Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwszy raz wyjechałem na Zachód w 1972 r. – fiatem 126p, w miarę wyładowanym. Przez kilka miesięcy nie było odpowiedzi na moje podanie o paszport, potem – pomogła czyjaś dyskretna interwencja – dostałem go z poufną wiadomością, że lepiej by było, gdybym użył go szybko, bo w dłuższym terminie nie wiadomo, co może się wydarzyć. Więc zaraz wyjechałem. Nie będę tu opisywał całej drogi. Jeden szczegół jednak wspomnę. Po dotarciu do Wiednia nie byłem w stanie jechać dalej. Nie, mój mały fiat się nie zepsuł, pieniądze na podróż miałem, nie zachorowałem. Ale widok normalnego świata, Europy, mnie sparaliżował. W Wiedniu była Lony Glaser, był dom, w którym można było się zatrzymać, ale naprawdę ważne było tylko jedno: nie byłem w stanie jechać dalej, bo tu było normalnie, po prostu.
Nie wierzyłem własnym oczom. Szok był pewnie tym większy, że znikąd przecież nie mogłem uprzednio wiedzieć, co to właściwie znaczy – „normalnie”. Nie miałem, nie mogłem mieć, takiego doświadczenia. Ale jednak skądś się brało obezwładniające poczucie normalności tego świata. Czy chodziło o to, że Europa miała przychylny zapach, smak, dbała o siebie i innych, uśmiechała się w windzie i mówiła „dzień dobry”? To musiało być coś elementarnego, skoro w tak oczywisty sposób do mnie przemówiło. Wbrew logice tej podróży zatrzymałem się w gościnnym domu Pax Christi na tydzień. Jakby w kwarantannie albo aklimatyzacji. Potem pojechałem do Rzymu i po niejakim czasie – do Paryża. Tam zostałem na dłużej.
CZYTAJ TAKŻE
POLSKA NA ROZDROŻU. PO CO NAM UNIA EUROPEJSKA? Komisja Europejska wciąż poszerza swe kompetencje, ale zarazem chroni nas przed zaborczością władz państwowych. Suwerenność w XXI wieku znaczy coś innego niż sto lat temu. ARTYKUŁ STEFANA SĘKOWSKIEGO >>>
Rzym jest wyjątkowy, bo każdy tam się czuje u siebie. Miasto, wtedy dla mnie całkowicie nowe, od początku nie było obce, choć nie czułem się tam wtedy zbyt dobrze. Aż zjawiła się możliwość i potrzeba pojechania do Paryża. Paryż, jeszcze bardziej niż Wiedeń i Rzym, kojarzył mi się wtedy z Europą. Nie tylko mnie zresztą, chyba wszystkim ówczesnym ludziom „Tygodnika”. Ale nie było mi łatwo. Może ludzie lepiej przygotowani niż ja wtedy mogli w Paryżu czuć się dobrze od początku – ja nie mogę tego o sobie powiedzieć. Miasto było ogromne i jakoś obce, mimo normalności, tej samej, o której wspomniałem wcześniej. Nie pamiętam, jak długo trwał ten stan, ale doskonale pamiętam moment, kiedy Paryż stał się miejscem (Rzym, gdzie mieszkałem potem kilkanaście lat, nigdy się taki nie stał), w którym mógłbym zostać już na resztę życia. Tak wtedy pomyślałem. Niepostrzeżenie wyparowała cała obcość, ogrom nie zmalał, tylko przestał onieśmielać. Paryż stał się moim domem. Jego niepoliczalne i egzotyczne ulice stały się nagle swojskim przedłużeniem mojej ulicy.
Stefan Sękowski w tekście „Na europejskim rozdrożu” pokazuje, jak bardzo dzisiejsza Europa jest rozdzierana od wewnątrz interesami państw (czy grup państw) należących do Unii, choć jedynym sposobem ocalenia naszego kontynentu jest głębsza integracja krajów, które nań się składają.
Na pewno nie stworzymy przecież Stanów Zjednoczonych Europy, zbyt wiele nas dzieli. Ale jesteśmy w fascynującym procesie tworzenia bytu, który z jednej strony uwzględnia autonomię i odrębność państw, a z drugiej jednak ogranicza je i koordynuje. To jest nowy sposób istnienia i z nim się trzeba pogodzić. Albo oszaleć i doprowadzić, prędzej czy później, do wojny. Której – dodajmy – nikt nie chce. ©℗