Dycki: glosy na marginesie

04.09.2005

Czyta się kilka minut

1. W nowym tomie Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego odnajduję trzy interesujące określenia gatunkowe odnoszące się do dzieła poety, dzieła tworzącego skomplikowaną sieć powtórzeń, symetrii, wewnętrznych aluzji i odniesień. Po pierwsze, Dycki używa neutralnego i oczywistego określenia “poemat", przy czym kluczowe dopowiedzenie znajduje się w wierszu XLII, gdzie mowa jest o wyborze poezji jako “miejsca na ziemi" danego “od Boga". Po drugie, w jednym z tekstów pada sformułowanie “notatka na marginesie", i to też istotna wskazówka dla osób zastanawiających się nad (dla wielu dziwaczną i enigmatyczną) strategią poetycką tego autora. Po trzecie wreszcie, w wierszu XXVI Dycki powiada: “odkąd prowadzę / dziennik" - rzucone mimochodem słowo “dziennik" rezonuje w osobliwy sposób w całej książce, powołując do istnienia szereg intrygujących konfiguracji z dominującymi figurami egzystencji i jej zapisu.

Ale już przy tych prostych i, wydawałoby się, niekwestionowanych dopowiedzeniach pojawia się problem: oto każda krytyczna konstatacja pod adresem Dyckiego może być w istocie opatrzona znakiem przeciwnym. Rozrastający się projekt poetycki autora “Peregrynarza" stopniowo zagarnia i znosi kolejne interpretacje, a to poprzez takie namnożenie tropów i międzytekstualnych odniesień, że te ostatnie wydają się popadać w sprzeczność, i jeżeli dokądś nas prowadzą, to chyba tylko do samych siebie. Wiersze Dyckiego istotnie zdają się tworzyć intymny, poetycki dziennik - ale przecież równie dobrze można powiedzieć, że ważniejszy jest w nich moment fałszerstwa, a raczej zawieszenia pomiędzy imperatywem autobiograficznym i przekonaniem o nieuchronnej fikcyjności “życiowego przekazu" (bo, jak zwięźle ujął to kiedyś Paul de Man, “autobiografia skrywa odtworzenie, które sama powoduje").

Wiersze jako notatki na marginesie? Tak, ale mamy też w książkach Dyckiego wiele śladów, które uparcie nakładają się na siebie, dając iluzję obsesyjnej topiki (na przykład topiki śmierci), a zarazem pozostają śladami oderwanymi. Mówiąc inaczej, w poezji Dyckiego zakwestionowaniu podlega rozróżnienie na korpus tekstu i jego peryferie - to, co w tych wierszach rzekomo poboczne (przypadkowe wtrącenia, repetycje), może się na dłuższą metę okazać niezwykle istotne; autor “Nenii" jest mistrzem paralipsy. Z drugiej strony trudno mówić w tym przypadku o tradycyjnie pojętej topice wiersza, a to dlatego, że status przywoływanych przez poetę figur nie jest tak naprawdę do końca określony: oszałamiające operowanie dwuznacznością powoduje, że wiersze są jakby rozsadzane od wewnątrz. Osobliwe wrażenie podczas lektury Dyckiego: niekończąca się zmiana ustawienia ostrości, wiersze wysadzone z siodła, pojawiające się w jakichś fantastycznych skrótach perspektywy.

2. Tym samym retorycznym inwersjom podlega zasadniczy dla tego tomu motyw umierającej matki. W trybie tyleż oczywistym, co przejmującym, jest to retoryka zatrzymywanej, powstrzymywanej i dławionej egzystencji. Matka odchodzi, ale powraca jako nawiedzenie, widmo - również, a może przede wszystkim, widmo językowe. Momenty znikania i ponownego zjawiania się przyjmują postać momentów retorycznych. I wcale nie osłabia to ich wagi czy siły. Tu przecież nie chodzi wcale o język, lecz o sposób jawienia się “w" śmierci i “po" śmierci. Mówi się wszakże o zadaniu śmierci, śmierć ma swój własny elementarz, w którym pojedyncze słowa nabierają nieoczekiwanego znaczenia (takim słowem jest na przykład kończące tom słowo “adieu").

