Ireneusz Kania: piękny umysł

Śmierć uważał za zjawisko naturalne i właściwie pozytywne, bo na tak małej planecie nie może być przecież nieśmiertelności. Za mało tu na nią miejsca.

22.10.2023

Czyta się kilka minut

Piękny umysł
Ireneusz Kania, lipiec 2018 r. / GRAŻYNA MAKARA

Synku, to są książki żydowskie” – zapamiętał słowa ojca i czarne litery na białym śniegu. Nie widział takich dotąd. Była mroźna zima 1945 r. Ireneusz Kania miał pięć lat. Zapamiętał też bombardowanie Wielunia, ciała żołnierzy na ulicach i to, że znajomi ojca, Żydzi, zniknęli z miasteczka. Potem dowiedział się, że wielu z nich zostało wywiezionych do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

– Coś pani pokażę… – mówił, wspinając się najpierw na krzesło, a potem przeskakując na blat biurka, żeby dosięgnąć zwiniętych w rulon kart, które leżały na najwyższej półce biblioteczki.

– Rzadka rzecz – zeskakiwał uważniej, by nie zniszczyć pergaminu.

Wyprawiona cielęca skóra, smoliście czarne litery: – Fragment Tory, ze zniszczonej synagogi. Dał mi go znajomy ojca, Żyd. Wiedział, że uczę się hebrajskiego. Karty z takimi literami widziałem w Wieluniu. One pierwsze sprawiły, że zaciekawiłem się obcymi językami.

Silne serce

Żartował, że żadnej szkoły nie skończył jak należy. Zamiast do pierwszej klasy podstawówki poszedł do drugiej. Nauczyciele chcieli go przenieść od razu do trzeciej, ale na to nie zgodzili się jego rodzice.

Po kilku tygodniach nauki w liceum, zimą 1954 r., trafił do sanatorium, gdzie spędził łącznie trzy i pół roku. Tam odkrył samodzielną naukę. Nawyk, który zostanie mu na całe życie: – Sanatorium było wyrwą w mojej edukacji. Na wysokim poziomie były trzy przedmioty, największe luki miałem z matematyki, fizyki i chemii.

Malował już przed sanatorium. Jego prace były wysyłane na konkursy i pokazywane na szkolnych wystawach. Malarstwa nigdy jednak nie pokochał tak jak muzyki. W sanatorium słuchał radia. W rozmowie z Damianem Strączkiem dla kwartalnika „Po lekcjach” wyznał, że jako ośmiolatek śpiewał arie z dzieł Franza Lehára i Jacques’a Offenbacha.

Korzystał z sanatoryjnej biblioteki. Nieźle wyposażonej. Przeczytał „Trzech muszkieterów”, po rosyjsku. Nauczył się alfabetu hebrajskiego. Dzięki wychowawcy internatu, który pożyczył mu książkę do nauki gramatyki sanskrytu, zaczął wgryzać się w ten język. A że podręcznik był po niemiecku, musiał zapoznać się i z niemieckim.

W bibliotece znalazł też „Boską komedię” w przekładzie Edwarda Porębowicza: – Przez tydzień nie mogłem spać. Postanowiłem nauczyć się włoskiego, żeby przeczytać ją w oryginale. Wyznaję pogląd, że główny sens mojej pracy jako tłumacza polega na tym, żeby zachęcić czytających przekład do sięgnięcia po oryginał.

Prof. Anna Margolis, która zorganizowała i kierowała Sanatorium Przeciwgruźliczym dla Dzieci w Łagiewnikach, teściowa Marka Edelmana, podarowała Kani podręcznik do nauki włoskiego, choć był to włoski dla szkół muzycznych.

Jaśniał, gdy ją wspominał. – Prof. Margolis zapraszała mnie do dyżurki na pogawędki. Przynosiła mi coś jeszcze – znaczki pocztowe. Może sobie pani wyobrazić, co to była za opowieść o innych kulturach i odległym świecie dla dziecka z PRL-u.

