Co kotek ma w środku

W sporze o żeńskie końcówki chciałabym zająć stanowisko odrębne. Zostawić na boku mechanizmy ideologiczne, psychologiczne czy społeczne.

17.12.2019

Czyta się kilka minut

 / DAWID LASOCIŃSKI / FORUM
/ DAWID LASOCIŃSKI / FORUM

Kocham żeńskie końcówki. Uwielbiałam je już w dzieciństwie i miałam losowi za złe, że moje nazwisko z banalnym formantem przymiotnikowym -ska nie daje się uzupełnić dźwięcznym i eleganckim sufiksem -ówna. Kiedyś spróbowałam, ale ktoś mi wytłumaczył, że nie mówi się Urbańskówna. Wymyśliłam więc inną zabawę: ściągałam z półki „Mały słownik języka polskiego” pod redakcją Stanisława Skorupki i godzinami formowałam nazwiska panieńskie od znalezionych w nim rzeczowników. Niektóre brzmiały dość dziwacznie, ale i tak mi się podobało. Potem wzięłam się za nazwiska kobiet, o których wiedziałam, że nie wyszły za mąż. Moja pasja stopniowo przechodziła w obsesję. W końcu zainterweniował ojciec. Spytał filuternie, co by było, gdybyśmy nazywali się Jemga. Zanim zdążyłam się zorientować, że wpuszcza mnie w maliny, było już za późno. Śmiechom i żartom nie było końca.

Kiedy dałam się wreszcie udobruchać, ojciec wyjaśnił, że polszczyzna ma sposób na takie przypadki: jeszcze ładniejszy sufiks -anka. Owszem, dla zaawansowanych, wymagający bowiem wymiany g czy h na żk na cz albo ch na sz, ale o tym uczyli już w trzeciej klasie. Nowa zabawa miała zaskakujący skutek uboczny – dotarło do mnie, dlaczego niektóre znajome rodziców używają właśnie tego sufiksu, i zaczęłam złośliwie przerabiać ich nazwiska z użyciem formantu -ówna.

Słowotwórcze fascynacje

Wiele lat później natrafiłam na wpis w internetowej „Poradni językowej PWN”, którego autorka „błagała” o wyjaśnienie, „czemu w odmianie nazwisk panieńskich są różnice mimo podobnych końcówek formy męskiej: czemu Lampówna od Lampe, choć Lanżanka od Lange?”. Nie dostała żadnej odpowiedzi. A ja do tej pory się zastanawiam, dlaczego sama na to nie wpadła.

Gry i zabawy językiem były w naszym domu na porządku dziennym. Dostarczały nie tylko rozrywki, ale też wyrabiały słuch muzyczny i poczucie rytmu, przede wszystkim zaś pogłębiały wiedzę o skomplikowanych regułach fonetyki i gramatyki. Kiedy trochę dorosłam, ojciec zaczął dzielić się ze mną swoją pasją do historii języka i praw rządzących polszczyzną. Do zainteresowania końcówkami żeńskimi – wykraczającego już od dawna poza formanty tworzące nazwiska – dołączyła fascynacja słowotwórstwem rzeczowników odczasownikowych. Ze szczególnym upodobaniem tropiłam wyrazy zakończone przyrostkiem -ba (dla pojęć abstrakcyjnych) i -no (między innymi dla nazw narzędzi). Z tamtych czasów zostało mi pewne nieszkodliwe dziwactwo: grzecznie proszę, by redaktorzy moich tekstów i tłumaczeń nie poprawiali mi czasownika „kiełzać” na „kiełznać”. Budowa rzeczownika „kiełzno” wskazuje na historyczne uzasadnienie pierwszej formy. Dla dobitnego wyjaśnienia: proszę sobie wyobrazić, że z polszczyzny przejściowo znikł czasownik, od którego powstał wyraz „groźba” (ach, rozmarzyłam się). Gdyby po jakimś czasie ktoś próbował go zrekonstruować i wymyślił formę „groźbić”, też bym protestowała.

