Dwóch na huśtawce

W kampanii było wiele negatywnych emocji. Jednak obaj kandydaci starali się przede wszystkim zabiegać o centrowego wyborcę, i te zabiegi nadawały ton ostatnim dniom rywalizacji. Na szczęście dla polskiej demokracji.

06.07.2010

Czyta się kilka minut

Niedzielny wieczór wyborczy był jednym z najbardziej niepewnych w ostatnich latach. Nic jednak nie świadczy tak dobrze o polskiej demokracji, jak reakcje na to, co się zdarzyło, oraz ta właśnie niepewność.

Perspektywa, że może powtórzyć się sytuacja z 2005 r., budziła obawy wśród zwolenników Platformy Obywatelskiej i nadzieje w Prawie i Sprawiedliwości. Sam wynik, chociaż nie był zaskakujący w świetle sondaży z ostatnich miesięcy, wywołał bardzo nieoczywiste reakcje w obydwóch sztabach. Wśród działaczy Platformy była to raczej ulga i ostrożne zadowolenie niż triumfalizm - nikt już nie mówił o "dorżnięciu watahy". Natomiast w sztabie PiS nie było rozpaczy, ani, jak w 2007 r., oskarżenia "szerokiego frontu" o tę porażkę - przeważały nastroje optymistyczne i mobilizujące do dalszej walki przed kolejnymi wyborami.

Wrażenie, że z tych wyborów wszyscy (a przynajmniej klasa polityczna) wyszli zadowoleni, stoi w sprzeczności z tym, że wyścig był wyrównany. Zwykle wywołuje to przecież znacznie większe emocje, większe poczucie zawodu i triumfu. Co istotne, te wybory były przeprowadzane zgodnie z najbardziej konfrontacyjnymi regułami, jakie sobie tylko można wyobrazić: dwie tury głosowania zazwyczaj głęboko dzielą daną społeczność i wykopują trudne do zasypania rowy.

Tych rowów w ciągu wieczoru wyborczego nie było widać. Obaj kandydaci wyrażali szacunek dla drugiej strony, przegrani gratulowali zwycięstwa, zwycięzcy nie obnosili się ze swoim triumfem, lecz wzywali do zgody - wszystko jak z podręcznika kultury politycznej. Gdy podobne zachowania były w 2008 r. udziałem Obamy i McCaina, wielu osobom wydawało się, że coś takiego nigdy się w Polsce nie zdarzy. A jednak...

Oczekiwania

Na taki wynik wyborczy złożyła się przede wszystkim dynamika poparcia dla Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Ulga i brak triumfalizmu po stronie PO to wynik tego, że jeszcze przed kilkoma miesiącami jej kandydaci wygrywali z przewagą dwukrotną, a nie dwuprocentową. Przewaga została wprawdzie utrzymana do wyborów, ale zredukowana do minimum, co na pewno nie dawało powodów do szalonych wybuchów entuzjazmu. Z kolei PiS przeszło drogę od obaw, czy kandydat tej partii w ogóle wejdzie do drugiej tury (co jakiś czas temu, gdy zamiar startu w wyborach zgłosił Andrzej Olechowski, nie było wcale oczywiste) do sytuacji, w której wynik przegranego głosowania odebrano jako niezwykle obiecujący przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi. Jeszcze przed rokiem, w wyborach do Parlamentu Europejskiego, Prawo i Sprawiedliwość miało wynik poniżej 30 proc. - teraz wynik ich kandydata jest poprawiony o 20 proc.

Należy jednak pamiętać, że zaostrzenie podziałów, które wymusza wybór prezydenta w dwóch turach, może też wysyłać złudne sygnały. Wśród osób, które poparły Jarosława Kaczyńskiego, jest po kilka procent elektoratu lewicy, PSL, jak i środowisk niszowych, które koncentrują się np. wokół Marka Jurka czy Janusza Korwin-Mikkego. Na rzecz wszystkich tych sił politycznych można stracić część głosów w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych.

Podobnie może to wyglądać w przypadku sukcesu Bronisława Komorowskiego, dla którego głosy lewicy również okazały się decydujące. Gdyby PiS trwale zdobył poparcie dotychczasowych wyborców PSL, nad PO wisi groźba, że po wyborach do Sejmu będzie zmuszona do niezwykłe kłopotliwego sojuszu z SLD. Nie jest też wykluczony wariant, że nie będzie rządzić wcale, pozbawiona władzy przez "stendhalowską" koalicję PiS-SLD, działającą już w mediach publicznych.