Wtedy też przeszedł operację płuc. Był zorientowany w swojej chorobie i ryzyku. Lekarze rozmawiali z nim jak z dorosłym. Czekając na operację, śledził losy innych pacjentów.

Kilka sal obok leżała siedmioletnia dziewczynka. Dopytywała o Ireneusza, chciała go widzieć. Zachodził do niej przed operacją: – I wie pani, to dziecko…

Głos w nagraniu milknie.

Tamto zdarzenie wzmocniło pytania, które zadawał sobie już wcześniej – o istotę zła. Zła „które jest w naturze; które poprzedza człowieka” – jak określał je podczas rozmowy z Krzysztofem Czyżewskim w Krasnogrudzie w 10. rocznicę śmierci Czesława Miłosza.

I cierpienia, zwłaszcza niezawinionego.

Powtarzał, że nie lubi słowa „nadzieja”. Wolał logikę. „Od dziecka zawsze bardzo bałem się złudzeń” – wyznał w rozmowie z Izabellą Bodnar dla „Przekroju”.

Dlatego przed wejściem na salę operacyjną obliczył własne szanse. Kalkulował: jest młody, silny, wysportowany. Operację przeprowadzi świetny chirurg: – Oszacowałem, że mam 90 proc. szans na przeżycie. Uspokoiło mnie to. Jeśli czułem niepokój, to był on związany z tym, co działoby się w domu, gdybym nie przeżył.

Prawie umarł. Operacja się udała, ale stracił dużo krwi. Natychmiast mu ją przetaczano, ale źle założony dren sprawił, że zamiast w żyłę, krew wsiąkała w materac. Kałużę pod łóżkiem – jak opowiadał – zauważono po dwóch godzinach. – W ostatniej chwili, stwierdził chirurg, i dodał, że mam silne serce. W sanatorium dostałem szkołę samotności, bardzo ważną w moim życiu.

Co kawka wiedziała

Po powrocie do liceum rozważał kilka kierunków studiów: myślał o orientalistyce, biologii albo astronomii. Nauczyciele namawiali go na studia plastyczne. Znał już całkiem nieźle łacinę, nawet żartował, że dzięki łacinnikowi z liceum miał za sobą pierwszy, półoficjalny, przekład – „Metamorfoz” Owidiusza, które tłumaczyli na polski heksametrem.

– I to całkiem udany – mówił po latach, gdy odnalazł zeszyt z liceum i stwierdził, że w tłumaczeniu nic by nie zmienił. Do „Metamorfoz” wróci przed 90. urodzinami Miłosza, kiedy dowie się, że ten w liceum przekładał Owidiusza heksametrem.

– „Mityczne miody piłem, / Głowę w laury stroiłem, / Byle nie pamiętać” – zna pani na  pewno. Chciałem sprezentować ­Miłoszowi na urodziny mój przekład jego „Metamorfoz” i żaden język mi do nich nie pasował. Wtedy mnie olśniło, że przecież łacina! Miłosz zadzwonił, gdy przeczytał, roześmiany: „Moje wiersze po łacinie, no, no” – mówił.

Znał włoski, a dzięki znalezionym w sanatoryjnej bibliotece wierszom i piosenkom także podstawy hiszpańskiego. Zaczął zauważać podobieństwa w językach i to go pociągało. Dlatego wybrał romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wtedy dowiedział się, że egzaminy wstępne zdaje się z francuskiego.

– Co tu zrobić? Biłem się z myślami. Nie miałem przecież pojęcia o francuskim. Ale szalone pomysły tak, więc podjąłem decyzję – nauczę się – opowiadał.

Jego ojciec był przerażony. „No jakże to? Przecież to jest niemożliwe. Masz maturę na karku i chcesz nauczyć się francuskiego w kilka miesięcy?” – wspominał w czasie naszej rozmowy.

