Dziesięć centymetrów od stołu

Marek Kondrat, aktor i przedsiębiorca: 25 lat temu nie byłbym w stanie wyobrazić sobie, że będę żył w tak kapitalnym kraju.

14.12.2014

Czyta się kilka minut

Marek Kondrat, Kraków, grudzień 2014 r. / Fot. Grażyna Makara
Marek Kondrat, Kraków, grudzień 2014 r. / Fot. Grażyna Makara

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pamięta Pan pierwsze książki, które czytał w dzieciństwie?
MAREK KONDRAT: ,,Dzieci z Bullerbyn” i ,,Pinokio”. ,,Robinsona Cruzoe” trawiłem bardzo długo, a lekturze towarzyszył obrzęd czytania. Pod kołdrą odgrywałem scenę ze świecą w jaskini. Miałem ze sobą suchary na przetrwanie i kozik, by się bronić przed wężami. Adaptowałem samotność, której wtedy intensywnie doświadczałem.
Ile mógł mieć Pan lat?
Osiem, dziewięć, może dziesięć. Na pewno było to już po wypadku ojca.
W 1955 r. Tadeusz Kondrat miał w drodze do Łodzi wypadek samochodowy.
Dzieciństwo pamiętam przez pryzmat tego zdarzenia. Ojciec zmienił się w ciągu jednego dnia. Słabo go pamiętam sprzed wypadku, chyba tylko z filmów, w ,,Przygodzie na Mariensztacie” kręconej w 1953 r. jest jeszcze sprawny, jego twarz zupełnie inaczej wygląda. Wypadek miał w kwietniu, do domu wrócił w czerwcu. Zobaczyłem człowieka opierającego się o laskę, niedołężnego, siwego, z jednej strony całkiem łysego, z widoczną dziurą w czaszce.
Po wypadku mama pojechała do Łodzi, prawie dwa tygodnie siedziała przy łóżku ojca. A mną zajęli się znajomi rodziców, rodzina lwowska. W tej rodzinie było trzech chłopaków. To były dla mnie bardzo ważne dwa tygodnie. Bo ja miałem gargantuiczną chęć przebywania w większym towarzystwie, aniżeli dwie dorosłe osoby. Moi rodzice byli mocno starsi, kiedy pojawiłem się na świecie. Ojciec po czterdziestce, matka tuż przed. O rodzeństwie nie było mowy.
Warszawa po wojnie to tygiel ludzi z różnych stron Polski.
Wtedy jeszcze nie miałem świadomości hekatomby Powstania, która sprawiła, że miasto opustoszało. Obudziłem się na osiedlu, które już stało. Dookoła były gruzy, a ja wiedziałem, że kiedyś była wojna i że wszystkiemu winni są Niemcy.
Po przekątnej, na klatce schodowej punktowca zaprojektowanego przez inżyniera Józefa Sygalina, pierwszego twórcę Warszawy, mieszkała rodzina chilijska, komuniści. Ktoś o zupełnie innym kolorze skóry, mówiący egzotycznym językiem, znalazł się tak blisko nas. Matka utrzymywała z tą rodziną dobre stosunki. Siñora nauczyła ją paru potraw z kuchni chilijskiej. Crème caramel lubię do dziś.
Jak się mówiło w Pana domu?
Teatralnie, z ,,ł” przedniojęzykowym. Tajemniczo i abstrakcyjnie, nie zapamiętałem tego dobrze. Do ojca przychodzili koledzy z teatru – postaci kompletnie odstrzelone od rzeczywistości, do której wówczas lgnąłem. Ta domowa sztuczność mnie odpychała, a pociągały – przeciętność i chropowatość. W tym samym czasie z radia szły na okrągło wesołe piosenki o odbudowie Warszawy, które do dzisiaj utrzymują mnie w atmosferze wysiłku społecznego.
Na podwórku do kolegów zwracał się Pan przedniojęzykowym „ł”?
