Iluzje rządzenia

Obserwujemy kryzys oczekiwań względem demokracji. W szczególności co do tego, że sprzyja ona wybieraniu ludzi chcących wspólnego dobra.

16.07.2019

Czyta się kilka minut

Politycy KO na Podlasiu. Od lewej: Grzegorz Schetyna, Barbara Nowacka i Robert Tyszkiewicz na bazarze w Białymstoku, 6 lipca 2019 r. / MICHAŁ KOŚĆ / FORUM
Politycy KO na Podlasiu. Od lewej: Grzegorz Schetyna, Barbara Nowacka i Robert Tyszkiewicz na bazarze w Białymstoku, 6 lipca 2019 r. / MICHAŁ KOŚĆ / FORUM

Niewiarygodne, że do wyborów pozostało sto dni, a opozycja jest w stanie organizacyjnej i programowej destrukcji” – pisał na tych łamach tydzień temu Andrzej Stankiewicz. Od tamtej pory presja uciekającego czasu powinna była zadziałać motywująco, ale diagnozę można w całości powtórzyć, odejmując tylko siedem dni. Kiedy piszę te słowa, trwa wielkie forum programowe Koalicji Obywatelskiej – im bardziej impreza stara się być demonstracją koncepcyjnej spójności i woli walki, tym bardziej skrzeczy kontrast z faktycznym rozbiciem, rozmydleniem przekazu i sztucznością kategorycznych deklaracji na pokaz.

Grzegorz Schetyna zapewniał, inaugurując forum, że „naszym zadaniem jest godzenie Polaków i tworzenie prawdziwej wspólnoty. Nawet osoby z politycznych biegunów, jak Kazimierz Ujazdowski i Barbara Nowacka, znajdą wspólny język, żeby budować nową Polskę”. Ale zaraz potem musi przyznać, że decyzja, z kim jego Platforma – jakby kto zapomniał: niekwestionowany hegemon opozycji – utworzy koalicję, zostaje odłożona do środy. Co w konsekwencji zawiesza na kolejne kilka dni kluczowe decyzje innych opozycyjnych graczy, którzy w razie nieprzyjęcia do tej „prawdziwej wspólnoty” muszą szybko poszukać alternatywnych układów.

Gra na przegraną

Niemal w tej samej godzinie PiS zapowiada na następny dzień ogłoszenie kompletu „jedynek” na listach we wszystkich okręgach. To krok perfekcyjnie wyliczony w czasie, bo pozwoli skutecznie przykryć w medialnym szumie ważne zdarzenia podczas opozycyjnego kiermaszu idei (o ile ktoś na takie liczył). Ale przede wszystkim dowód, że cała wewnętrzna walka o te nominacje, samo sedno politycznej jatki, najważniejszy ze wszystkich – a więc najbrutalniejszy – fragment gry partyjnych frakcji i liderów, już się w łonie partii rządzącej odbyły. Po cichu, sprawnie, bez zbytniego wynoszenia na zewnątrz brudów i manipulacji przeciekami, którymi tak lubią karmić się media obsługujące niszową grupę miłośników owej swoistej politycznej pornografii.

Tym razem nie mieli wiele rozrywki. Prezes dopilnował, żeby jego baronowie i wasale gryźli się dyskretnie w ścianach budynku przy Nowogrodzkiej, po czym wyważył siły, narzucił decyzje, godząc rozmaite sprzeczne ambicje, mając na względzie strategię pozyskiwania kolejnych segmentów elektoratu i regionów, w których PiS lokuje swoje nadzieje na umocnienie bazy wyborczej (na przykład Śląsk – wyznaczony jako teren do podbicia Mateuszowi Morawieckiemu).

Tymczasem po drugiej stronie pożywki dla miłośników roztrząsania przedwyborczych przymiarek było do woli. Uczestnicy zaś spektaklu pod tytułem „Na niczym nam nie zależy tak bardzo, jak żeby wspólnie odsunąć PiS od władzy” nie krępowali się rozniecać płomieni spekulacji. W kolejnych wersjach powracały wywody, że PSL-owi przeszkadza ewentualny wspólny start z lewicą (tak jakby sama Platforma nie miała w swojej czołówce postaci drażniących tradycjonalistów, np. Rafała Trzaskowskiego), ale boi się, że samodzielnie nie przeskoczy progu, więc próbuje wymusić na Platformie wyproszenie SLD i niedopraszanie masy upadłościowej po Wiośnie. Albo mnożyły się domysły, czy Robertowi Biedroniowi już całkiem wywietrzały z głowy ambicje rozbijania duopolu, czy jednak spróbuje zagrać wspólnie z Czarzastym i Zandbergiem o te kilkanaście procent wyborców, którzy z kolei nie ścierpieliby głosowania na koalicję bardziej „polską” niż „obywatelską”.