Nie posłuchał. Rozłożył na biurku: „Czerwone i czarne” Stendhala, w oryginale. Przedwojenny słownik francusko-polski, do którego dołączona była zwięzła gramatyka, i odziedziczoną po kuzynach książkę do nauki francuskiego, bez pierwszych i ostatnich stron. Czytał zdanie po zdaniu. Wertował słownik, notował słówka. Zapisywał je na karteczkach, ale nie uczył się na pamięć. Wiedział, że w jego przypadku to na nic. Na lekcjach historii potrafił łączyć fakty, ale nie miał pamięci do nazwisk i dat. Wbitych do głowy łacińskich słówek po trzech dniach musiał uczyć się od nowa.

– Nie mam dobrej pamięci mechanicznej. Dlatego musiałem wymyślić własną metodę nauki języka – opowiadał. – Wszystkie zjawiska językowe ujawniają się w tekście. Jeśli złapię strukturę tekstu, słowa same zaczynają wchodzić w odpowiednie miejsca. Po wielu latach spotkałem kogoś o podobnej pamięci. Tym kimś był Eliade. Odkrycie podbudowało mnie, bo stwierdzić u siebie jakiekolwiek podobieństwo do mistrza, to nie mało.

Przez kilka miesięcy, które zostały mu do matury i egzaminów wstępnych na studia, przerobił całego Stendhala. Uczył się francuskiego codziennie przez pięć godzin, w drugiej części dnia nadrabiał zaległości w nauce po sanatorium.

Część pisemną egzaminu na romanistykę zdał bez trudu. Kłopoty zaczęły się na dyktandzie z literatury, bo choć czytał i pisał po francusku, nie miał pojęcia o wymowie. Prof. Anna Drzewicka odczytała fragmenty prozy Anatola France’a. Kania rozejrzał się po sali: – Kilkadziesiąt osób, większość po ładnych paru latach nauki francuskiego w liceum. „Czego ja, taki spadochroniarz, mogłem tam szukać” – pomyślałem sobie.

Na egzaminie ustnym nie zrozumiał pierwszego pytania. Prof. Drzewicka zdziwiła się, bo część pisemną zdał dobrze. Przeszła na polski, zapytała, co się dzieje. Kania opowiedział, w jaki sposób nauczył się francuskiego. Zapytała, czy zna jakiś inny język. Owszem, zna, włoski, którego też nauczył się sam. Zdał egzamin po włosku. Został przyjęty.

Pod koniec września 1959 r., trzy dni przed wyjazdem z Wielunia na studia, znikła jego kawka. Druga, bo pierwszą oswoił jako ośmiolatek.

– Lubię ptaki, ale na kawkach znam się najlepiej. Moja kawka zachowywała się jak młode kocię. Wierna była niebywale. Wystarczyło, że wychyliłem się przez okno i ją zawołałem, nieważne – była ze stadem, czy nie, zawsze przylatywała – opowiadał. – Okazała się mieć też dar proroczy. Tuż przed moim wyjazdem na studia nagle przepadła. Cóż, pomyślałem, normalna kolej rzeczy. Aż tu nagle, wracam po pierwszym roku, i już na schodach słyszę dziwne wrzaski. Otworzyłem drzwi, a tam moja kawka! Spadła na mnie, na kark, na ramiona, szarpała za ucho. Najbardziej zdziwiona była mama: „To ja nie wiedziałam, kiedy dokładnie wrócisz, a ona wiedziała?”.

W akademiku trafił do jazzującego środowiska. „Obok nas, w salce bez okien, zatęchłej i pełnej kurzu, grał na rozklekotanym pianinie Adam Matyszkowicz, dziś znany jako Makowicz. Ratowaliśmy go od niechybnej śmierci, gdyż gdyby ktoś z nas nie przynosił mu jedzenia, umarłby przy pianinie z głodu” – opowiadał Strączkowi.

Grał na kontrabasie. Coraz więcej słuchał. I Bacha, i rumuńskiej muzyki ludowej, którą zachwycił się w pierwszej podróży do Rumunii w 1963 r.

„Gdy słucham, tylko temu się oddaję. Nie muszę dodatkowo się odizolowywać, zamykać oczu etc. Słuchając Brahmsa lubię patrzeć na poruszające się na wietrze drzewa (zresztą muzyka Brahmsa kojarzy mi się zawsze z potężnym, szumiącym drzewem, stojącym samotnie na łące)” – mówił Strączkowi.