Dwie Polski?

Zaostrzenie podziałów, wynikające ze specyfiki głosowania, jest też napędzane przez przekazy medialne, które pokazują mapę Polski podzielonej na Polskę Kaczyńskiego i Polskę Komorowskiego. W praktyce wszystkie dane dotyczące geografii tych podziałów są znacznie bardziej optymistyczne. Polska nie dzieli się w tych wyborach radykalnie - radykalnie wygląda to tylko na mapach. Z pięciu wyborców Bronisława Komorowskiego tylko trzech mieszkało w tych województwach, w których wygrał, dwóch oddało głosy w tych województwach, w których wygrał Kaczyński.

Podobne zależności występują w przypadku lidera PiS. Oczywiście lokalnie możliwe są znacznie większe odchylenia, nawet do 90 procent, są to jednak pojedyncze obszary małych gmin wiejskich, w których presja środowiska, jakaś zbiorowa tożsamość, przechyla tak bardzo wynik wyborczy w jedną stronę.

Na mapie Państwowej Komisji Wyborczej rzucało się za to w oczy kilka gmin, w których podział głosów pomiędzy kandydatów był (co do głosu!) równy. Jeśli zatem ogłosić tezę, że jest to zwycięstwo jednej części Polski nad drugą, zabrzmiałoby to nieomal jak zapowiedź wojny domowej i rozpadu kraju. W sensie przestrzennym nic takiego nie da się udowodnić: w porównaniu z wynikami II tury z 2005 r. największe różnice pomiędzy kandydatami uległy zmniejszeniu. Wzrost poparcia dla kandydata PO na Podlasiu i Lubelszczyźnie był wyższy niż taki wzrost w skali całego kraju.

Kibice i sędziowie

Nie zmienia to faktu, że o wynikach wyborów rozstrzygnęły dwa nakładające się czynniki: mobilizacja wyborców i przekonanie wahających się.

Pojawia się pytanie, ilu Polaków wahało się w tych wyborach, ilu rozpatrywało zagłosowanie zarówno na jednego, jak i na drugiego kandydata. Dokładnej odpowiedzi nigdy nie znajdziemy, ale świadomość tego problemu jest o tyle ważna, że od liczby takich osób zależy jakość demokracji. Każdy obóz składa się w głównej części z kibiców danego kandydata, którzy gwiżdżą na jakiekolwiek zagrania drugiej strony i oklaskują wszystko, co zrobi ich własny kandydat. Starcie zależy od siły ich dopingu - wyborczej mobilizacji. Lecz zależeć może także od sędziów, jakimi są wahający się wyborcy. Takimi sędziami są ludzie zainteresowani polityką, którzy rozważają zagłosowanie na obu kandydatów. Zabieganie o nich jest tym, co najlepiej służy demokracji, wymaga od kandydatów największego wysiłku i rozsądku. Ich nie wystarczy straszyć drugą stroną, odwołując się do obaw i często wyolbrzymionych oskarżeń, w tym oskarżeń o grzechy główne przeciw demokracji czy narodowej suwerenności.

Jakie były tu proporcje, nie wiemy. Jednak mimo że w kampanii tak wiele było negatywnych emocji, to obaj kandydaci starali się zabiegać o takiego właśnie wyborcę, a te zabiegi nadawały ton ostatnim tygodniom rywalizacji. W tej sprawie o wiele bardziej konsekwentny był PiS. Sądząc z przebiegu wieczoru wyborczego, jego sztab utwierdził się w przekonaniu, że otwieranie się na centrum spowodowało wzrost notowań i sam fakt, że nie doprowadziło to do zwycięstwa w wyborach, najwyraźniej nie będzie traktowany jako powód do zmiany strategii.

Do jakiego wniosku dojdzie Platforma, jeszcze nie wiemy. Na najbliższy rok życia politycznego w Polsce istotny wpływ będzie miała refleksja, czy wojownicza kampania PO z licznymi oskarżeniami w złym stylu doprowadziła do spadku przewagi, czy przeciwnie: pozwoliła ją utrzymać. Ten rok będzie czasem próby dla Platformy i w tym sensie jej odpowiedź będzie tutaj interesująca. Teraz już nie będzie żadnego alibi dla wstrzemięźliwości w działaniach rządu, w przedstawianiu ambitnych projektów - niekoniecznie bolesnych społecznie, ale takich, co do których nie ma wątpliwości, że są znaczącymi przedsięwzięciami.

