Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Rzeczy i fakty same lgną do siebie. Wczoraj kupiłem
“Światło elektryczne" Seamusa Heaneya, a dziś pytasz,
czy by nie wyposażyć syna w latarkę na drogę
z domu na przystanek. Już październik i ciemno tu
o szóstej nad ranem jak w króliczej norze. Mieliśmy jedną za domem.
Za tamtym, nie abstrakcyjnym. I “my" tym razem konkretne,
choć inne niż to, które tutaj rozmawia o latarce.
Bardzo długimi ścieżkami chodziło na inny przystanek,
do szkoły i do sąsiadów, pierwszych w okolicy
z własnym telewizorem. Elektryfikacja to była już wtedy
przygoda dziadków, jednak szło się po ciemku.
Pomiędzy latarniami całe lata świetlne, można by rzec, jeśli w ogóle
były jakieś latarnie. Raczej drzewa, które z każdej chmury
robiły stuprocentowy zmierzch już w porze “Zwierzyńca",
na który zawsze bardzo chciało się zdążyć.
A potem na koloniach w Warszawie. Trzydziestu chłopa in spe
w jednej sali i pani z trudem chroniąca prywatność
za lichym przepierzeniem. Pamiętam jego nazwisko,
bo został nam przedstawiony. Pan Polak. Przyjechał z Katowic
i temu, kto zaśnie pierwszy, da jutro prawdziwą latarkę.
Oscylatoria
To jest rodzina sinic, Cyanophyta,
ale na mieście wszyscy mówią “glony".
Ojciec ma postać nierozgałęzionych
witek. I matka, cokolwiek rozbita
po nadgodzinach. Dzieci i zwierzęta,
nieustające źródło zamieszania.
Bardzo aktywni: wykazują drgania,
ruchy okrężne, a odkąd pamięta
niechęć do światła, wrażliwość inaczej.
Dom wypełniony słodką wodą, która
stoi lub wolno płynie po konturach
poruszonego zdjęcia. To z wakacji.
Kotlina Kłodzka? Jakby same ręce
sine od zimna, pod ogromnym drzewem,
dokąd uciekli gwałtownej ulewie.
Bardzo nieostre. Nie widać nic więcej.
W oparach kipiącego piwa, w drażniącym zapachu dziewcząt, w niepojętym bulgotaniu tam-tamów padają nazwiska, daty, zdania i sądy
Trudno mieć żal do lata, że wciąż odwleka swój koniec
i nie pozwala zarobić. Nie tylko po naszej stronie
rynku, gdzie wyższe ceny zawsze działają jak sito:
tutaj licealista, który się wymknął rodzicom
z pieniędzmi na obiad w szkole, w godzinę będzie gotowy.
Spłucze go fala radości, poniesie prąd rozmowy
z własnym wyrzutem sumienia. Jak pantofelek przez gazę
szybko przeleci przez oka, daj Boże, bez większych obrażeń.
Za rynkiem, z drugiej strony, w trójkącie bermudzkim pomiędzy
Półwiejską i Strzelecką, proces znikania pieniędzy
jest rozłożony na raty: to, co oszczędzi w barze, wezmą mu na chodniku,
jeśli się da oddzielić od innych uczestników
konwoju, który przemierza te niebezpieczne wody
o niebezpiecznej porze. Z dwóch brzegów tu wymienionych,
z dwóch ramion tego trójkąta, który zamyka dość szczelnie
ulica Królowej Jadwigi, lepiej w krytycznym momencie
wybrać Półwiejską. Tak myślę. To ramię potężnieje
z dnia na dzień, brzeg się umacnia i nad pobliskie knieje
wyrasta jasną łuną, w której lokalni traperzy
czują się zbici z tropu. Jeśli cię który namierzy,
idź do Półwiejskiej. Idź teraz, bo jutro będziesz uciekał,
przed jej uzurpacjami, które zamknięte w sklepach
są póki co do przyjęcia. Jutro ci każe być sobą
chór kierowników działu kroczących drogą służbową.
Trudno mieć żal do lata, że wszystkich trzyma do późna
pod wspólnym dachem nieba, porozsadzanych w ogródkach
wzdłuż grządek długich stołów i dookoła stolików
usianych kwieciem szklanek. Ta odrobina wysiłku,
którą tu trzeba włożyć w złożenie zamówienia,
dobrze nam robi na mięśnie; tak nagle gwar się zamienia
w ogłuszającą ciszę, światło wychodzi z mroku i jeśli nie jesteś chory,
jedziesz po nocnym dyżurze przewiązać pomidory
albo zaszczepić drzewko. Do piwnic schodzi ekstrema.
Przynajmniej do października, kiedy się wszystko zmienia:
licealista z indeksem i nowym garniturem
kolegów i koleżanek, i ze stypendium, które
odetnie go od złych wspomnień, wpadnie tu kiedyś w piątek
i zapasową beczkę trzeba mu będzie gdzieś w kącie
dostawić do stolika. I mieć nadzieję, że prędzej
zwolni się jakieś krzesło, niż się poprzednia wyczerpie,
chyba nie całkiem szczerą. Tymczasem wolnych krzeseł
jest w barze aż za wiele. Stary krocionóg dziś przeszedł
wszystkiego może dwa metry i zaraz się na plecach
ułoży z naszą pomocą, by w tej pozycji przeczekać
do jutra popołudnia. Dziś już, najlepsi klienci
swojego baru, kończymy. Wbrew zawodowej niechęci
przejdziemy jeszcze przez rynek, który podpisał pakt z hurtem,
i w końcu za to zapłaci. Widać już parę kurtek.
(Tytuł wiersza jest cytatem z “Wojny futbolowej" Ryszarda Kapuścińskiego, a dokładniej z reportażu “Lumumba").