Wszystko to nabrało w pewnym momencie takiej jałowości, zwłaszcza w kontekście sprawnie ruszającego z kampanią PiS-u, że w końcu, w odruchu obronnym, rozum zaczął podsuwać podejrzenia, czy aby za zasłoną pozorów szukania najlepszej formuły na wygraną nie kryje się oportunizm polityków, przekonanych, że wybory są i tak już przegrane. I że liczy się już tylko to, na kogo da się zrzucić winę, i w jakim towarzystwie najlepiej będzie przetrwać kolejne cztery lata bez władzy.

Zbyt proste liczydła

Niezależnie od końcowych ustaleń i kształtu wyborczych propozycji można z pewnością skonstatować, że klęskę ponosi formuła prostego anty-PiS-u, która pozwalała nie tylko dyscyplinować tzw. symetrystów, ale w ogóle ucinać dyskusje nad różnymi niebłahymi sprawami w imię hasła „Najpierw wygramy, potem się zaczniemy spierać”. Pozornie tylko argumentem na obronę tej formuły jest fakt, że PiS zbiera właśnie premię za swój wodzowski charakter, gdy tymczasem pospolite ruszenie demokratów jest rozdyskutowane z natury i cały proces decyzyjny z tejże natury musi przemęczyć jawnie i żmudnie. Pozornie – wszak podstawową racją stojącą za zakazem akcentowania różnic poglądów i brakiem pluralizmu w anty-PiS-ie była rzekoma zdolność drugiego wodza – czyli Schetyny – do sprawnego osiągnięcia wygranej. Być może w DNA Platformy, tak długo prowadzonej przez Donalda Tuska przy użyciu środków bezwzględnych, ale zawsze dyskretnych, jest jakiś rodzaj niezdolności do przekształcenia się w zaciężne wojsko. Być może skłóceni i niegdyś bardzo butni wasale Kaczyńskiego mają lepiej wdrukowaną lekcję pokory, której partnerzy Schetyny przez krótkie cztery lata spędzone z dala od fruktów władzy jeszcze nie odrobili.


Czytaj także: Karolina Wigura: Efekt bazyliszka


Mniejsza o to. Szukanie winnego i zewnętrznych przyczyn porażki zostawmy na czas, kiedy ta porażka ewentualnie nadejdzie – co wcale przecież nie jest przesądzone, pomimo dość apokaliptycznego tonu, w jakim część zaplecza opozycji próbuje mobilizować wyborców. Majowe szybkie zyski PiS-u niekoniecznie muszą oznaczać, że w równym stopniu wzrośnie jego poparcie w październiku, kiedy – wedle wszelkich rozsądnych symulacji – do urn pójdzie znacznie więcej wyborców. Próby racjonalnego uzasadnienia kolejnych wariantów koalicji pozostawiają nieodparte wrażenie, jakby politycy albo ich medialni suflerzy dysponowali kalkulatorem wyposażonym wyłącznie w funkcję dodawania. Co prawda powtarzają oni mantrę, że w wyborach czasami dwa plus dwa daje trzy albo pięć – czyli że elektoratów nie da się dowolnie przesypywać jak kartofli między pryzmami – ale niewiele wskazuje na to, żeby w to naprawdę wierzyli.

A tymczasem, kiedy się porzuci proste liczydła na rzecz narzędzi nieco bliższych rzeczywistości społecznej, wtedy okaże się, że na większość pytań o skuteczność strategii partyjnych odpowiedź brzmi: trudno powiedzieć. I nie jest to wiedza tajemna. Na tych choćby łamach Jarosław Flis nieraz dowodził, jak plastyczne i zmienne są przepływy między partiami, i jak wiele się na to składa czynników. Na przykład grubym uproszczeniem jest twierdzenie, że PiS w maju po prostu „zjadł” poparcie PSL-owi na wsi. Choć faktycznie notował znaczną zwyżkę w okręgach, gdzie w kilku poprzednich wyborach PSL był zazwyczaj mocny, to jeszcze nie znaczy, że to ci sami ludzie przepłynęli od jednej partii do drugiej. Jeśli więc PSL zdecyduje się iść do wyborów samodzielnie, to nie oznacza jeszcze, że będzie walczył o te same 4,5 proc. ludzi, którzy zagłosowali nań w maju.

