Ja się nie triggeruję

Prof. Mirosław Bańko, językoznawca: Polszczyźnie nie grozi uwiąd ani niewola. Bardziej niepokoi mnie dziś to, co w naszym języku do siebie mówimy.

29.06.2020

Czyta się kilka minut

Warszawa, 8 maja 2020 r. /  / MATEUSZ WŁODARCZYK / FORUM
Warszawa, 8 maja 2020 r. / / MATEUSZ WŁODARCZYK / FORUM

MAREK RABIJ: Dobrze mówimy po polsku?

PROF. MIROSŁAW BAŃKO: Jerzy Bralczyk, zapytany kiedyś o to, odpowiedział, że najlepiej na świecie.

A co powie Pan? Współautor Poradni Językowej, najpopularniejszego miejsca w internecie poświęconego poprawnej polszczyźnie?

To wbrew pozorom niełatwe pytanie. Bo co znaczy „mówić dobrze”? Czy nawet „poprawnie”? Najważniejszą funkcją języka jest przecież komunikacja. Dopóki się ze sobą dogadujemy, dopóty mówimy dobrze. Przynajmniej w pewnym sensie tego słowa.

Ale taka definicja zawęża to, co można nazwać błędem, do nieistotnego marginesu.

Ten margines nigdy nie jest nieważny. Językoznawcy mawiają wręcz, że język rozwija się dzięki błędom, bo każda zmiana, dopóki nie spotka się z akceptacją mówiących, będzie postrzegana jako błąd. Błędy pełnią ponadto funkcję charakteryzującą. Proszę sobie wyobrazić np. opowiadanie, którego autor próbuje nakreślić sylwetkę bohatera z tzw. marginesu społecznego, nasączając jego mowę błędami językowymi. Mógłbym powiedzieć: po błędach cię poznamy. Albo trochę inaczej: jesteś taki, jak twoje błędy.

Właśnie o tej identyfikacji przez błędy chciałbym z Panem porozmawiać. Moja polonistka w podstawówce, pochodząca z Wielkopolski, powtarzała, że my, jako osoby urodzone już na Dolnym Śląsku, posługujemy się językiem wysterylizowanym. Jedyne, co się jej rzucało w poznańskie ucho, to nasza rzekoma skłonność do przekręcania nazw geograficznych.

Ciekawe. Z tym ostatnim się nie spotkałem.

Miała nawet teorię, że to wynika z braku zasiedzenia ludności w regionie. Nazwy miejscowości, których używaliśmy, zostały przecież w większości w sztuczny sposób wywiedzione z niemieckich.

A ja znów przywołam profesora Bralczyka, który przy jakiejś okazji powiedział, że na tzw. Ziemiach Odzyskanych mieszkańcy posługują się najczystszą polszczyzną. Właśnie tam – na skutek wymieszania się ludności pochodzącej z różnych regionów – język polski ma najmniej gwarowych naleciałości.

Obawiam się jednak, że nie znajdzie pan w dorobku polskiego językoznawstwa czegoś w rodzaju aktualnej mapy błędów językowych. Nie brakuje opracowań, w szczególności atlasów językowych, które koncentrują się na zasięgu występowania określonych cech językowych, takich jak np. mazurzenie. Tylko że – i tu kolejny raz wracamy do punktu wyjścia – w tego typu pracach chodzi raczej o zbadanie, jak się mówi w konkretnych regionach, a nie o to, jak się mówić powinno.

Natomiast językoznawcy, którzy zajmują się katalogowaniem błędów, tworzą nie tyle mapy, ile swego rodzaju gabinety językowych osobliwości. Jest to, nawiasem mówiąc, dziedzictwo XIX w., kiedy żywe było przekonanie, że bez sztywnego kanonu poprawnej polszczyzny język nie przetrwa zaborów. Chodziło o to, żeby błędy spisywać i piętnować. Szczególnie często dotyczyło to dialektyzmów i wyrazów zapożyczonych z innych języków, nazywanych wówczas „barbaryzmami”.

A może brak mapy, o którą zapytałem, świadczy właśnie o tym, że błędy językowe łączą nas ponad wszystkimi podziałami – także geograficznymi?

Wiele zależy od tego, jak pan zdefiniuje błąd. Mało uwagi w publikacjach poprawnościowych poświęca się błędom w wymowie i akcentowaniu, a tak się składa, że właśnie ten rodzaj odstępstw od normy językowej niesie ze sobą najwięcej informacji o mówiącym. Na studiach miałem wykłady ze sztucznej inteligencji. Prowadzący miał klasyczne mazowieckie twarde „el”. Mówił „sztuczna intelygencja”, czym zdradzał nie tylko region, z którego pochodził, ale i to, że rodzice w domu posługiwali się gwarą. Nie wiem, jak przyjmowali tę „intelygencję” koledzy z roku. Mnie to raziło.

Ja miałem podobny stosunek do gwary śląskiej. A dziś się zastanawiam, właściwie dlaczego?

Prawda? Język może się różnić regionalnie. W Małopolsce zbieracie w lesie borówki, które dla nas na Mazowszu są czarnymi jagodami. Pan co zbiera?

Nic. Jako dziecko chodziłem na jagody. Z racji miejsca zamieszkania – w Krakowie – teraz powinienem zbierać borówki, ale tak mi się to miesza, że staram się unikać obu nazw. „Na dwór” przestałem wychodzić, ale nadal nie umiem wyjść „na pole”. Wychodzę „na zewnątrz”.

Ale mógłby pan i „na pole”, i „na dwór”, gdyby pan chciał, bo żadna z tych form nie jest dialektyzmem, nie jest odstępstwem od normy językowej, lecz tylko jednym z wariantów regionalnych. Przy czym wariant stołeczny – czy to sprawiedliwe, czy nie – uchodzi za mniej nacechowany. Język, powtórzę, ma funkcję identyfikacyjną. Jeden z moich znajomych trafił do wojska, w koszarach zaczął mówić „poszłem”, mimo że wcześniej nigdy mu się to nie zdarzało. Kiedy wracał na przepustkę do domu, natychmiast przechodził na „poszedłem”. „Gdybym mówił poprawnie, koledzy uznaliby, że się wywyższam, i nie miałbym życia w jednostce” – wyjaśnił mi przy okazji.

Uzasadniony okolicznościami – ale nadal błąd.

I tu się z panem nie zgodzę. Bo według jednej z definicji błędem jest nieświadome odstępstwo od normy językowej. Podkreślam – nieświadome.

Błędem, nie tylko językowym, może być także mimowolne kopiowanie zwyczajów typowych dla innego kraju. Na przykład amerykańskie keep smiling nie bardzo do nas pasuje i może razić, ­wolimy cierpiętnictwo i ponuractwo. Nie lubimy się także chwalić, wolimy fałszywą skromność. A zwyczaje przy stole? Polakowi nie wypada np. sięgnąć od razu po talerz, gdy gospodarz częstuje. „Może jeszcze ciasta, panie Marku?”.

„Dziękuję, panie Mirosławie, pyszne, ale nie wcisnę już nawet kawałeczka”.

Odbywa się między nimi swoista gra, dobrze znany spektakl, i w końcu gość ulega i sięga po talerz, nawet jeśli nie ma ochoty. A teraz proszę sobie wyobrazić, że gościem jest Polak np. w Szwecji. Odmówi po „polsku” i może do końca przyjęcia siedzieć głodny, bo więcej namawiany nie będzie. Nie chce, to nie, jego prawo, należy uszanować jego wolę.

Błąd w komunikacji – owszem. Ale czy także błąd językowy?

Dobre pytanie. Między zachowaniem językowym a pozajęzykowym nie zawsze jest ostra granica. Ale pozwoli pan, że przywołam przykład na to, jak błąd niewątpliwie językowy rzutuje na ocenę danej osoby. Proszę sobie wyobrazić, że prosi pan o opinię cenionego prawnika. I dostaje od niego dokument z błędem ortograficznym. Obawiam się, że to wpłynie na pańską ocenę zawartości merytorycznej pisma. Może pan wręcz zwątpić w kompetencje zawodowe mecenasa.

A czego Pan we współczesnej polszczyźnie nie lubi i nie toleruje?