Tam posługiwałem się moim drugim językiem – gwarą warszawską z domieszką elementu wiejskiego. Na podwórku królowała piłka nożna, dalej plasowała się „zośka”. Albo taka gra: cyrkiel tworzyliśmy z kilku osób, jedna stała w środku, ostatnia obrysowywała koło. To był świat, który dalej dzieliło się na państwa. Każdy dostawał jedno. Ten, kto trzymał patyk, mówił: „Wywołuję, wywołuję wojnę” i rzucał ten patyk np. w kierunku Francji. I zanim „Francja” podniosła patyk, to wszyscy uciekali jak najdalej od okręgu. A potem „Francja” musiała w kogoś nim trafić. Jeżeli udało jej się, trafiony wywoływał kolejną wojnę, a wcześniej odbierało mu się kawałek jego ziemi.
Cały czas wojna.
Tak. Jakieś podchody po piwnicach i łażenie po ruinach. Niemcami były największe fajtłapy, ci sprytni i zaradni byli Polakami, którzy oczywiście zawsze wygrywali.
Pamiętam moją zazdrość: że chłopaki nie muszą troszczyć się o ubranie czy o dziury w podeszwie. Że popalają papierosy – inny sznyt. Bo ja skazany byłem na lufcik, który nagle się otwierał, i głos mamy, żebym się nie pocił. To mnie degradowało w oczach wszystkich łapserdaków.
Rola w „Historii żółtej ciżemki” nie nobilitowała Pana w ich oczach?
Żartuje pani... Wyłącznie mnie pogrążyła. Na podwórku byłem przekreślony. Przezywali mnie Ciżma albo Wawrzek, dla mnie to było przekleństwo, silne piętno odmienności. Dziś sądzę, że za tym kryła się zazdrość, ale wtedy tego tak nie odbierałem.
Z jednej strony więc staranie, cały czas, żeby nie być gorszym. Z drugiej – los mnie trzymał po innej stronie: wszystkie nauczycielki traktowały mnie jak wybrańca, który ma wyrecytować wierszyk na akademii. Wożony byłem po innych szkołach, nawet z Kaczorami [Jarosław i Lech Kaczyńscy jako dzieci zagrali w filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc” – red.]. Występowaliśmy jako dzieci szczególne: „popatrzcie, wśród nas mogą być i tacy”. Nieszczęście dla kogoś, kto ma 10-11 lat.
Wracając jeszcze do pani pytania o język. W angielskim, rosyjskim, włoskim, francuskim czy hiszpańskim usiłuję porozumieć się z innymi ludźmi, także na płaszczyźnie zawodowej. Ale poczucie humoru mam po polsku. Bycie Polakiem to dla mnie przede wszystkim możliwość czytania w oryginale Tuwima czy Leśmiana. Proszę posłuchać, jak to świetnie brzmi: „I dmuchawiec kroplą mlecza błyskał w zadrach swej łęciny”.
A inne wspomnienia z dzieciństwa?
Film Polski, czując odpowiedzialność za wypadek ojca, wyprawił całą naszą trójkę w 1956 r. do Jałty, gdzie 11 lat wcześniej podpisano układ kończący II wojnę światową. W tamtejszym sanatorium, w luksusowych warunkach, ojciec dochodził do zdrowia. Pamiętam świetnie zapach klombów bukszpanowych i niezliczone ilości pszczół, które pensjonariusze przystawiali sobie do przedramienia, by ich żądliły – taki rodzaj terapii. Jako sześciolatek chodziłem z matką do łaźni carskich. Tam, patrząc na kąpiące się kobiety rubensowskich kształtów, przeżywałem pierwsze uniesienia erotyczne. A po drugiej stronie siatki tego kurortu biegał chłopiec, z którym się zaprzyjaźniłem i któremu wynosiłem różne frykasy, jakie nam serwowano. On zaś odwdzięczał się rybkami złowionymi w Morzu Czarnym, z którymi potem nie wiedziałem, co zrobić, więc je zakopywałem w ziemi.
Gdy wracaliśmy z Jałty do Polski, wzdłuż naszego pociągu jechały czołgi na Poznań. Pułkownik armii radzieckiej siedział z nami w przedziale. Mama go pytała, co to jest, a on, że to tylko manewry.
Zaraz potem słuchaliśmy wiadomości o wydarzeniach w Budapeszcie.
Jak rodzice reagowali na takie wiadomości?
