Dziennikarz bez wyboru

"Jesteśmy w pewnym sensie antypropagandą. Wiem o tym, ale w takim kraju jak Białoruś inaczej nie możesz. Musisz się opowiedzieć - mówi Paweł Mażejka. Dlatego zamiast pisać płomienne teksty, zabrał się za politykę.

14.03.2006

Czyta się kilka minut

Paweł Mażejka /
Paweł Mażejka /

Paweł nie myśli o tym, co będzie 19 marca i później. - Na szczęście nie ma na to czasu - mówi. Jedyne, co go martwi, to że będzie to koniec jego pracy przy kampanii wyborczej kandydata opozycji. A udało się zbudować taki wspaniały zespół...

Mażejka to najbliższy współpracownik Aleksandra Milinkiewicza. Znają się jeszcze z Grodna. Po siedzibie sztabu chodzi z komórką przy uchu. Dzwonią dziennikarze, regionalni koordynatorzy, znajomi, rodzina. Kiedyś odłożył gdzieś telefon z wyłączonym dźwiękiem. Gdy po godzinie go znalazł, miał blisko dwieście nieodebranych połączeń.

- Widzisz, mam 28 lat i trochę siwych włosów - mówi.

Zgódźmy się, że to wcześnie.

Człowiek na przystanku

Miał 17 lat, gdy zapukał do redakcji niezależnego grodzieńskiego tygodnika "Pahonia" (Pogoń). Trafił akurat na przemianę pokoleniową w redakcji. Ani się obejrzał, a był już "weteranem". - Najpierw to była atrakcja, zobaczyć własne nazwisko w druku. No i "Pahonia", pismo, na którym dorastałem - wspomina.

Pierwsze teksty dotyczyły sytuacji studentów. Dziś wiele by w nich poprawił. Ale wtedy nie wiedział jeszcze, że świat nie zmieni się od tego, co napisze.

Lubił atmosferę w redakcji: - To był młody zespół, ideowy. Pracowaliśmy, nie czekając na honorarium. Oczywiście fajnie było zarobić parę groszy, ale liczyła się frajda. I to, że w każdy czwartek, po wyjściu gazety, zbieraliśmy się na piwo.

Zespołowi szefował Mikoła Markiewicz. W "Pahonii" każdy zajmował się wszystkim. Paweł pisał o studentach, rolnictwie, wreszcie o polityce. Wspomina: - Kiedyś, może po trzech latach pracy, na przystanku zobaczyłem człowieka, który czytał mój tekst. Nie zwracał uwagi na ludzi wkoło. Był to tekst polityczny. Wtedy zrozumiałem, że pisanie to poważniejsza sprawa, niż tylko wydrukowane nazwisko.

W zrozumieniu tego pomogły mu też władze uczelni: gdy skończył studia historyczne, to choć był dobrym studentem, usłyszał, że droga naukowa jest dla niego zamknięta. - Po tym już nie miałem z czego wybierać, zostało pisanie - mówi.

I właśnie wtedy wydarzyła się ta historia z artykułem.

Był rok 2001, wybory prezydenckie. "Pahonia" przygotowała specjalny numer o kilkakrotnie większym nakładzie. Mażejka pisze krótki tekst, w którym zapowiada, że nie odda głosu na Łukaszenkę, bo polityk, który zabija przeciwników, nie jest tego wart. - Wiem, dziennikarz ma być bezstronny - mówi. - Ale uznałem, że ta reguła na Białorusi nie obowiązuje. Jestem też obywatelem i mam prawo opowiedzieć się za tym, kto broni wolności słowa.

Może nie chodziło o artykuł? Może władze wystraszyły się zwiększonego nakładu, który miał ukazać się kilka dni przed głosowaniem? W drukarni czekało już KGB. Nakład skonfiskowano. Gdy funkcjonariusze przyszli przeszukać redakcję, Paweł zobaczył, że mają w rękach egzemplarz "Pahonii", a tam zakreślony kawałek jego tekstu. Zrozumiał, że będą kłopoty.

Proces

Dwa tygodnie po (kolejnym) zwycięstwie Łukaszenki przeciw "Pahonii" rusza proces. Kończy się w listopadzie 2001 r. likwidacją pisma. Kilkadziesiąt osób zaprotestuje wtedy przeciw zamknięciu gazety. Za karę redaktor naczelny dostanie grzywnę w wysokości 50 minimalnych pensji. Wkrótce jemu i Mażejce postawiony zostanie zarzut zniesławienia prezydenta. - Na naszym miejscu mógł być każdy. Władza po prostu chciała dać sygnał dziennikarzom - ocenia Mażejka.