Obawiam się, że jestem gotów tolerować za wiele. Nawet zwracano mi na to uwagę przy różnych okazjach. Ale każdy ma swój próg wytrzymałości. Bardzo razi mnie np. nagminne używanie zaimka „mi” w pozycjach akcentowanych, gdzie powinno się użyć formy „mnie”. Przykładowo, ciągle słyszę „mi się wydaje” zamiast: „mnie się wydaje” albo „wydaje mi się”. Ostatnio dyrektor artystyczny jednego ze znanych polskich teatrów powiedział publicznie: „mi się wydaje”. A mnie ręce opadły i pomyślałem, że tak już teraz będzie, że tak zostanie. Błąd, który się spopularyzował, przestaje być błędem.

Kolejna para to: „Ci – Tobie”.

Tu jest na odwrót, bo używa się formy dłuższej, akcentowanej, tam, gdzie wystarczyłaby krótsza. Mam podejrzenia, że w głowach mieszają nam autorzy reklam, bo częściej słyszę tę formę w mediach niż na ulicy. Ktoś chyba doszedł do wniosku, że jeśli się powie: „to się tobie spodoba”, zamiast zwyczajnie „to ci się spodoba”, adresat przekazu poczuje się bardziej wyróżniony i chętniej sięgnie do kieszeni.

A tak kochane przez polonistów pleonazmy? Kto w szkole nie usłyszał krytyki „cofania wstecz”?

Tylko część pleonazmów zasługuje na miano błędu. Pan już „cofnął wstecz”, ja dla przykładu jeszcze „wrócę z powrotem”, ale to skrajności. Owszem, rażące, ale naprawdę nieliczne. Większość pleonazmów i tautologii, czyli przykładów dublowania treści, jest uzasadnionych potrzebą ekspresji (np. „krótko i węzłowato”) lub skutecznej komunikacji. Zwłaszcza w języku mówionym, gdy uwaga słuchacza jest rozproszona, powtórzenia mogą być funkcjonalne. Inne przykłady dublowania treści są naturalnym efektem łączliwości wyrazowej. Na przykład „burzowa pogoda”: przecież burza zawsze odnosi się do pogody.

Jeśli z polszczyzną nie jest tak źle, to jakim cudem w „Słowniku wyrazów kłopotliwych”, którego jest Pan współautorem, udało się Państwu zgromadzić ponad 3 tysiące haseł? To przecież tyle, ile większość z nas potrzebuje w codziennej komunikacji – nie licząc tych, którzy wszystko potrafią wyrazić za pomocą paru przekleństw.

Mówi się, że wulgaryzmy służą do wyrażania negatywnych emocji, ale ich funkcją jest również budowanie wizerunku. Nieprzypadkowo język wojskowych i ludzi z innych resortów siłowych roi się od przekleństw. Muszę przyznać, że jeśli coś mnie niepokoi w kierunku ewolucji współczesnej polszczyzny, to właśnie przenikanie wulgaryzmów i językowej trywialności do sfer od nich dotychczas wolnych. Chyba najszybciej wulgaryzuje się debata publiczna i język mediów. Przymiotnik „zajebisty” właściwie już oderwał się od swojego źródłosłowu.

Kiedyś „zajebisty” był elementem języka młodzieżowego.

Ale się zestarzał wraz z używającą go młodzieżą i zatracił funkcję identyfikacyjną. Podobnie „wow”, które także weszło już do polszczyzny różnych pokoleń, z wyjątkiem najstarszego.

Ale język nie znosi próżni i niedawno dowiedziałem się od syna, że go „triggeruję”?

Co pan zrobił biednemu dziecku?

Zestresowałem, zdenerwowałem. I teraz sam się trochę triggeruję, czy powinienem takie neologizmy akceptować.

Znów pana rozczaruję. Nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Język, w którym nie zachodzą zmiany, jest martwy. Z drugiej strony, nie każdy neologizm się upowszechni, nie każdy będzie wszystkim potrzebny, niektóre nie wyjdą poza granice pewnych środowisk.

Balansujemy między jednym a drugim, to jasne. Pytanie: jak utrzymać się na powierzchni?