Nie reagowali. Moje pierwsze świadome i bardzo dotkliwe spotkanie z ojczyzną to rok 1968. Dopiero zdawałem maturę, ale z chłopakami, którzy już byli na uniwersytecie, chodziliśmy wojować pod uczelnię. Dostałem pałą i zaciągnęli mnie do nyski. W nysce taki jowialny, grubawy sierżant, w szynelu niebieskawym, spojrzał na moją legitymację i powiedział: „synu, weź ją i idź do domu”.
Wierzył Pan, że PRL nie jest wieczny?
Do głowy mi to nie przyszło. Nie byłbym sobie w stanie wyobrazić 40 czy nawet 25 lat temu, że będę dziś żył w tak kapitalnym kraju. Dlatego pracuję nad sobą, żeby z człowieka piętnującego rodzime niedoskonałości zmieniać się w takiego, który afirmuje, a nawet bywa z polskości dumny.
Co Pan piętnuje?
Tromtadrackość, zawadiackość, skłonność do symbolizmu, pompatyczność. Piękna skądinąd muzyka Moniuszki czy Chopina została kompletnie przysłonięta narodowo-histerycznym kontekstem.
Po 1989 r. najgorętsze dyskusje toczyły się wokół wyglądu guzików do mundurów czy korony orła, nie mówiąc już o kropieniu wszystkiego wokoło wodą święconą. Zajęliśmy się wizerunkową fasadą, a praca u podstaw zeszła na drugi plan. To mnie irytowało.
Przed momentem sam Pan mówił o piosenkach, które zachęcały do odbudowy Warszawy. W czynie społecznym ludzie zrobili to w siedem lat. Nie jest tak źle z tą naszą pracą u podstaw.
Odbudowanie Warszawy to czyn heroiczny, ale u nas heroizm to chleb powszedni. W Polsce wszystko jest heroiczne, awangardą jest konserwatyzm. Uważam, że w szczęśliwych czasach, których dożyliśmy, w ramach miłości do ojczyzny trzeba dbać przede wszystkim o własne życie. Nie idę spać z Polską na ustach, tym bardziej z nią nie wstaję. Pierwszy raz w historii III RP jedna partia jest wybrana dwa razy z rzędu – to sygnał pozytywny, niezależnie od oceny jej działalności.
No nie wiem.
Krzywa wzrostu gospodarczego zmierza w dobrym kierunku. Niedawno, we Wrocławiu, z ramienia mojego banku uczestniczyłem w spotkaniu z klientami. Siedzieliśmy przy jednym stole i słuchałem opowieści, które sprawiały mi radość, bo pokazywały, że zwykły człowiek swoim talentem i pracowitością jest w stanie sporo osiągnąć. Właściciel firmy transportowej opowiadał, że Polska plasuje się dzisiaj w czołówce krajów z dobrze rozwiniętą gałęzią transportu drogowego. A to bardzo wrażliwa gałąź przemysłu, z jej stanu obecnego można zorientować się, jaka przyszłość czeka gospodarkę za rok czy za półtora, czy ma tendencje wzrostowe, czy spadkowe. Fachowcy od przewożenia towarów są skomunikowani z dziesiątkiem innych gałęzi przemysłu. I jeśli ktoś mówi, że Polska w czymś jest dzisiaj najlepsza, to jest to powód do radości. Jadę na spotkanie z Krakowa do Wrocławia drogami, o których nikomu się nie śniło. Słonimski czy Iwaszkiewicz w latach 20. i 30. pisali, że trzy kilometry za Warszawą tonęli w kałużach i w błocie.
Franek Starowieyski kiedyś powiedział, że cały trud istnienia w zasadzie zbudowany jest na tym, by siedzieć oddalonym 10 centymetrów od stołu. Uwzględniając ekscentryczność Franka, całkowicie się z tym powiedzeniem zgadzam, rozumiejąc je jako konieczność istnienia reguł: pewnej dyscyplinującej formy, która jest niezbędna do funkcjonowania w społeczeństwie. Jak człowiek trzyma tę dyscyplinę, cała reszta właściwie w tym rytuale jest zawarta, także sposób odnoszenia się do drugiego człowieka.