Obok salki, w której utrzymywali przy życiu kolegę pianistę, Kania trenował: – Zawsze byłem wysportowany. Robiłem sztuczki gimnastyczne, właściwie były to sztuczki cyrkowe.

Gdy miał 11 lat, planował ucieczkę do cyrku. Trenował chodzenie po linie, uczył się robienia salt: – Przy drugiej próbie salta wylądowałem idealnie pionowo głową na klepisku w stodole mojego stryja. Gdybym uderzył pod kątem, złamałbym kręgosłup. Przy saltach trzeba obserwować ciało, mieć trenera, a ja byłem samoukiem.

Próbował szermierki, rzucał dyskiem i kulą, uprawiał sprinty. Pływał, jeździł na rowerze. Asany odwrócone pozwalały mu odświeżyć umysł. Wyniki zapisywał: – Systematycznie, to mój sportowy nawyk. Ważny, zwłaszcza w dyscyplinie, w której sumuje się kilogramy. Notuję też wyniki ze sportowych sprawdzianów, które sobie robię. Z ciekawości, żeby sprawdzić, na co mnie stać.

Uprawianie zawodniczego sportu zaczął od kulturystyki. Wyjaśniał mi, że za jego czasów kulturystyka składała się z czterech konkurencji – przysiadu ze sztangą, martwego ciągu, wyciskania na ławce w leżeniu i wyciskania klasycznego, a także pokazu sylwetki, w których nie brał udziału: – W tamtym czasie wpadłem na wiersz Wisławy Szymborskiej „Konkurs piękności męskiej”. Pusty śmiech mnie ogarnął, bo i myśmy dbali głównie o sylwetkę. Z dnia na dzień rzuciłem tę dyscyplinę i przeszedłem do ciężarów.

Po latach wrócił do tej sprawy w rozmowie z Szymborską. Poetka – jak wspomina Kania – podobno powątpiewała, że jej poezja może mieć wpływ na czyjeś życie. „Wisławo, nie mów tak, to nieprawda” – zaczął Kania. „Nie zdajesz sobie sprawy, jakimi krętymi, podziemnymi drogami wiersz potrafi dotrzeć do człowieka i zmienić jego życie” – mówił. Po czym wyznał, że gdyby nie jej poezja, byłby kulturystą.

Ciężary trenował wyczynowo przez 20 lat: – Oczywiście sztangę uprawiam do dzisiaj [mówił, choć nie musiał, bo leżała obok biblioteczki]. Dzięki ciężarom mogę obserwować, co czas robi z człowiekiem. Teraz wyciskam na ławce 75 kg, mój rekord życiowy to 120 kg. Więc przez te 60 lat skurczyłem się o jedną trzecią, jeśli chodzi o wynik.

Zmierzchy, świty

Tuż po studiach pracował w wydawnictwie PWN jako korektor, zajmował się też produkcją. W 1968 r. zatrudnił się w Centralnym Ośrodku Chłodnictwa, najpierw jako dokumentalista, później był odpowiedzialny za współpracę z zagranicą. Przygotowywał m.in. protokoły z posiedzeń komisji międzynarodowych, prowadził negocjacje techniczno-handlowe. By zostać przyjętym, musiał spełnić dwa warunki: znać się na chłodnictwie i biegle posługiwać się językiem niemieckim. Zdał więc egzamin z techniki chłodniczej i nauczył się biegle niemieckiego.

– Praca z najlepszymi inżynierami dała mi coś jeszcze, pozwoliła zorientować się w polskiej gospodarce – wspominał. – Był to czas rozbuchanej gierkowszczyzny, o wielu rzeczach nie rozmawiało się publicznie. Strajki na Wybrzeżu nie były dla mnie zaskoczeniem, moi znajomi inżynierowie przepowiadali je już wcześniej.