Proszę wybaczyć ten przydługi wstęp, ale w sporze o żeńskie końcówki chciałabym zająć stanowisko odrębne. Zostawić na boku mechanizmy ideologiczne, psychologiczne i społeczne (a poniekąd również kwestie estetyczne) – i przyjrzeć się, co ten kotek ma w środku. Kotek zwany polszczyzną – podobnie jak każdy żywy organizm, w tym przypadku język – ewoluuje nieubłaganie. Nowoczesne językoznawstwo w zasadzie stroni od preskryptywizmu, czyli dążności do regulowania norm i wzorców językowych. Nie jest od dobierania kotkom partnerów do rozrodu, tylko od obserwowania i opisywania, co z tego wynikło. W naszej części Europy wciąż mocno się trzyma tradycja normatywna, nakazująca oceniać język pod kątem jego poprawności – co bez wątpienia ma związek z powikłaną historią regionu, a co za tym idzie: dążnością do zunifikowania pewnych wzorców kulturowych.

Profesor Jadwiga Puzynina w 1998 r. opowiedziała się jednoznacznie za postulatem jednolitych rozstrzygnięć poprawnościowych. Uznała, że polszczyzna wymaga ochrony „wobec czynników powodujących jego degradację, takich jak: biologicznie uzasadniona inercja, tj. dążenie do najmniejszego wysiłku mówiących czy też piszących, brak doceniania kultury jako takiej, widzenie w języku wyłącznie narzędzia (byle jakiego zresztą) porozumienia, niedostrzeganie jego wartości autotelicznych i twórczej roli w kształtowaniu jednostek i społeczeństw”.


Czytaj także: Marcin Napiórkowski: Żeńska końcówka


Sądząc z liczby Polaków szukających pomocy w rozmaitych poradniach językowych, traktujących kolejne wydania słowników poprawnej polszczyzny w kategoriach wyroczni ostatecznej, przede wszystkim zaś odwołujących się do autorytetu powołanej przed ćwierćwieczem Rady Języka Polskiego – boimy się puścić mowę ojczystą samopas. Zapewne słusznie. W działalności gremiów kodyfikujących dostrzegam jednak od pewnego czasu niepokojące tendencje. Nie chodzi nawet o akceptowanie form, które jeszcze niedawno uchodziły za błędne lub w najlepszym razie potoczne. Chodzi o narastającą niechęć do tłumaczenia Polakom, dlaczego autorytety dopuściły ją do użycia. Na forach internetowych moderowanych przez językoznawców coraz częściej pojawiają się odpowiedzi w stylu „bo taki jest usus”, „wszystko jedno, nie widzę żadnej różnicy” albo wręcz „jak panu wygodniej”. Eksperci wchodzący w skład Rady co kilka lat publikują przeciwstawne stanowiska w tej samej sprawie – jakby nad wiedzę o polszczyźnie i chęć podzielenia się nią ze „zwykłymi” użytkownikami języka przedkładali święty spokój i gotowość wyjścia naprzeciw bieżącym tendencjom społecznym.

A mimo to przyznam, że najnowsze oświadczenie Rady w sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów wprawiło mnie w konsternację. I znów nie mam na myśli wniosków, tylko kilka fałszywych przesłanek, na jakich opiera się stanowisko ekspertów.

Owa i ówna

Po pierwsze i najważniejsze: „Na początku dwudziestego wieku zwyciężyła tendencja do regularnego tworzenia feminatywów”. Nieprawda. Język polski sumiennie tworzył feminatywy od początku istnienia: wszędzie, gdzie kontekst historyczny i kulturowy domagał się takich zabiegów. O przyrostkach -ówna -anka wspomniałam już wcześniej. Na podobnej zasadzie urabiano żeńskie formy nazwisk i nazw żon od stanowisk mężów, z użyciem sufiksów -owa oraz -ina. To przykłady feminatywów, które akurat przegrały, całkiem niedawno i pewnie z kretesem. Sufiks -ka, pozwalający tworzyć formę żeńską od prawie każdego rzeczownika osobowego, funkcjonuje w polszczyźnie w najlepsze od co najmniej XVI wieku – jeśli cokolwiek ograniczało jego użycie, to względy fonetyczno-morfologiczne (często lekceważone przez dzisiejszych arywistów, ale o tym niżej), przede wszystkim zaś zbyteczność ich tworzenia (dajmy na to, brak kobiet trudniących się górnictwem bądź piastujących urząd marszałka wielkiego koronnego). Przyrostek -a w polszczyźnie pojawiał się i znikał, generalnie jednak stracił żywotność kilkaset lat temu – odkąd zaczął się kojarzyć z nieprzystającym płci żeńskiej zgrubieniem (wyjątkiem są odpowiedniki nazw męskich o budowie przymiotnikowej). Formant -ini/-yni stosowano wyłącznie do urabiania żeńskich odpowiedników nazw wykonawców czynności kończących się na -ca. Sufiks -ica miewał wydźwięk pejoratywny, służył bowiem w zasadzie do tworzenia nazw samic różnych zwierząt.