Tych 10 centymetrów cały czas nam brakuje w relacjach z ludźmi. Proszę zwrócić uwagę: przy każdej nadarzającej się okazji chcemy rozmawiać o polityce. I by poczuć się pewniej, badamy, czy rozmówca jest na prawo, czy na lewo.
Ta skłonność do konfrontacji jest specyfiką polską, ale to minie: jesteśmy już pełnoletnim, ale jeszcze nie całkiem dojrzałym społeczeństwem. Brakuje nam pewności siebie, a świat ocenia nas dużo lepiej niż my samych siebie.
Rozmawiałem niedawno z właścicielem ekskluzywnego hotelu nad jeziorem Como, pół Włochem, pół Szwajcarem. Hotel jest własnością jego rodziny od 1850 r. Opowiadał mi o rosyjskich arystokratach, którzy z rodziną i 70-osobową służbą przyjeżdżali na 3-4 miesiące – ze swoimi kucharzami, pokojówkami, ze swoją zastawą i pościelą. Teraz przyjeżdżają tam głównie Arabowie. Narzekał na włoską politykę, ale bez podziału na frakcje – raczej na całą klasę polityczną. Obserwował postępującą degrengoladę swojego kraju, a na Polskę patrzył z zazdrością i nadzieją, że przyniesie starej Europie energię i zarazi entuzjazmem do działania. Było to kilka miesięcy temu, dziś wiemy, że nie tylko mój znajomy tak myśli, ale większość przywódców naszego kontynentu, czego najlepszym dowodem jest nominacja Donalda Tuska.
Przyszło nam żyć w epicentrum rewolucji społecznej.
Ona już nastąpiła. Andrzej Leder stawia tezę, że rewolucja społeczna w Polsce odbyła się między 1939 a 1946 r., w ogromnej części bez naszego udziału. Trzy najbardziej symboliczne elementy tej zmiany to Holokaust, Katyń i Powstanie Warszawskie: straciliśmy wtedy mieszczaństwo, inteligencję, klasę średnią. Potem przyszła reforma rolna i zmiana mentalności określonej przez wieś i folwark ku tej zdeterminowanej przez miasto i miejski styl życia. W miejscu tych nieobecnych zasiedli ci, którzy nie byli na to kompletnie gotowi. Czyli – wracając do Starowieyskiego – nie umieli zachować dystansu 10 centymetrów od stołu.
A dziś 35 procent młodych ludzi myśli o życiu poza Polską.
„Żyć poza Polską” dziś a w czasach mojej młodości to nie to samo. Wtedy nie było tanich linii lotniczych, nie mówiąc o paszportach. Poza tym różnica między „tu” i „tam” także się zaciera. Trzeba nauczyć się żyć w kapitalizmie, nieważne: polskim czy niemieckim. Trzeba wstać o 6.00, 7.00 i do roboty, a wracać o 22.00, jak dobrze pójdzie.
Większość ludzi w moich sklepach zamawia wino przez internet, nie mają nawet czasu wyjść na miasto. Gdy stanie się za pięć dziewiąta w centrum Warszawy, to ze wszystkich stron do pracy płyną strumienie ludzi, identycznie jak w Londynie, w Nowym Jorku, w Paryżu. Umundurowani korporacjoniści wchodzą w bramy i znikają w nich na 12 godzin.
Nie chce Pan chyba powiedzieć, że kiedyś było lepiej.
Właśnie nie chcę. Lecz zewsząd coś takiego słyszę. Włącznie z takimi utyskiwaniami środowiskowymi: o tym, że gaśnie humanizm, że pieniądz zdominował świat, że ludzie myślą wyłącznie o tym, by się ustawić. Znika bezinteresowność i odpowiedzialność za drugiego człowieka. Jest pogoń za dobrobytem. Ale co z tym zrobić? Jak pojawiła się w sklepach coca-cola, to wszyscy ją pili od rana do wieczora, a dzisiaj częściej piją sok ze świeżych owoców. Przez ostatnie 25 lat uczyliśmy się zarabiać na życie, teraz musimy nauczyć się żyć.

MAREK KONDRAT (ur. 1950 r.) jest aktorem i reżyserem, przedsiębiorcą, właścicielem sieci Kondrat Wina Wybrane.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2014