W latach 70. zaczął się uczyć języka tybetańskiego. Fascynację Tybetem przeżył jako trzynastolatek. „Wszedłem w posiadanie czterech znaczków chińskich – opowiadał o pierwszym zetknięciu z językiem tybetańskim w rozmowie z Magdaleną Heydel i Urszulą Kropiwiec w kwietniu 2023 r. – Widziałem, że są na nich dwa rodzaje pisma i obrazki – bardzo piękne, bardzo tajemnicze”.

Te dwa rodzaje pisma to języki chiński i tybetański. Chińskiego Kania zaczął się uczyć już na studiach. O tybetańskim nie potrafił za to przestać myśleć. W Polsce nie było jednak materiałów do nauki. Znalazł więc przedstawicieli dalajlamy w północnych Indiach i listownie poprosił ich o książki. Stwierdził, że najprawdopodobniej nie znają angielskiego, napisał więc w hindi. Odpowiedź przyszła po kilku miesiącach, bo, jak się okazało, pracownicy biura szukali kogoś, kto przetłumaczy im list Kani na angielski, odpisali bezbłędną angielszczyzną. Wkrótce przysłali też książki i słowniki.

– Pokażę pani coś jeszcze – mówił wyjmując z biblioteczki zeszyt. Pożółkłe strony, staranne pismo. – Niektóre teksty po tybetańsku przepisywałem w całości.

Dzięki uprzejmości dyrektora Centralnego Ośrodka Chłodnictwa korzystał z kserografu, „super nowoczesnego wynalazku” – jak o nim mówił w tamtych czasach, i kserował trudno dostępne książki.

Od 1975 r. pracował w Wydawnictwie Literackim, gdzie był zastępcą kierownika redakcji przekładów. Na chwilę przed wybuchem stanu wojennego odszedł z wydawnictwa i zdecydował, że zajmie się przekładem: – Urodziłem się, żeby być pilotem. Z różnych powodów nie mogłem, ale technikę pilotażu opanowałem z książek. Studiując historię lotnictwa natrafiłem na materiały, które pokazują entuzjazm związany z wynalazkami. Gazety rozpisywały się, że pojawienie się samolotów zniesie granice, a jeśli granice znikną, nie będzie wojen. 11 lat po locie braci Wright samoloty wznosiły się nad polami bitew I wojny światowej, żołnierze ręcznie zrzucali z nich granaty do okopów. Niedługo później latały już bombowce – opowiadał.

I dodał: – Tak jest z większością wynalazków. Był tylko jeden człowiek we współczesnej historii, który przewidywał, że wynalazki mogą obrócić się przeciwko człowiekowi. Był nim Stanisław Lem.

Do gabinetu, w którym rozmawialiśmy, zajrzała żona Ireneusza, pani Maria.

– Może ma pani ochotę na rogaliki ze śliwkami – zapytała. A Kania dodał, że Szymborska bardzo je lubiła. Tuż przy drzwiach gabinetu są razem na zdjęciu: Wisława Szymborska, Jerzy Illg, Czesław Miłosz i Kania.

– Luty 2004 rok, pół roku przed śmiercią Miłosza – zatrzymał się przy zdjęciu Kania. – Nasze pierwsze spotkanie zorganizowała Szymborska.

Ze szczegółami opowie o nim w czasie spotkania w Krasnogrudzie. Nie rozmawiali od razu o tym, co Miłosza interesowało najbardziej, czyli o buddyzmie. Poeta pytał za to żartobliwie, czy zdaniem zgromadzonych jego wiersze nadają się na teksty piosenek. Jednogłośnie stwierdzili, że nie.

Przed kolejnymi spotkaniami wymieniali się pytaniami i zagadnieniami: – Miłosz zawsze się przygotowywał, i ja też się przygotowywałem. Zastałem go raz w jego krakowskim mieszkaniu z furą papierów na kolanach. Wyjąłem swoje notki. Miłosz poruszył się, papiery zsunęły się na podłogę. Roześmialiśmy się. Stwierdziliśmy, że damy sobie spokój, porozmawiamy bez nich.

