Wojna o pokój

W Afganistanie za prawowitego władcę uważa się zarówno zwycięzca jesiennych wyborów prezydenckich, jak ich przegrany. Co gorsza, do awantury doszło w przeddzień zawieszenia broni, które ma być początkiem końca najdłuższej z wojen pod Hindukuszem.
w cyklu STRONA ŚWIATA

21.02.2020

Czyta się kilka minut

Kabul, 22 luty 2020 r. / Fot. Rahmat Gul / AP/Associated Press/East News /
Kabul, 22 luty 2020 r. / Fot. Rahmat Gul / AP/Associated Press/East News /

Afgańczycy zapomnieli już pewnie, że we wrześniu wybierali prezydenta. Wyniki elekcji ogłoszono dopiero teraz, prawie pół roku po głosowaniu. Bałagan, niezliczone skargi i oskarżenia o oszustwa i korupcję, a także tocząca się dwudziesty rok wojna sprawiały, że termin ogłoszenia wyników wyborów przekładano z tygodnia na tydzień, miesiąca na miesiąc. Kiedy w końcu w grudniu podano wyniki wstępne, zostały one zaraz oprotestowane i zaskarżone przez Abdullaha Abdullaha, najpoważniejszego z rywali urzędującego prezydenta i sprawującego od pięciu lat posadę premiera koalicyjnego rządu. Zdaniem Abdullaha zwolennicy panującego prezydenta Aszrafa Ghaniego, włącznie z sympatyzującymi z nim urzędnikami z komisji wyborczych sfałszowali co najmniej 300 tysięcy wyborczych kart, żeby zapewnić swojemu faworytowi wygraną. I to wygraną już w pierwszej rundzie, bez konieczności dogrywki, do czego potrzebna była większość ponad połowy głosów. Abdullah zażądał, by te 300 tysięcy głosów odjąć Ghaniemu i dopiero wtedy obliczyć i ogłosić, kto wygrał, a kto przegrał. Komisja wyborcza odmówiła mu i oznajmiła, że może co najwyżej jeszcze raz przeliczyć oddane głosy. Na to z kolei długo nie chciał się zgodzić obrażony Abdullah, który groził, że w takim razie prosi, żeby w ogóle go w wyborczej procedurze nie uwzględniać. Dał się przebłagać Amerykanom i zgodził na ponowne przeliczenie głosów.

Zajęło to kolejne dwa miesiące, ale ogłoszone w tym tygodniu ostateczne wyniki niewiele tylko różnią się od tych wstępnych, z grudnia. Wygranym elekcji i prezydentem na kolejną pięciolatkę ogłoszony został panujący od 2014 r. 71-letni Aszraf Ghani, który według oficjalnych wyników zdobył 923 592 głosy, czyli 50,64 proc., minimalnie ponad połowę –wystarczająco, by zwyciężyć już w pierwszej rundzie. Abdullahowi zliczono 720 841 głosy – 39,5 proc.


CZYTAJ WIĘCEJ

STRONA ŚWIATA to autorski serwis Wojciecha Jagielskiego, w którym dwa razy w tygodniu reporter i pisarz publikuje nowe teksty o tych częściach świata, które rzadko trafiają na pierwsze strony gazet. Wszystkie teksty są dostępne bezpłatnie. CZYTAJ TUTAJ →


Abdullah jest przekonany, że niespełna dwieście tysięcy głosów przewagi Ghaniego bierze się właśnie z tych trzystu tysięcy sfałszowanych kart, które już w grudniu oprotestował. Nie uznał więc swojej przegranej i kilka godzin po ogłoszeniu Ghaniego zwycięzcą wyborów i prawowitym przywódcą państwa na następnie pięć lat Abdullah sam ogłosił się prezydentem i zapowiedział, że wkrótce powoła własny rząd. Jako wciąż urzędujący premier zakazał wyjazdu z kraju wszystkim urzędnikom komisji wyborczych.

Heca z wyborami

Właśnie tego, kolejnej awantury o władzę, niezależnej od wyniku wyborów, obawiali się Afgańczycy, których większość (tak wynikało z sondaży) już dawno straciła wiarę, że w drodze elekcji da się rozstrzygnąć jakikolwiek poważny problem. Jesienią opowiadali się za tym, żeby prezydencką elekcję przełożyć na później. Afgańczycy bali się talibów, którzy ostrzegali, że zabiją każdego, kto pójdzie głosować. Bali się także, że bez względu na to, kogo wybiorą, przegrany nie pogodzi się z porażką i wolna elekcja przyniesie więcej kłopotów niż korzyści.