Żeby się przekonać o obfitości feminatywów w dawnej polszczyźnie, wystarczy odłożyć słowniki i stanowiska Rady Języka Polskiego, a w zamian wziąć się za lekturę dawno rzuconej w kąt literatury: Prusa, Gomulickiego, Orzeszkowej, Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, nie wspominając już o autorach wcześniejszych epok. Na początku XX wieku, a ściślej: po uzyskaniu praw wyborczych przez kobiety w 1918 r., zaczął się tyleż gwałtowny, co chaotyczny odwrót od form żeńskich, naznaczony w dodatku niekonsekwencją. Oto kilka cytatów z prasy kobiecej okresu międzywojnia, w której maskulinizacja szła czasem bok w bok z feminatywami, czasem zaś z podwajanym wykładnikiem żeńskości, co przywodzi już na myśl skojarzenia z „Paragrafem 22” Josepha Hellera: „Pierwsza profesorka na Uniwersytecie Jagiellońskim (...) została wreszcie mianowana profesorem sanskrytu”; „Konieczne jest (...), aby w sądach pracy zasiadły kobiety-sędziowie i kobiety-ławniczki”; „Kanada posiada już dwie kobiety ministrów”. Kolejne próby urobienia nazwy żeńskiej od posła paliły na panewce, także ze względów stylistycznych. Nie przyjęła się ani „poślica” (historycznie samica posła, co gorsza kojarząca się z oślicą), ani „poślina” (żona posła ze śliną w tle), ani posełka (utworzona niby prawidłowo, ale w brzmieniu niepoważna, także ze względu na nieszczęsną osełkę). Stanęło na, owszem, zgrabnej, posłance, przeciwko której dzisiejsze feministki powinny gromko zaprotestować, bo to przecież typowy przykład derywatu dzierżawczego, i to jeszcze o patriarchalnym rodowodzie.

Kompleksy i wzgarda

W czasach PRL, obarczanych przez kilku członków Rady główną odpowiedzialnością za maskulinizację polszczyzny, promowano akurat tendencję odwrotną. Z tym że ówczesne kobiety – dobrze wykształcone i piastujące wysokie stanowiska – gwałtownie się jej opierały, argumentując swój protest walką o prestiż i godność zawodu. Kierowniczka była w sklepie mięsnym, do doktorki z przychodni rejonowej pan Zenek chodził po zwolnienie, a profesorkę to ja miałam w liceum. Od rosyjskiego i od chemii. Ile w tym było kompleksów i wzgardy, ile zaś prawdziwego wyczucia językowego, nie mnie oceniać – fakt jednak pozostaje faktem.

Po drugie: „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw”. Czyżby? Ponoć jednakowe brzmienie feminatywów i innych nazw nie powinno nas razić bardziej niż zbieżność brzmień rzeczowników „pilot” w znaczeniu „osoba” i „urządzenie sterujące”. Może i nie powinno, ale kiedyś raziło, czemu zawdzięczamy przedziwne słowo „skrzypaczka” w miejsce pozornie oczywistej „skrzypki”. Po blisko 30 latach współpracy z Polskim Radiem nie mam najmniejszych kłopotów z wymówieniem przymiotnika „bezwzględny”, z „chirurżką” też dałabym sobie radę, przypominam jednak, że zbitek spółgłoskowych nie ocenia się na podstawie liczby spółgłosek, tylko stopnia podobieństwa ich artykulacji. W „socjolożce” razi nie tyle zbieżność fonetyczna z małą, chrumkającą lochą, ile wyprowadzanie żeńskiej końcówki od obcej cząstki -log. Takie „hybrydowe” formanty nigdy nie miały racji bytu w polszczyźnie. Jeśli odtąd mają mieć – proszę o wyjaśnienie, dlaczego.