Proces długo nie może się rozpocząć. A to sędzia choruje, a to oskarżyciel nie może dotrzeć na rozprawę, a to sala za mała. Władza stara się jeszcze dbać o resztki pozorów, ale proces i tak jest "szyty", a oskarżenie absurdalne. Obrońcy są pewni sukcesu. Władze dają do zrozumienia, że najlepiej byłoby, gdyby obaj wyjechali za granicę. Ale oni nie chcą. - Nie było w tym żadnego bohaterstwa, po prostu wiedziałem, że muszę doczekać końca - mówi Mażejka.

Proces ciągnie się osiem miesięcy. W końcu rozwiązanie się znalazło: na salę nie wpuszczono publiczności i prasy. Mażejka: - Wyroku się spodziewałem. Grodno to przecież niewielkie miasto. Mój znajomy znał sędzinę.

Prokurator żądał dwóch lat więzienia dla naczelnego gazety i dla dziennikarza. Sąd uznał zarzuty, ale karę złagodził: posiedzą, ale w zakładzie półotwartym. Sąd okazał ludzką twarz, "ze względu na wiek" Pawła Mażejki i "sytuację rodziną" Mikołaja Markiewicza.

W ostatnim słowie 24-letni Mażejka mówi, że kocha Białoruś, ale nie może zamykać oczu na to, co się dzieje w jego kraju.

Powszechnie uważa się, że sprawa "Pahonii" była poligonem doświadczalnym. Wcześniej też likwidowano gazety, ale nie zamykano dziennikarzy. Władza chciała sprawdzić, co się stanie, gdy pójdzie krok dalej.

I środowiska dziennikarskie trochę zaspały. Markiewicz po wyroku będzie się żalił, że "Pahonia" musiała walczyć samotnie i gazetę zniszczono bez sprzeciwu innych środowisk.

Władza odniosła więc sukces i kilka miesięcy później wytoczyła proces Wiktarowi Iwaszekiwiczowi, naczelnemu gazety "Raboczy". Oskarżenie, proces i wyrok były kalką sprawy "Pahonii".

Więzienie

Paweł ląduje w Żłobinie. Jeśli nie znajdzie pracy, nie wyjdzie z celi. Po kilku próbach - miał mieszać smołę albo doić krowy - przyjmują go w tartaku. Cały dzień fizycznie pracuje, wieczorem wraca do więzienia.

- Gdy usłyszałem wyrok, byłem pewny, że jakoś sobie poradzę. Jestem w miarę komunikatywny - mówi. - Nie miałem więc problemu ani z milicją, ani z innymi więźniami. Wszyscy rozumieli, że tu jeden taki rzeczywiście siedzi "za niewinność".

W zakładzie przebywa 90 skazanych. Gdy najwyżej postawieni w hierarchii więźniowie zapraszają Mażejkę na kolację, strażnik akurat wywołuje go z celi. Gdy wraca po kilkudziesięciu minutach, jego porcja leży nietknięta. Wie już, że będzie ok.

- Traktowali mnie normalnie, a ja starałem się okazać im szacunek, nie patrzyć na nich jak na bandytów. Oczywiście nie chciałem, żeby wchodzili w moje życie. To był jednak kryminał - opowiada.

Współwięźniowie starali się nawet rozmawiać z nim po białorusku. Kiedyś na desce wyrżnęli nazwy miejscowości skąd pochodzą, też po białorusku. Na Boże Narodzenie Paweł dostanie od więźniów skradziony skądś herb Pogoni.

Oczywiście, nie zawsze było tak miło. Kiedy doszło do tragedii w teatrze na moskiewskiej Dubrowce, wszyscy więźniowie popierali akcję specnazu przeciw Czeczenom. Paweł próbował ich przekonać, że niekoniecznie wszystko odbyło się tak, jak mówią rosyjskie media: - Wszyscy byli przeciw mnie. Ostro było.

"Chemia" (tak ochrzczono to więzienie; nazwa wzięła się od zakładów chemicznych, do których kiedyś kierowano skazanych) to nie sanatorium. Paweł od rana do wieczora pracuje w tartaku. Gdy wraca na noc do celi, chce już tylko zjeść i przespać się. - Drzewo z tartaku może wyjść w postaci cienkich deseczek albo prawie nienaruszone. Zależy, jak ustawisz piły - mówi. - Myślałem sobie, że dobrze byłoby, gdybym wyszedł w całości. No, może trochę ociosany.