W rozmowie „Millenium, apokalipsa, koniec wieku”, w której wzięli udział z Miłoszem i ks. Wacławem Hryniewiczem, Kania mówił o zmierzchu świata. Gdy po kilkunastu latach wróciłam do tego tematu, sprawy, na które wtedy zwracał uwagę, przybrały na sile: – Zmiany widoczne są też w językach. „Ja” coraz częściej zajmuje centralne miejsce w zdaniu. Język jest potężnym, skomplikowanym i czułym narzędziem zmiany, jednocześnie aparaturą zapisującą tę zmianę. Sprawy, którymi dzisiaj żyjemy, za 10 lat zejdą na drugi plan. Ustąpią prawdziwemu problemowi, czyli ratowaniu planety. Przyczyną kryzysu klimatycznego są nasze egoizmy. Od tego, jak sobie z nimi poradzimy, będzie zależało przetrwanie nas jako gatunku, a nie jako jednostki.

Kabałę, która zajmuje się ukrytym życiem Boga, zgłębiał przez 20 lat: – Chciałem się dowiedzieć, na czym kabała polegała, i jakie są jej źródła. I tego się dowiedziałem. Nie mam natury naukowca, zgłębianie detali mnie nie interesuje. Szukałem najważniejszych wektorów, które poruszają wybrane sektory rzeczywistości.

Drugim wektorem był buddyzm: – W buddyzmie interesował mnie ­problem zła i cierpienia. Śmierć uważałem za zjawisko naturalne i właściwie pozytywne, bo na małej planecie nie może być nieśmiertelności. Chciałem dowiedzieć się czegoś innego. Wzrastałem w orbicie kultury chrześcijańskiej, w której pojęcie kary za grzechy było powszechne. Absolutnie zagadkowa była dla mnie koncepcja piekła jako wiecznej kary. Już jako chłopiec zrozumiałem jedną rzecz – nielogiczność tej tezy, a mam uwielbienie dla logiki. Zło, które popełnił nawet największy zbrodniarz, jest przecież ograniczone. Buddyzm ze swoimi piekłami dostosowanymi do wielkości kary sporo mi rozjaśnił.

Hedonista

Czytał w 25 językach, mówił w 10. Nauczył się m.in. chińskiego, palijskiego, angielskiego, francuskiego, hebrajskiego, hiszpańskiego, portugalskiego, rumuńskiego, szwedzkiego, włoskiego, rosyjskiego, tybetańskiego, a także łaciny, greki i sanskrytu.

Przełożył ponad sto książek z 16 języków, m.in. „Tybetańską Księgę Umarłych”, „Aforyzmy tybetańskie” Sakja Pandity, „Opowieści Zoharu”, poemat „Luzytanie” Luísa de Camõesa, arcydzieło literatury portugalskiej, i wiersze zebrane Konstandinosa Kawafisa. W tym roku ukazała się w jego przekładzie z języka palijskiego „Suttanipata. Zbiór nauk buddyzmu pierwotnego”.

„W jego bibliografii nie ma tytułów przypadkowych ani błahych, należących do literatury popularnej, tymczasowo modnej i nietrwałej. To dzieła starannie dobierane według pewnego klucza, należące do klasycznego repertuaru humanistyki. Przełożone z oryginału. Z pogranicza historii idei, kultur, filozofii religii, mitologii i historiozofii” – brzmiała laudacja, gdy odbierał Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. T. Boya-Żeleńskiego w 2023 r.

– Zawsze robię wszystko na własny rachunek. Może brzmi to egoistycznie, ale chodziło mi o własną przyjemność, o własną satysfakcję. Można powiedzieć, że jestem hedonistą. Dlatego też nigdy nie przekonywałem nikogo do swoich odkryć – mówił.

Wprowadzenie do „Tybetańskiej Księgi Umarłych” zakończył tak: „Tak więc »Księga« uczy nas odwagi – wobec prawdy, a także wobec samego umierania. Uczy też pokory: los, który się nam przytrafia, przytrafia się wszystkim bez wyjątku »synom ludzkim«, ostatecznie nie ma w nim nic niezwykłego”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44-45/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Piękny umysł