Po trzecie: „W polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”. I tu wkraczamy w naprawdę fascynującą dziedzinę. Pominę kwestię nieprzydatności (być może chwilowej) żeńskich nazw niektórych zawodów (moim ulubionym przykładem jest szambonurek). Nie będę się wdawać w dyskusję na temat feminatywów derywowanych od nazw stanowisk hierarchii kościelnej oraz stopni i stanowisk wojskowych (konia z rzędem temu, kto wymyśli w pełni „symetryczną” formę żeńską od słów „ksiądz” i „bosmanmat”). Skupię się na rodzaju gramatycznym, który być może stanowi klucz do zrozumienia, dlaczego pewnych norm językowych po prostu narzucić się nie da.

Męski zawsze górą

Coraz więcej językoznawców odrzuca pogląd, że używany język wpływa bezpośrednio na sposób myślenia. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że język odzwierciedla – kulturę, historię, tożsamość grupy, która się nim posługuje. Angielszczyzna jest językiem inkluzywnym: rodzaj gramatyczny przysługuje w nim tylko rzeczownikom żywotnym. W łacinie rozróżniamy trzy rodzaje: męski, żeński i nijaki. W językach romańskich, celtyckich i bałtyckich nie występuje rodzaj nijaki. W językach słowiańskich sprawy są strasznie zagmatwane, bo rodzaj gramatyczny skojarzony z płcią wiąże się także z gramatyczną kategorią żywotności oraz osobowości. W polszczyźnie – zależnie od przyjętego systemu klasyfikacji – wyróżnia się od pięciu do dziewięciu rodzajów gramatycznych, często rozdzielnych od stanu faktycznego.

W liczbie mnogiej języka polskiego pierwiastek męski zawsze weźmie górę, wyjaśnię od razu, nie wdając się w szczegóły. A jeśli nie weźmie, zdanie straci sens albo wartość informacyjną – jak w pewnym artykule, w którym wyczytałam, że Olga Tokarczuk jest jedną z pięciu laureatek literackiej Nagrody Nobla z Polski. Tu akurat zgodzę się ze stanowiskiem Rady Języka Polskiego, że „nie ma potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”. Słusznie i naukowo, ale skoro Rada dąży do pełnej symetrii nazw osobowych, warto by uchylić rąbka tajemnicy, jak tę symetrię realizować w kontekście ugruntowanej i raczej niezbywalnej dominacji form męskich.

W afrykańskim języku pazande istnieje prawie sto rzeczowników, które nie mają żadnego rodzaju: określających między innymi ciała niebieskie i zjawiska meteorologiczne, przedmioty z metalu i rośliny jadalne. Rodzaj żeński w papuaskim języku agamble obejmuje żeńskie rzeczowniki osobowe oraz wszystko inne, co jest małe, okrągłe i przysadziste: na przykład żółwie, tarcze i pękate drzewa. Czy narzucone odgórnie zasady tworzenia feminatywów wpłynęłyby jakkolwiek na sposób postrzegania kobiet i ich pozycji zawodowej w społeczności Azande i wśród mieszkańców dziewięciu wiosek w Sepiku Wschodnim?

Jeszcze raz podkreślam – piszę to wszystko jako niepoprawna wielbicielka żeńskich końcówek w polszczyźnie, której się marzy, żeby nowe feminatywy powstawały zgodnie z regułami naszego języka. Zresztą nie tylko o żeńskie końcówki ta wojna. Nie chciałabym dożyć czasów, w których Rada Języka Polskiego uzna za normę zdanie: „Wzięłem karnistrer i poszłem wyłanczać laptopa”, powołując się na nieodwracalne zmiany w języku i świadomości społecznej. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2019