A tym większą zagadką jest całkiem spora grupa obrotowych wyborców ugrupowań centrowych.

Bitwa o miejsca siedzące

W tej chwili sfrustrowany wyborca opozycji ma szansę doświadczyć zbawiennego procesu oczyszczenia z paru złudzeń, bez względu na to, jaki kształt przyjmą w nadchodzących dniach listy ubiegających się o jego głos. Zapatrzenie polityków w mechanicznie sumowane elektoraty i powtarzanie jak groźnego zaklęcia słowa „D’Hondt” – czyli nazwiska twórcy systemu podziału mandatów premiującego dużych graczy – skłania do przyjęcia pewnej prostej prawdy: tak, Schetynie, Kosiniakowi-Kamyszowi czy Czarzastemu chodzi dokładnie o to, jak stworzyć wehikuł, który pozwoli dojechać do Sejmu z największą liczbą mandatów przy poparciu, którego każdy się spodziewa. I jak w tym wehikule zająć odpowiednią liczbę miejsc siedzących. Jak dając mniej, dostać więcej. Zaklepać dość, żeby zaspokoić minimum kadrowych potrzeb partii. I ewidentnie są w tym znacznie sprawniejsi niż w szukaniu sposobów dotarcia do demosu, który nie chce reagować entuzjazmem proporcjonalnym do poczucia racji, czy wręcz dziejowej konieczności, jaka emanuje z ich retoryki.

Nie chodzi im o rozszerzenie puli wyborców za pomocą nowej, niezużytej jeszcze perswazji, skoro dotychczas stosowana nie zapewnia wygodnej przewagi. Tylko o to, by zadowalając się tym, co jest, ugrać najwięcej stanowisk, przy utrzymaniu zasady ograniczonego zaufania wobec sojuszników. Czy raczej partnerów z musu – trudno czasem powiedzieć, czy ci politycy mniej ufają społeczeństwu (bo kupione i ogłupione), czy kolegom z rzekomo pokrewnej partii.

Czy to nie jest wymowny objaw kryzysu demokracji? Byłby to wtedy fragment szerszego, ogólnoeuropejskiego zjawiska. Bo w Europie problemem – dla tych, którzy są przywiązani do liberalnego status quo ostatnich 70 lat – jest nie tyle ożywienie partii zwanych populistycznymi, ile właśnie uwiąd koncepcyjny i rozmijanie się ze społecznymi nastrojami przez partie, które dotychczas były zdolne do zarządzania epoką dobrobytu, a przy tym radziły sobie z takimi antysystemowymi zagrożeniami, jak choćby terroryzm polityczny.

Ale może to objaw innego kryzysu: kryzysu ideowej otoczki demokracji, moment pęknięcia inflacyjnej bańki oczekiwań względem korzyści, jakie demokracja nam zapewnia. W szczególności co do tego, że sprzyja ona wybieraniu ludzi nastawionych na rządzenie dla wspólnego dobra.

Makijaż demokracji

Frustracji w obliczu tego, że politycy, na których ewentualnie można by głosować, nie są dość szlachetni, dość skupieni na poszukiwaniu rozwiązań godzących rozliczne społeczne interesy, dość bezinteresowni, nie uśmierzy czekanie na polityków lepszych. Na przykład z nowego pokolenia – bo jeśli ktoś dziś rzeczywiście takie nowe pokolenie hoduje i szykuje do przyszłej władzy, to robi to raczej PiS. Frustrację tę uśmierzyć może natomiast powrót do prawdy, że demokracja co najwyżej zapewnia nam ochronę przed politykami jeszcze gorszymi.

W wydanej niedawno prowokującej książce pt. „O demokracji w Polsce” Robert Krasowski próbuje dowieść, że od pierwszych chwil, kiedy w Polsce zaczęła się toczyć prawdziwa polityka, była ona poddana odwiecznym (tak sądzi autor) zasadom: „Polacy sądzili, że po 1989 roku polityka ulegnie zasadniczej zmianie, że nigdy już nie zobaczą ataku wściekłości Gomułki. Zobaczyli dużo więcej. Osobiste wendety, dokonywane ostentacyjnie na oczach społeczeństwa. Zaciekłe wojny prywatne. Wściekłe niszczenie instytucji państwa. Rekordy bił Jarosław Kaczyński, ale nie był jedyny. Okrucieństwo Tuska czy brutalność Wałęsy szybowały na poziomie dzikości Kaczyńskiego. Opinia publiczna buntowała się przeciw tym praktykom. I do dziś się buntuje, widząc w nich aberracje. Ale to nie były aberracje, to nie były naruszenia praktyki, zaskakujące swoją nienormalnością. Tak właśnie wyglądała norma, tak wyglądała natura polskiej polityki. I nie tylko polskiej, i nie tylko dzisiaj. Lubimy myśleć, że dzisiejsza polityka pożegnała się z tą dzikością, jaką znamy z opisów Machiavellego. (...) Jednak patrząc na dzisiejszą demokrację, Machiavelli powiedziałby, że stłumione w jednym miejscu okrucieństwo musiało wypłynąć gdzie indziej”.

