Depresje

Ten felieton jest moją wprawką w autopatografię. Trzeba spisywać ten czas i tak go wykorzystywać. Nie dać się przygnębieniu.

06.03.2017

Czyta się kilka minut

Zbiór „Defekty. Literackie auto/ /pato/grafie” Iwony Boruszkowskiej recenzowałam wydawniczo. Siedzi mi mocno w głowie i wchodzi w kontekst wielu bieżących lektur, także „Innej od siebie” Brygidy Helbig [zob. recenzję w tym dodatku na str. 27 – red.] „Autopatografia” to inaczej autobiografia choroby, w chorobie lub jej wariant, zaproponowany przez Ann Cvetkovich z Uniwersytetu Austin w Teksasie książką „Depression. Public Feeling”. Nie chodzi o tereny położone poniżej poziomu morza, ani o porę roku. Rzecz w odczuciach, które podzielamy z grupą współobywateli w związku z tym, co dzieje się lokalnie, państwowo i globalnie, a także w relacji do wydarzeń prezentowanych w mediach, także społecznościowych.

Ann Cvetkovich prowadziła w 2001 r. badania nad emocjami. 11 września przyniósł niepowtarzalną okazję do zaobserwowania wpływu polityki na emocje, zwłaszcza zaś na obniżenie nastroju aż do zapaści woli. Depresja może wynikać z rozpaczy politycznej – pisze Boruszkowska, streszczając wnioski Cvetkovich. Czy mogłabym nie wziąć tego zdania jako komentarza do tego, co odczuwam niemal codziennie, co uznaję za wykwit niezależnych od chemii mózgu czynników?

Miałam ostatnio kilka momentów zawieszenia, w których czułam smutek, chęć odmowy udziału. Np. wówczas, gdy na mój uniwersytet wpłynęło pismo od Fundacji Życie i Rodzina, domagające się zestawienia listy osób nauczających gender. Parę dni później, gdy przypadkowo usłyszałam komentarz do tego faktu, wypowiedziany przez koleżankę z pracy. Jeszcze się nie otrząsnęłam z anomii, a weszłam przypadkiem w spór na temat krytyki literackiej, uświadamiający, że jeśli uratujemy coś przed rynkiem, to i tak dobijemy się nawzajem.

Przypadkiem, bo jeszcze mi się nie zagoiły rany z poprzednich starć, których nawet nie pamiętam, bo mam także amnezję, biorącą się z bezsilności.

Prędkość, z jaką nadciągają kolejne fale negatywnych bodźców, jest dziś o wiele większa niż kiedykolwiek. Stymulują ją wszechobecne media, a o więcej domagamy się sami na Facebooku. Kto ma siłę czatować, tweetować itp., nie ma depresji klinicznej, a jednak właśnie w wirtualnej przestrzeni szaleją wirusy nieprzezwyciężalnego smutku. Powiedzmy zresztą szczerze – jeśli część z nas dołuje, część wchodzi w fazę manii, bo jako całość mamy coś w rodzaju choroby dwubiegunowej.

Ja należę do tej strefy organizmu, która nie może już znieść codziennej porcji wiadomości o polityce państwa, wypadów grup i osób podejmowanych w imię czystości ideologicznej, nieżyczliwości i potrzeby dopadania, osaczania, pokonywania innych. Cvetkovich proponuje, by potraktować taki stan jako rodzaj nowego aktywizmu społecznego, czyli odmowy udawania szczęścia i zadowolenia, czy też przynajmniej przystosowania.

Być może przykre uczucia, które wytwarza w nas kontakt ze światem zewnętrznym, nie wymagają ucieczki czy zamiany w radość kultywowaną na jakiejś kolejnej emigracji wewnętrznej. Taki pomysł bardzo mi odpowiada. Nie jestem w stanie porzucić starych nawyków, nakazujących mi reagowanie na bieżące wydarzenia. Nie odłączę sobie internetu, żeby polepszyć samopoczucie. Nie przesteruję się ku prywatności, bo mam dojmującą pewność, że i tam dochodzi władza polityków. Co wobec tego robić? Pisać dokumenty swego stanu, które byłyby zarazem analizą sytuacji zewnętrznej. Nie uciekać od języka emocji, ponieważ właśnie w nich najsilniej odciska się nasza sytuacja. Nie odpływać, nie odlatywać. Nie zapominać przy tym, że uczestniczymy w otwartym eksperymencie, którego dysponentami są politycy, media, narzędzia komunikacji. Nikt nie ma dostępu do pełnego zakresu zdarzeń i naszych odczuć, ale też nic nie pozostaje neutralne.

Ten felieton jest moją wprawką w autopatografię. Trzeba spisywać ten czas i tak go wykorzystywać. Nie dać się przygnębieniu. Pisać, rozumieć, czerpać z tego satysfakcję. Przetrwać bez leków i nie szkodząc innym. Nie wiem, czy dam radę, ponieważ każdy dzień przynosi paraliżującą dawkę złych wiadomości. Przynajmniej spróbuję. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2017

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 1-3/2017