Tak było w 2014 r., kiedy wybierano następcę Hamida Karzaja, pierwszego afgańskiego przywódcy namaszczonego przez Amerykanów, którzy jesienią 2001 r., w odwecie za ataki terrorystyczne na Nowy Jork i Waszyngton, najechali na Afganistan i obalili talibów udzielających gościny Al-Kaidzie. Wtedy również głównymi pretendentami do prezydentury byli Ghani, były minister finansów w rządzie Karzaja, i Abdullah, były minister dyplomacji. Pierwszą rundę wygrał Abdullah, ale w dogrywce zwyciężył Ghani i to on został ogłoszony prezydentem. Abdullah nie uznał przegranej, twierdził, że został oszukany przez rodaków Ghaniego, Pasztunów, stanowiących większość ludności kraju (Abdullah, pół Pasztun, pół Tadżyk, uważany jest za przedstawiciela północnych ludów, Tadżyków i Uzbeków, stanowiących około 30 proc. ludności). Godzić skłóconych Afgańczyków musiał ówczesny szef amerykańskiej dyplomacji John Kerry, który przekonał Ghaniego, żeby podzielił się władzą z Abdullahem i zrobił go swoim premierem, a Abdullaha – żeby w zamian za stanowisko szefa rządu i połowę władzy uznał Ghaniego za prawowitego prezydenta. „Po co więc była cała ta heca z wyborami?” – pytali Afgańczycy.

Przez pięć lat koalicyjnych rządów, podczas których zginęło na wojnie około 50 tys. Afgańczyków, Ghani z Abdullahem raczej kłócili się i spiskowali przeciwko sobie, niż współpracowali. Kiedy pod koniec września znów stanęli do wyborów, ich rodacy mieli powody, żeby spodziewać się najgorszego. Na elekcję uparł się jednak Ghani, który widząc, że amerykański prezydent Donald Trump dobija targu z talibami, chciał uzyskać wyborczy mandat, który wzmocniłby jego pozycję podczas układów o przyszłość Afganistanu.

Rozczarowanie demokracją i kalibrem rodzimych polityków, a przede wszystkim lęk przed talibami sprawiły, że na wybory pofatygowała się w końcu mniej niż jedna piąta wyborców, a w wyborczy dzień w atakach talibów zginęło prawie stu ludzi, pół tysiąca zaś zostało rannych. Ich ofiara poszła na marne, bo prawie jedną trzecią głosów unieważniono, a po wyborach Ghani i Abdullah (żaden z nich nie zdobył poparcia nawet dziesiątej części wszystkich wyborców) wdali się w nowy spór o władzę, którego tym razem Amerykanie mogą nie mieć ochoty łagodzić.

Rozejm o świcie

Trump ma na głowie ważniejsze sprawy. We wrześniu w ostatniej chwili odwołał układ, jaki zamierzał zawrzeć z talibami. W zamian za obietnicę, że wyrzekną się konszachtów z dżihadystami zgodził się wycofać z Afganistanu amerykańskie wojska i zakończyć 20-letnią wojnę, najdłuższą, jaką kiedykolwiek stoczyła Ameryka.

Na początku roku do politycznych targów z talibami wrócono i projekt nowego układu jest już gotowy do podpisu. Warunkiem wstępnym, ale podstawowym, jaki podstawili Amerykanie, ma być tygodniowe zawieszenie broni, którym emirowie talibów zademonstrują dobrą wolę, a także to, że panują nad swoimi partyzanckimi oddziałami i ich lokalnymi, niesfornymi komendantami. Co ważniejsze, talibowie mają powstrzymać się od ataków nie tylko na Amerykanów i ich zachodnich sojuszników, ale także na afgańskie wojsko rządowe, na co jesienią nie chcieli przystać. Rozejm ma wejść w życie w sobotę o świcie. Przedstawiciele władz w Kabulu przyznają, że nie spodziewają się, iż przez cały tydzień nie dojdzie do żadnego incydentu zbrojnego. „Codziennie dochodzi do około 80 ataków zbrojnych. Jeśli w tym tygodniu ta liczba spadnie do dziesięciu, uznamy to za dowód, że talibowie chcą pokoju” – powiedział dziennikarzom przedstawiciel kabulskiego rządu.