Słowniki od pewnego czasu posługują się tzw. hierarchiczną normą językową. Pokazujemy formę wzorcową jako tę pożądaną, ale obok wyliczamy formy potoczne, które można uznać za poprawne, choć mniej oficjalne. Większość z nas na co dzień nie akcentuje np. słów takich jak „matematyka”, „fizyka” zgodnie z tradycyjną normą na sylabie trzeciej od końca. W najnowszych słownikach poprawnej polszczyzny tradycyjny akcent został więc opisany jako wzorcowy, ale wymowa z akcentem na przedostatniej sylabie została już uwzględniona jako poprawna w tzw. normie użytkowej.

Słowem – chcą nam Państwo ułatwić życie. Ale je tak naprawdę komplikujecie.

Bardzo mi przykro, ale taki jest język. Korespondenci różnych poradni językowych rzeczywiście często oczekują prostej wykładni: tak źle, a tak dobrze. Brak zdecydowania, wszelkie niuansowanie, wszelkie „to zależy” albo „można i tak, i tak” budzą podejrzenia. Gdy prowadziłem poradnię w Wydawnictwie Naukowym PWN, otrzymywałem czasem e-maile z pretensjami, że nie umiemy udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

Pamięta Pan jakieś wyjątkowo trudne pytanie?

Niestety nie. Przez moje ręce przeszło tych pytań kilkanaście tysięcy. Ciekawe jednak, jak często powracało pytanie, czy można już mówić „poszłem”.

Bo?

Podobno prof. Jan Miodek miał przy jakiejś okazji opowiedzieć się za dopuszczeniem jej do użycia. Ja jednak jestem pewny, że Miodek czegoś takiego nie mógł powiedzieć. Mógł mówić o wokalizacji jerów, dawnym procesie, który jest przyczyną różnicy między „poszedłem” a „poszłam”. Musiał zostać źle zrozumiany. Nawiasem mówiąc, „poszłem” to świetny przykład na to, w jaki sposób język odzwierciedla wykształcenie użytkownika.

„Za pomocą” i „przy pomocy” myli się za to Polakom w sposób egalitarny, bez względu na status majątkowy, zawodowy, wykształcenie i miejsce zamieszkania. Może przynajmniej tutaj czas na amnestię?

Teraz to się pan zagalopował. Bo jeśli powiem „za pomocą pilota” (urządzenia), to znaczy jednak coś innego niż „przy pomocy pilota” (osoby).

Cofam argument.

A ja po równie krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że mógłbym przystać np. na wymienność „za pomocą młotka” i „przy pomocy młotka”. Ale „za pomocą kolegi” już nie, raczej „z pomocą kolegi”.

Nie triggeruje to Pana?

Mówiłem już, że ja się łatwo nie triggeruję i jestem za rozszerzaniem pola swobody w języku, za dopuszczaniem konstrukcji wariantywnych. Chciałbym, aby w podobny sposób regulowano wariancję poza językiem. Są różni ludzie, różnią się w zakresie swoich poglądów, upodobań, preferencji i orientacji. Nie można uważać, że niektórzy z nich są „nienormalni”, że są błędem i że należy ich „poprawić”. Z drugiej strony, tak jak wariantywne formy językowe mają różny zakres zastosowania, tak też i zachowania innego rodzaju muszą być stosowne do sytuacji.

Zbliżamy się do końca rozmowy, muszę więc spytać Pana, czy w jej trakcie wyłapał Pan u mnie jakieś błędy?

Nie. Nie zaczynałem jej zresztą z taką intencją, coś mogłem przeoczyć. W normalnej komunikacji nie nastawiamy się na kontrolę czyjejś wypowiedzi. Chciałbym jednak podkreślić, że nie mam obaw o przyszłość polszczyzny. Uwiąd jej nie grozi, niewola również. Coraz bardziej tylko niepokoi mnie to, co w naszym języku do siebie mówimy. Nie jak, ale co. Ale to już temat na inną rozmowę. ©℗

PROF. MIROSŁAW BAŃKO jest językoznawcą i leksykografem, wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadził też popularną internetową Poradnię Językową PWN.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2020