Uwaga - równowaga?

To, że wygrał kandydat partii rządzącej, potwierdziło dotychczasową tendencję: wybory prezydenckie nie są aż tak spersonalizowane, by nie dostrzec, iż wygrywa w nich zawsze kandydat partii, która prowadzi w sondażach przeprowadzanych pod kątem wyborów parlamentarnych. Twierdzenia, że Polacy nie chcą monopolu władzy, nie znalazły potwierdzenia, co nawiasem mówiąc, jest bardzo dobrą informacją dla oceny tego, jak Polacy widzą demokrację. Okazało się, że nie są potrzebne aż takie zabezpieczenia, jakie wprowadzono do polskiej Konstytucji, próbując zbalansować władze. Najwyraźniej Polacy żyją w przekonaniu, że jeśli ktoś otrzymuje pełnię władzy, to może ją również utracić i nie daje to powodów do obaw.

Inna rzecz, że zwycięstwo Komorowskiego każe postawić na nowo ważne konstytucyjne pytania. Po pierwsze, o rolę Bronisława Komorowskiego w najbliższym czasie. W wyborach parlamentarnych głównymi przeciwnikami będą Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. PO nie ma żadnego interesu w tym, by przez najbliższy rok przypisywać jakąkolwiek pozytywną rolę Bronisławowi Komorowskiemu. Wszystkie dobre informacje, które rządzący będą mogli zaprezentować, będą najpewniej szły na konto Donalda Tuska. Premier nie będzie miał więc żadnych powodów, żeby zabierać Komorowskiego "na wały" w jakiejkolwiek sprawie. Tym bardziej, że kampania pokazała, iż w sensie osobistym prezydent nie jest atutem Platformy: raczej dostarcza kłopotów niż niezwykłych korzyści.

Z drugiej strony, Prawo i Sprawiedliwość, które do tej pory widziało w prezydencie przeciwwagę dla rządu Platformy, musi sobie uświadomić, że nawet gdyby w przyszłym roku wygrało wybory parlamentarne, to przez pełne cztery lata będzie musiało współpracować z prezydentem Komorowskim. W tej sytuacji w interesie PiS wydaje się osłabienie roli prezydenta.

Tym bardziej wzmacnianie tej roli nie jest w interesie mniejszych partii, bo albo fatalnie wypadają w wyborach prezydenckich (PSL), albo ich wyborcy, nawet jeśli rozstrzygają o wyniku drugiej tury, radzą sobie z tym bez wezwania formalnego lidera tej partii (SLD).

Reakcje w sztabie PiS są, paradoksalnie, argumentem na rzecz tezy, że walka w tych wyborach toczyła się "o żyrandol". Niezależnie od tego, że to zdanie Donalda Tuska sprzed pół roku jest nieco przesadzone i było wykpiwane, to, sądząc po reakcjach, przegrana w walce o urząd "głowy państwa" nie jest dla PiS dramatem. Partia zachowuje się tak, jakby walka o prezydenturę była tylko przedbiegiem przed rzeczywistym starciem w przyszłym roku.

Rok 2015: kłopot dla wszystkich

Być może wynik wyborów doprowadzi do takiego porozumienia klasy politycznej, że wybory prezydenckie w 2015 r. będą raczej kłopotem niż szczególnie istotnym punktem życia politycznego - i to kłopotem dla wszystkich. Jest paradoksem tych wyborów, że coś, co przez obie strony było przedstawiane jako ostateczna walka Dobra ze Złem, zakończyło się uśmiechniętymi minami w obu sztabach, i to wcale nie udawanymi. Czy takie przedstawienie sprawy było tylko figurą retoryczną? Wszak na Armageddonie nie jest możliwe obustronne zwycięstwo.

Na to pytanie będziemy szukać odpowiedzi przez najbliższy rok, a może i przez pięć lat. Dziś możemy wszyscy podzielać zadowolenie obu sztabów: kolejne wybory potwierdziły przewidywalność naszej demokracji. Potrafi ona oswoić i dać całkiem przyzwoity wyraz porywom politycznych emocji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2010