Talibowie wzbraniają się, by przerwę w walkach nazywać zawieszeniem broni, ale jeśli go dotrzymają, ostatniego dnia lutego w katarskiej stolicy, Dausze, gdzie talibowie mają oficjalne przedstawicielstwo, Amerykanie mają podpisać z nimi układ pokojowy. Jankesi zobowiążą się w nim wycofać z Afganistanu wojska (terminarz i szczegółowe warunki ewakuacji, a także ewentualne pozostania i dzierżawienia wojennych baz pod Hindukuszem mają zostać zapisane w sekretnych aneksach). Pokój z talibami, zakończenie afgańskiej wojny i sprowadzenie „amerykańskich chłopców” spod Hindukuszu do domu ułatwią z pewnością Trumpowi walkę o reelekcję w jesiennych wyborach prezydenckich.

Kłócący się o władzę Afgańczycy z Kabulu doskonale to wiedzą, jak również to, że poza tym ich sprawy amerykańskiego prezydenta zupełnie nie zajmują i nie będzie się mieszał w ich kłótnie, jeśli nie będą zagrażać jego planom i interesom. Nie będzie też wytaczał wojen, żeby bronić ich władzy. Już jesienią gotów był dogadać się z talibami nie dbając o przyszłość rządu i porządków ustanowionych i utrzymywanych w Kabulu przez Amerykanów. W niespodziewanym artykule napisanym dla „New York Timesa” jeden z zastępców emira talibów, Siradżuddin Haqqani (ścigany listami gończymi jako jeden z najgroźniejszych na świecie terrorystów, za którego głowę sami Amerykanie wyznaczyli 10 mln dolarów nagrody), uznał za wielką przesadę obawy, że po wycofaniu amerykańskich wojsk Afganistan znów stanie się twierdzą dżihadystów z Al.-Kaidy (talibowie są jej starymi sojusznikami, a jej konkurentów z Państwa Islamskiego uważają za nienawistnych wrogów). Zapewnił też, że Zachód nie ma powodu, by obawiać się o afgańskie kobiety, gdyż islam i prawo koraniczne zapewniają im wszelkie prawa i przywileje.

Kto płaci za pokój

Nowe porozumienie z talibami przewiduje, że po zawieszeniu broni nastąpi wymiana jeńców (Amerykanie i rząd kabulski mają wypuścić 5 tys. więzionych talibów, a talibowie – tysiąc przetrzymywanych jeńców) i podpisanie układy pokojowego z Amerykanami. Dopiero potem przedstawiciele talibów mają nawiązać – w Niemczech, Skandynawii lub którymś z krajów Półwyspu Arabskiego) rozmowy z emisariuszami afgańskich władz. Tych ostatnich trzeba będzie jednak najpierw wybrać – przedłużająca się awantura o władzę w Kabulu między Ghanim i Abdullahem może to udaremnić, a przynajmniej bardzo utrudnić i opóźnić, co talibom, po staremu nieuznającym afgańskich władz za prawowite, da tylko pretekst, by wycofać się z negocjacyjnej oferty i wrócić do wojny, zrzucając całą za nią winę na Kabul.

Za pokój między Amerykanami i afgańskimi talibami płacą na razie talibowie z Pakistanu. Pojawili się po pakistańskiej stronie granicy zaraz po amerykańskiej inwazji na Afganistan, by nieść pomoc afgańskim braciom. W 2007 r., oskarżając rząd z Islamabadu, że wysługuje się Amerykanom, pakistańscy talibowie rozpętali w Pakistanie własną wojnę, w której w ciągu dziesięciu lat zginęło ok. 30 tys. cywilów (w tym Benazir Bhutto, była premier) i ponad 4 tys. żołnierzy, więcej niż zachodnich żołnierzy w Afganistanie.

Pakistan był obok Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich jedynym państwem, które oficjalnie uznawało rządy talibów (1996–2001), a po amerykańskiej inwazji pozwoliło ich przywódcom schronić się na swoim terytorium. W odwecie za pomoc okazywaną afgańskim talibom władze w Kabulu zaczęły wspierać talibów pakistańskich.

Po ponad 10-letniej wojnie Pakistan stłumił rebelię rodzimych talibów; większość niedobitków schroniła się po afgańskiej stronie granicy. W podzięce za pakistańską pomoc w przekonaniu afgańskich talibów do pokoju z Amerykanami, Amerykanie i afgańskie władze urządziły w lutym obławę na przebywających w Afganistanie emirów pakistańskich talibów. Od rakiet z amerykańskich samolotów i kul afgańskich komandosów zginęli już trzej ważni pakistańscy komendanci, w tym ich czołowy ideolog Chalid Haqqani oraz jeden z najważniejszych wojskowych dowódców – Szehrjar Mehsud.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej