Duch lekkości

Biegniemy, aby odnaleźć miarę naszego bycia. Biegniemy zaś dobrze, ku zwycięstwu, jeśli czynimy to nie oszczędzając się, ale też zbytnio nie forsując, właśnie na miarę swoich możliwości.

04.08.2009

Czyta się kilka minut

Fot. Paweł Ulatowski dla "TP" /
Fot. Paweł Ulatowski dla "TP" /

Bieganie to forma abdykacji. To, co najistotniejsze w momencie, gdy biegacz-amator wychodzi na trasę, to rezygnacja z wszystkiego. Nie ma żadnego wsparcia, nikt za nim nie jedzie, niczego - poza, być może, niewielką butelką wody - nie zabiera. Ta redukcja obciążenia jest redukcją znaczenia. Pozostawia za sobą wszystkie emblematy pozycji społecznej, władzy, materialnej zasobności. Co najwyżej może mieć mniej lub bardziej markowe buty.

Nie zmienia to jednak faktu, że ten, kto biega, musi zrezygnować ze skomplikowanego systemu kulturowych znaków, w jakim funkcjonuje w swoim życiu zawodowym i prywatnym. Prezydent biegający w otoczeniu ochroniarzy jest zaprzeczeniem idei biegania, o jakiej mówimy; dźwiga na sobie funkcję, podczas gdy bieganie wymaga zrzucenia wszelkiego balastu.

Gdy na trasie biegu spotykamy innych biegnących, najczęściej zwracamy się do nich per "ty" lub szukamy jakiejś neutralnej, bezosobowej formy, unikając formalizmów: "pan" i "pani", jakimi posługujemy się zazwyczaj. Wytrawni biegacze pozdrawiają się w poczuciu wspólnoty tych, którzy zrezygnowali z wszystkiego, co w innej sytuacji wprowadzałoby między nimi wyraźne różnice. Nowicjusza na ścieżce poznać po jego zamknięciu w sobie: nie uśmiecha się, nie macha ręką, milczy; jeszcze nie wyzwolił się ze skorupy swej "lepszości", przekonany o tym, iż wciąż się "odróżnia". Nadal - metaforycznie rzecz ujmując - wlecze ze sobą swoje godności, eleganckie garnitury, dobre samochody, choćby były one tylko niespełnionym marzeniem. Jego kieszenie są w dalszym ciągu pełne.

Tymczasem biegnący musi być człowiekiem "lekkim". To właśnie mieliśmy na myśli mówiąc, że bieganie jest formą abdykacji. Jakby biegacz-amator wykonywał to polecenie, które wedle św. Mateusza Chrystus wydał udającym się w drogę apostołom: "Nie miejcie w trzosach swoich złota ani srebra, ani miedzi. Ani torby podróżnej, ani dwu sukien, ani sandałów, ani laski" (Mt 10, 9-10). Kiedy Nietzsche, sam wielki piechur, występuje w "Zaratustrze" przeciwko "duchowi ciężkości", stwarza podstawy filozofii i praktyki biegania.

Nie bez powodu mówię o biegaczu-amatorze. Nie chodzi o rodzaj ekonomicznej więzi z uprawianą dyscypliną sportu, lecz o pewne usytuowanie sportowej czynności. Amatorem jest ten, kto poświęca się owej czynności poza okiem kamer i poza sceną zawodów, niezależnie od tego, czy są to wielkie meetingi, na których stawką są duże pieniądze, czy jedynie popularne masowe biegi. Amator pozostaje w cieniu czynności, którą uprawia; jest zawsze w sytuacji treningu, cichego przygotowywania się, i to liczy się dlań o wiele bardziej niż ewentualny publiczny występ.

Amator unika widowiska, a przecież dzisiaj, jak nigdy przedtem, sport stał się widowiskiem właśnie. Jest czymś, czego niekoniecznie trzeba doświadczyć, ale co koniecznie trzeba zobaczyć. Zresztą nie tylko w interesie samego sportu; bez setek tysięcy, a najczęściej milionów widzów odejdą sponsorzy, bowiem widowisko musi być coraz większe, coraz wspanialsze, i w związku z tym wymaga coraz więcej pieniędzy. Te zaś przemawiają setkami napisów umieszczonymi z precyzyjnie odmierzoną dokładnością na każdym centymetrze kostiumu sportowca i sprzętu, którym się posługuje.

Przedstawienie zwane sportem jest bowiem także widowiskiem ekonomicznym; kibicom nieobce są sumy transferowe, za jakie ich idole przechodzą z klubu do klubu. Niekiedy kibice organizują swój własny spektakl, niezależny od tego, co dzieje się na murawie czy parkiecie, a wówczas następuje osobliwe odwrócenie ról: zawodnicy przestają wykonywać swe sportowe czynności i przyglądają się trybunom, na których trwają walki albo przez które przetacza się festiwal szowinistycznych pieśni. Przypuszczam, że tysiące biegaczy przemierzających codziennie parkowe aleje i ulice czyni to, bowiem pragną wrócić do sportu nie jako do widowiska, lecz doświadczenia.