Matka staje się dla poety figurą nieobecnego rodowodu i braku zakorzenienia - nie tylko w określonym miejscu i określonej historii, ale przede wszystkim w określonym języku. Narrator wierszy Dyckiego to najczęściej wędrowiec przybywający znikąd, pozbawiony przeszłości, miecza i kądzieli - ale również i teraźniejszości, tej bowiem brak konturów, rozmywa się w potoku słów. W sensie jak najzupełniej dosłownym przeszłością narratora jest matka: “śmieszna mała dziewczynka / co się już nigdy nie przebudzi". Jest to jednak przeszłość podwójnie oddalona i umarła. “Dzieje rodzin polskich" to w gruncie rzeczy misternie zrobiona fałszywka - Dycki nie opowiada historii rodzinnej, jego intencja wydaje mi się diametralnie odmienna. To nie jest propozycja genealogii, a jeśli pojawiają się motywy genealogiczne, to w postaci zniekształconej i stłumionej, jako rozkład/widmo znaczeń, jako proces kruszenia się semantyki obecnej w takich słowach jak “tradycja", “przeszłość" czy “ojczyzna". W zadziwiający sposób momenty te łączą się u Dyckiego właśnie ze wspomnieniem matki, jak w tym wierszu zatytułowanym “Rodowód":

nieobecna nawet w chorobie podkreślałaś

nieobecność (swój rodowód)

Nieobecność jak rodowód; rodowód w nieobecności; nieobecny rodowód - Dycki zawsze o tym pisał, ale w najnowszym tomie czyni to szczególnie przejmująco. Po “Przewodniku dla bezdomnych" (2000) i “Przyczynku do nauki o nieistnieniu" (2003) otrzymujemy teraz książkę o nieobecności. Tak wielkiej, że przeżera ona i pochłania przeszłość... nawet przeszłość wspomnienia.

3. Przyznam, że już przy pierwszej lekturze zastanowiło mnie częstsze niż dotychczas pojawianie się słów związanych z zamykaniem, zabezpieczaniem i pieczętowaniem. W drugim i trzecim wierszu, a także pod koniec książki, pojawiają się “paczki i sny" uszkodzone “poza granicami kraju" i “zabezpieczone / w foliowym woreczku". Obraz ściśle związany jest ze wspomnieniem umierającej matki (“która się porusza jak pod folią"). Gest otwarcia przywołany zostaje w ważnym, jak sądzę, wierszu XLIII:

przyjść w jednej jedynej bliźnie

ciała to otworzyć się na grzech

jaki głęboko ukryty noszę w sobie

od urodzenia

Z wcześniejszego wiersza dowiadujemy się, że grzech jest “ładnie i powierzchownie ukryty / byle czym osłonięty /... także od wiatru". Uderza wreszcie nieco obsesyjna gra wokół obrazów pieczęci, pieczątek i pieczętowania. W wierszu “IV. Zbiory":

w każdej książce znajduję

stronę z pieczątką pozostawioną...

przez śmierć

A później, w wierszach następnych: “spis treści i okrągła pieczęć"; “wyrywając kartki // żeby się pozbyć pieczątek". Podobnie jak pocałunek i blizna - inne słowa obsesyjnie powracające w książce - pieczątka jest dosłownym znaczeniem: znakowaniem, uobecnianiem. Gestem, który ma przywołać i zabezpieczyć tożsamość poety, opieczętować jego kruche “ja". Wydaje mi się znamienne, że te trzy słowa pojawiają się najczęściej w kontekstach wywoływanych przez słowo “śmierć". Jak gdyby perspektywa śmierci nadawała wierszom i ich autorowi pełnię bytu. W obliczu czystej negatywności - wszechobecnej, nie dającej się stłumić, rozbijającej syntaksę i semantykę zdania - język i świadomość ciążą ku sobie. Rana nigdy się nie zasklepia, ale zostaje opatrzona poetyckim przypisem - a to już bardzo dużo. Wyznam, że od pierwszej książki Dyckiego (“Nenia i inne wiersze", 1990) wyobrażam sobie jego wiersze właśnie tak: jako opieczętowane rany, zaczerwienione blizny i pręgi, wciąż rozdrapywane, ale i wciąż pieczętowane z każdym aktem lektury (ale proszę nikomu nie mówić).