Tym, co czyni szkic Krasowskiego atrakcyjnym – szczególnie w stanie uwiądu tradycyjnej (o ile 30 lat to już tradycja) liberalnej polskiej polityki – nie jest typowa dla tego autora, aż nazbyt widoczna fascynacja czasami, kiedy politycy mordowali się nie tylko symbolicznie. Uzupełnia on swój wywód o trudną do obalenia diagnozę, że dodatkowym elementem „makijażu demokracji” jest starannie pielęgnowana iluzja, iż politycy istotnie zajmują się rządzeniem, czyli odciskaniem piętna na rzeczywistości. Tymczasem codzienna sprawność państwa zatrzymuje się na poziomie jego administracji, którą cechuje długie trwanie niezależne od konkretnych rządzących. A od tych ostatnich zależy niewiele – nie tylko dlatego, że od dalekosiężnych działań odciągają ich apetyty własnej partii i kaprysy nic nierozumiejącego demosu. Przede wszystkim z powodu coraz większego „usieciowienia”, presji zjawisk zbyt skomplikowanych, żeby można było rościć sobie ambicje wpływania na nie.

W przypadku dzisiejszej Polski zjawiskami tymi są choćby wielkie problemy europejskie. Słusznie powiada się, że PiS dobrowolnie zrobił z siebie oślą ławkę unijnych graczy. Ale ciężko powiedzieć, czym innym miałoby być „wpływanie” na kształt Unii przez Platformę, jeśli pominąć większą skuteczność w zapewnianiu swoim politykom stanowisk.

Jeszcze większą nieistotność polityków widać wobec wyzwań klimatycznych. Wsłuchując się w ekspertów, nawet tych ostrożniejszych, trudno uniknąć przykrego wniosku, że w tej kwestii demokracja akurat przeszkadza skutecznym i szybkim rozwiązaniom. Powstrzymaniem niszczenia planety lepiej by się zajął oświecony despotyzm. Za dużo ważnych interesów jest tu do naruszenia, żeby władza zależna od cyklicznych wyborów była zdolna wprowadzić dość szybkie i radykalne kroki. Z tego punktu widzenia naszym dzieciom nie czyni żadnej różnicy, czy się ostatecznie Kosiniak-Kamysz dogada ze Schetyną, czy oddadzą walkowerem drugą kadencję Kaczyńskiemu.

Róbmy swoje

„Co mieszkaniec demokracji powinien robić. Czy ma głosować? Czy ma się angażować? Czy stać bezczynnie?” – pyta na zakończenie swoich wywodów Krasowski. „Odpowiedź jest prosta. Może robić, co chce. (...) Nic to nie zmieni. Nie można racjonalnie zachować się wobec polityki. Ani wobec tej małej, partyjnej, bieżącej. Ani wobec tej wielkiej, zwanej historią. Za mało rozumiemy, za mało potrafimy, za mały mamy wpływ. I – przede wszystkim – za mało ważnych rzeczy w polityce się dzieje. Polem sensownego wysiłku jednostek oraz społeczeństw pozostaje ich własna aktywność, a nie wgapianie się w aktywność kilku osób w stolicy”.

Jest w tym efektowna przesada. Krasowskiemu trudno byłoby dziś udowodnić, że działania obecnej władzy naprawdę nie mają wpływu na aktywność jednostek, czyli na przysłowiowe „róbmy swoje”. Otóż rzeczywiste posunięcia, ale także słowa rządzących – bo w polityce słowa, atmosfera, rozhuśtane emocje budują czasem mury grubsze niż te z betonu – są w stanie skutecznie uczynić życie poddanych mniej lub bardziej znośnym. Niemniej, skoro trzon obecnej opozycji jest przede wszystkim zajęty sobą, a nie swoimi potencjalnymi wyborcami, to owi wyborcy mogą przynajmniej na razie pozostawić ich w namiotach na placu Defilad i od nich odpocząć.

A co potem? Trudno powiedzieć. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2019