Nie jest to łatwe, bowiem reguły widowiska są bezwzględne i dyktują swoje warunki. Sportowiec niemal znika: za szybkością, z jaką się przemieszcza, za jego sławą, za sumą pieniędzy, którą jest wart, za etykietkami sponsora. Do tego stopnia, że powstają sporty, które nie są już właściwie sportem, lecz czystym widowiskiem, bowiem ciało człowieka znika w nich całkowicie - ważne najwyżej o tyle, o ile jest nośnikiem ryzyka, najlepiej śmiertelnego. Teraz mamy do czynienia z ciałem w drodze do zagłady, i to stanowi magnes przyciągający tysiące widzów. Przecież w istocie nic nie widać, patrzymy na pęd tych, którzy, całkowicie niewidoczni, ryzykują unicestwienie. Czy nie po to wymyślono pseudo-sporty w rodzaju Formuły 1 czy rajdów samochodowych, w których ciało człowieka zamknięte w kapsule azbestowego kombinezonu, ukryte w metalowej klatce, jest już tylko ostatnim ogniwem wyścigu przemyślności konstruktorów, chytrości często wzajemnie szpiegujących się managerów i technicznej sprawności mechaników?

Abdykacja, niezbędna - jak się zdaje - dla biegacza-amatora, próbuje przywrócić surową obecność ciała pozbawionego scenografii widowiska z uwodzicielskim czarem znanych firm, wielkich pieniędzy. Taki bezimienny biegacz przemierzający swoją codzienną porcję kilometrów pozostaje także poza magią zwycięstwa. Mające popularyzować bieganie hasło, że nie chodzi o wygraną, lecz o uczestnictwo, że każdy, kto wystartuje, jest "zwycięzcą", sięga głęboko do przekonania, że - wbrew naszej kulturze permanentnego sukcesu - w istocie jedynym zwycięzcą jest ten, kto ustępuje pola innym.

Wiedział o tym Pessoa, pisząc: "Najlepszą, godną cesarskiej purpury rzeczą jest abdykacja. Najwyższe cesarstwo należy do Cesarza, który abdykuje [...], bo wtedy troska o władzę przestaje go przytłaczać jak wagon diamentów" (przeł. M. Lipszyc). Biegacz-amator ćwiczy się w rezygnacji.

Jest pewien rodzaj ogołocenia właściwy wysiłkowi biegacza-amatora, o którym mówię. Sport, jaki mamy tu na myśli, jest poważną zabawą w odkrywanie twardego sensu rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z medialnym i ekonomicznym widowiskiem. Bezimiennego biegacza nie odgradza od rzeczywistości żadna ochronna bariera; jego ciało napotyka na opór świata, i musi samo sobie dać z nim radę, rozpoznając własne możliwości, zdobywając się na maksymalny wysiłek, lecz rezygnując z wysiłku nadmiernego. To właśnie ta miara, którą biegacz musi odnaleźć; to ją musi wyćwiczyć, bowiem w samotności będzie ponosił koszty pomyłki.

Biegacz-amator nie ćwiczy się w zwyciężaniu, lecz w dążeniu do właściwej miary. Tutaj znajduje nagrodę wysiłku: odkrywa, czego potrafi dokonać jego ciało, gdy zechce je słuchać i rozumnie z nim współpracować. Takie bieganie to nasłuchiwanie rytmów ciała. 10 lipca znajduję w "New York Timesie" artykuł o Diane Van Deren. Ma 49 lat, przeszła ciężką operację mózgu, jest jednym z najlepszych na świecie biegaczy ultramaratonów, czyli tras liczących co najmniej 160 kilometrów. W zeszłym roku wygrała Yukon Arctic Ultra, czyli 300-milowy bieg będący zmaganiem się z ciemnością, głębokim śniegiem, zimnem i samotnością.

Tajemnica biegacza leży w słuchaniu ciała. Nim Diane Van Deren poddała się operacji, cierpiała na gwałtowne ataki pozbawiające ją przytomności; leczyła się biegając - czując aurę zwiastującą atak, ubierała buty i wybiegała na długie kilometry. Nigdy nie doznała napadu choroby w trakcie biegu. Teraz nie posługuje się żadnymi chronometrami ani urządzeniami mierzącymi pracę jej organizmu. Miarę jej tempa wyznacza rytm stóp uderzających o nawierzchnię. Gdy czuje, że jest odpowiedni, to sygnał, że biegnie dobrze. Bieganie to nasłuchiwanie ciała.