Przetrwać pomagają wizyty przyjaciół, dziennikarzy, nawet kilku ambasadorów. Mażejka dostaje też wiele listów, również z Polski.

Ale czasem dopada go zwątpienie. Zwłaszcza, gdy idzie do pracy, a obok są tory i jedzie pociąg do Grodna. Dom jest prawie na wyciągnięcie ręki. - Po sześciu miesiącach miałem prawo napisać podanie o wcześniejsze zwolnienie, ale sąd ma dwa miesiące na jego rozpatrzenie - wspomina. - Mijają tygodnie, a ty nie wiesz, jaki jest twój los. To było okropne: niepewność, gonitwa myśli.

Kilka lat temu na Białorusi więźniów politycznych było jeszcze mało. Paweł wie, że w pewnym sensie stał się symbolem. Także w Żłobinie była grupka opozycjonistów. To ludzie czytający "Narodną Wolę" i słuchający Radia Swaboda. W tej małej miejscowości o Szuszkiewiczu czy Paźniaku czytali tylko w gazetach, a tu nagle przyjeżdża do nich opozycyjny dziennikarz, o którym tyle się mówiło.

- Ci ludzie mieli po osiemdziesiąt lat, byli weteranami wojny, a patrzyli na mnie jak na bohatera! To mnie mobilizowało, żeby nie okazać słabości.

Perspektywy

Wychodzi za zgodą sądu po siedmiu miesiącach.

Pierwszy dzień wolności przeszedł nieszczególnie. Mażejka: - Decyzję ogłoszono przed południem. Na chwilę przed odjazdem pociągu do Grodna. Następny był dopiero wieczorem. Chciałem się ze wszystkimi pożegnać, ale też jak najszybciej wyjść. Szybko się zebrałem, pognałem na dworzec.

Zdążył.

Wolność nie oznacza końca problemów. Po pierwsze, przez pół roku jest pod nadzorem milicji. Po drugie, wszyscy czegoś od niego oczekują. Gestu, słowa, może artykułu na miarę dysydenta. Czegoś, co porwie. A Paweł nie wie, co powiedzieć. I choć razem z Markiewiczem uruchamiają nową gazetę, "Den", to Mażejka uchyla się od pisania. - To nie był strach przed kolejnym więzieniem - zapewnia. Czasem pisze do polskich gazet: - Za jeden tekst wydrukowany w polskiej prasie można nieźle pożyć na Białorusi.

Gazetę drukują w Rosji, bo w kraju żadna drukarnia nie chce przyjąć zamówienia. W 2003 r. Paweł zostaje przewodniczącym stowarzyszenia dziennikarzy w Grodnie. Tylko co ma do roboty taki przewodniczący w kraju, gdzie mediów praktycznie nie ma? - Zamykają jakąś lokalną gazetę, organizujesz pikietę i idziesz do aresztu albo płacisz grzywnę - odpowiada.

Mażejka na komisariacie ląduje więc często. W 2004 r. zostaje skazany na siedem dni za organizowanie protestu w obronie gazety "Birża Informacji". Ogłasza głodówkę.

Dzięki takim jak on Grodno otrzymuje sławę najbardziej zrewoltowanego miasta na Białorusi.

Gdy w 2004 r. Aleksander Milinkiewicz zaproponował mu współpracę, Paweł ucieszył się. Na kongresie opozycji jesienią 2005 r. jest pewny, że to Milinkiewicz dostanie nominację. Wyborcza koalicja opozycji powstaje, choć w bólach. Odtąd Mażejka jest przy szefie cały czas. - W tej kampanii nabieram nowych kolorów, których nigdy w Grodnie bym nie nabrał - choć nie zawsze zgadza się z Milinkiewiczem, to przyznaje, że pod jego wpływem stał się bardziej umiarkowany. W pewnym sensie też mężnieje.

Chłopięca buzia, szeroki uśmiech, nigdy w garniturze. Jakoś nie czuje się bohaterem. - Znając życiorysy opozycjonistów z Europy Środkowej po 1989 r., wiem, że za lata walki dostaje się nieraz ciepłe posady... - śmieje się łobuzersko. - No więc patrząc z tej perspektywy, to może i złapałem Pana Boga za nogi...

Ale na razie najbliższą perspektywą jest 19 marca. Potem pewnie znowu areszt.

Ale i o tej perspektywie Mażejka stara się nie myśleć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Nowa Europa Wschodnia (12/2006)