby sprawę jeszcze bardziej skomplikować – używanie abstrakcyjnego określenia barwy nie zawsze było popularne, często mówiło się o kolorach niemalże wyłącznie w kontekście konkretnych rzeczy – na przykład malinowy to kolor, jaki mają maliny.

Im więcej nazw danego koloru w naszym języku, tym lepiej go postrzegamy?

Neurolingwistom udało się zaobserwować niewielkie różnice tego typu, na przykład podczas badania użytkowników języka rosyjskiego, gdzie powszechne jest rozróżnienie na jasny i ciemny niebieski [chodzi o słowa „gołuboj” i „sinnij” – odpowiadające z grubsza polskim „błękitny” i „granatowy” – przyp. red. za Andrzejem Wojtasikiem, tłumaczem książki „Sekrety kolorów”], w porównaniu z użytkownikami języka angielskiego, gdzie powszechnie używa się tylko jednego słowa, czyli „blue”.

Da się rozwijać te umiejętności?

Nasze mózgi są bardzo plastyczne. Jeżeli ktoś dużo pracuje z kolorami, choćby graficy czy artyści, z pewnością jest w stanie wyćwiczyć się w lepszym rozróżnianiu i określaniu kolorów, na przykład poprzez kody systemu RGB. Niemniej to techniczna umiejętność, podobnie jak określanie „na oko”, ile to 250 gramów mąki. Nie można zapominać, że kolory są czymś więcej niż tylko sumą swoich fizycznych czy chemicznych właściwości. Gdy mówimy o kolorach, mówimy też o emocjach – i to przy pomocy historycznie uwarunkowanych kodów kulturowych. Dlatego właśnie można rozmawiać o nich bez końca. ©

Gra w kolory

KASSIA ST CLAIR jest brytyjską dziennikarką i historyczką, autorką książki „Sekrety kolorów” (2017, polskie wydanie w przekładzie Andrzeja Wojtasika ukazało się właśnie nakładem Wydawnictwa Buchmann) oraz „The Golden Thread: How Fabric Changed History” (2018).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Gra w kolory