Podziwiam bezgranicznie kolarzy wjeżdżających podczas Tour de France na Mont Ventoux; tam, gdzie samochód dusi się, dając do zrozumienia, że najlepiej byłoby zrezygnować z dalszej podróży, oni jadą, patrząc nie tylko na szosę, ale na ruchy rywali. Najlepsi, ale dzisiaj to już tylko wyjątki, dbają jeszcze o styl. Górska odyseja Marco Pantaniego i Lance’a Armstronga sprzed kilku lat, w której amerykański geniusz roweru kilkakrotnie przeganiał włoskiego mistrza na stromych podjazdach po to, aby ostatecznie - doceniając kunszt konkurenta - pozwolić mu wyprzedzić się na linii mety, całkiem słusznie przeszła do historii.

Ale samotność dzisiejszego sportowca, nawet tam, gdzie wydaje się być pozostawiony samemu sobie, jest złudna: czuwa nad nim sztab specjalistów medycznych, mechanicy pracują nad usprawnieniem sprzętu, trener albo dyrektor grupy przez radio wydaje informacje i polecenia prosto do jego ucha. Zapewne tak musi być, skoro uczyniliśmy wszystko, aby granicę między sportem a widowiskiem uczynić maksymalnie nieszczelną, skoro żądamy od sportowca rzeczy fizycznie dla przeciętnego śmiertelnika nie tylko niewykonalnych, ale wręcz nie do pomyślenia.

Hipokryzja sportowego świata: stawiać nieludzkie wymagania, zakazując stosowania nieludzkich metod zmierzających do ich wypełnienia. Biegacz-amator chroni sport pojmowany jako wysiłek, chociaż trudny, to przecież do pomyślenia i do podjęcia.

Bieganie musiało być kuszącą metaforą dla św. Pawła: przerzucało pomost między świeckimi igrzyskami a religijnym wyzwaniem. Pozwalało pokazać, że rzeczywistość nie jest łagodnym, niemal bezcielesnym strumieniem okoliczności, w które płynnie włączamy się, lecz że stawia ona opór, którego pokonanie wymaga niemałych starań. Trud ciała stanowił przekonujący obraz wysiłku ducha.

Oto początek 12. rozdziału listu św. Pawła do Hebrajczyków: "Przeto i my, mając obok siebie tak wielki obłok świadków, złożywszy z siebie wszelki ciężar i grzech, który nas usidla, biegnijmy wytrwale w wyścigu, który jest przed nami". Biegacz (a wedle tej metafory wszyscy nimi jesteśmy) odnajdzie w tym zdaniu kilka ciekawych nauk.

Po pierwsze: życie jest "wyścigiem", a więc nie wygodnym spacerem, nie przechadzką, lecz "zawodami", czynem, który wymaga od nas stosownej miary bohaterstwa. Podkreślmy raz jeszcze, że chodzi o miarę "stosowną", bowiem "miara" jest tym, o co chodzi w tym wyścigu - biegniemy, aby odnaleźć miarę naszego bycia, biegniemy zaś dobrze, ku "zwycięstwu", jeśli czynimy to nie oszczędzając się, ale też zbytnio nie forsując, właśnie na "miarę" swoich możliwości.

Po drugie: zawody zwane życiem są zawsze publiczne; biegnie jednostka, ale jej wysiłek ma zawsze wymiar powszechny - inni patrzą i oceniają, niekiedy współzawodniczą, niekiedy jedynie kibicują, najczęściej przechodzą obojętnie. Ale to oni stanowią otulinę biegnącego; nawet biegnąc w samotności, jesteśmy otoczeni mnóstwem świadków.

Po trzecie: biegnie ten, kto przystępując do takiego wysiłku, odpowiednio się doń przygotował. Przygotowanie to jest pewną ulgą - nie możemy biec nadmiernie obciążeni, stąd pierwszym wysiłkiem, jaki musimy wykonać, jest zdjęcie z siebie ciężaru, który mnie "usidla", a zatem tylko ten, kto się uwolnił z sideł, może zacząć biec. Biegnie człowiek wolny, bowiem bieg, o którym mówimy, nie ma nic wspólnego z ucieczką. Wprost przeciwnie - zaczyna się naprawdę wtedy, gdy poczuliśmy ducha wolności.

Najważniejsze wydaje się być jedno: nawet wtedy, gdy mowa o zawodach i zwycięstwie, jesteśmy zawsze uczestnikami biegu, a nie jedynie widzami. A zatem bieg nie jest tym, czym stał się sport dzisiejszy - widowiskiem; nie obserwuję, lecz biegnę, nie przyglądam się innym, lecz sam doświadczam biegu.