Temat ten uzupełniony jest równie obsesyjnym motywem granicy i zagranicy. Nawiasem mówiąc, słowo “obsesyjny" nie jest tu najszczęśliwsze: misterne przeplatanie fraz i obrazów to, jak uważni czytelnicy Dyckiego wiedzą doskonale, w pełni kontrolowana poetycka strategia, której muzycznym odpowiednikiem byłaby sztuka polifonii, umiejętność takiej organizacji makrostruktury dzieła, że staje się ona bardziej znacząca od jego semantyki. Zagranica: to, co nieskończenie inne, obce, nie dające się objąć i zrozumieć, nieoswojone (jak np. śmierć), monstrualne. Przesadzam? Być może, bo przecież - jak mówi gdzieś sam poeta - granice się zmieniają. “Dzieje rodzin polskich" to w dużej mierze dzieje niezborności, wykorzenienia i ekspatriacji, wyrzucenia poza granice - również, a może przede wszystkim, granice własnej tożsamości. Ta historia jest otwarta, a transgresja nigdy nie jest pełna. Pozostaje margines, na którym odkładają się ślady i pozostałości, słowa i glosy.

4. I jeszcze to: zawsze chciałem złożyć glosariusz Dyckiego. Wrażenie towarzyszące pierwszej lekturze jego wierszy pozostało dla mnie wrażeniem najbardziej dojmującym: że kolejne tomy, teksty, a nawet pojedyncze słowa są obce, niezrozumiałe, jakby przybywały z zamierzchłej przeszłości - i że domagają się wyjaśnienia. A jeśli nie wyjaśnienia, bo przecież ta poezja nie poddaje się łatwo pracy egzegezy, to przynajmniej skomentowania, czytelniczego skontrowania. Taki glosariusz musiałby oddać wielogłosowość wierszy Dyckiego, nieustanną grę napięć i znaczeń, dynamikę kolejnych otwarć i pozornych zamknięć. I chyba pozostałby na papierze, bo o ile można sfałszować czyjś podpis, o tyle niemożliwe jest podrobienie barwy i intonacji głosu.

Nie wiem, na ile “Dzieje polskich rodzin" wpisują się w tak zwaną historię literatury, tworzoną ostatnio również przez wysokonakładowe dzienniki, festiwale i podsumowania. Mam nadzieję, że, podobnie jak to było z tomami wcześniejszymi, i ta książka Dyckiego będzie stawiała opór. Bo co pozostało czytelnikowi poezji, otoczonemu milionami słów i obrazów, poza kontestacją? Opór pojedynczego głosu jest właściwie jedyną bronią poezji. I chyba zawsze był jej najcenniejszym przejawem.

Zaglądam do Kopalińskiego: glossa to także “język" i “mowa". Żywy język, żywa mowa... choć to tylko dźwięki, cząsteczki wprawione w ruch? A przecież kryje się w nich tajemnica i historia czyjejś niepowtarzalności i jedyności. Patrzę na okładkę zaprojektowaną przez Jacka Staszewskiego - portret trumienny namalowany na karcie? Płótnie? Podwójnie przedarty: twarz kobiety rozpada się na cztery części. W miejscu ust - blizna rozdarcia. To też pewien znak. Rodzaj oczekiwania. Głos bezskutecznie przedzierający się przez warstwy ciszy.

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. “Dzieje polskich rodzin". Warszawa 2005, Wydawnictwo Sic!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2005