Św. Paweł ma więc swoistą filozofię sportu, którego upostaciowaniem są "zawodnicy na stadionie", jak napisze w 9. rozdziale Pierwszego Listu do Koryntian: sport to doświadczenie wysiłku, a nie jedynie jego obserwacja. Podejmuję ów wysiłek nie po to, aby "zyskać" w takim sensie, w jakim czasownik ten zdominował rzeczywistość. Nie "zyskuję", lecz "tracę". Czytamy u św. Pawła, że biegnący "odmawiają sobie wszystkiego", zatem biegnięcie łączy się ze "stratą", i w tym sensie świat, oddany zasadzie zyskiwania, ciągłego gromadzenia dóbr, musi spoglądać na wysiłek biegnącego z niejasną miną. Z jednej strony może go podziwiać (np. za hart ducha i samozaparcie), z drugiej - żywi doń coś jakby politowanie (po co mu to? co on z tego ma?). Na takie pytanie odpowiedź mogłaby brzmieć następująco: bieganie to czysta strata, lecz jej wynikiem jest specyficzny rodzaj więzi ze światem, który normalnie zapośredniczony przez wiele czynników, teraz dotyka mnie niemal bezpośrednio. Ta więź przyjmuje często postać uważnego spojrzenia.

Ileż rzeczy niezauważonych dotychczas można spostrzec w trakcie biegania. Kto chce doświadczyć Śląska w całej dramaturgii jego losów uwidocznionych w niezwykłej architekturze i strukturze miast, niech przebiegnie Śląski Maraton, świetnie zainicjowany na fenomenalnej trasie na początku maja tego roku w Katowicach. Dlatego nie rozumiem biegaczy, którzy, jakby wstydząc się owej "straty", nadrabiają ją w trakcie biegu: w uszach słuchawki, u paska telefon komórkowy. Niemała musi być obawa przed zetknięciem się z surową rzeczywistością, skoro nawet biegnąc, odczuwamy tak wielką potrzebę świata, który, zaczynając biec, powinniśmy zostawić za sobą.

Ta więź ze światem nagle, w trakcie biegu, w dwójnasób urzeczywistnionym, bowiem stawiającym mi opór, odsłania przede mną jeszcze jedną prawdę: jeśli czerpię z biegania radość, to tylko w części zawdzięczam ją sobie. To prawda, decyzja podjęcia wysiłku należy do mnie, mój jest pot i moje jest utrudzenie, lecz przecież nie wiem, czemu lub komu zawdzięczam to, że mogę biegać, że moje nogi są na tyle sprawne, serce na tyle wydolne.

W tym nie ma już mojej zasługi. W tym sensie, biegnąc, nie jestem przyczyną własnej radości, a ta świadomość wprowadza nas w krąg uczucia zwanego wdzięcznością. W tym znaczeniu bieganie jest rodzajem dziękczynienia, a zatem jest jak najdalsze od hedonistycznego kultu dobrej sylwetki, umięśnionego ciała. Biegnąc wiem, że to nie moja zasługa, iż biegać mogę, że spłacam w ten sposób pewien rodzaj "długu" wobec losu, Opatrzności, przeznaczenia. Ale skoro tak, zatem jestem także świadomy kruchości tej dyspozycji do wysiłku; jutro, pojutrze już nie będę miał siły, wystarczy jeden nieuważny krok, poważniejsza choroba... Tym większa moja wdzięczność za "teraz". Dlatego, biegnąc, nie myślę o przyszłości, wślizguję się w samą tkankę świata i każdej chwili jego trwania.

Potoczne powiedzenie o biegu "na czas" ma swoją głębszą wartość. Chodzi nie tyle o coraz lepszy wynik, o doskonalenie swoich wyników, ile o odkrycie czasu jako wartości samej w sobie. Biegacza-amatora wynik końcowy cieszy nie jako "rekord", lecz jako suma radośnie akceptowanych, chociaż zapewne bardzo męczących, a czasem nawet dramatycznie trudnych, poszczególnych chwil biegu. Jakbym, biegnąc, nie chciał robić nic innego, nie szukał innego stylu bycia, innej czynności; jakbym był zadowolony z tego, co jest i co było. To właśnie tajemnica wdzięczności, o której pisze André Comte-Sponville: "Wdzięczność cieszy się tym, co było, albo tym, co jest: jest zatem odwrotnością żalu lub tęsknoty […], przyszłości, której jeszcze nie ma, której być może nigdy nie będzie, która jednak męczy swoją nieobecnością" (przeł. H. Lubicz-Trawkowska). Bieganie - praktykowanie wdzięczności.

 

Prof. TADEUSZ SŁAWEK jest literaturoznawcą, eseistą i tłumaczem. W latach 1996-2002 był rektorem Uniwersytetu Śląskiego. Stały współpracownik "Tygodnika Powszechnego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2009