Dariusz Sośnicki: Wiersze

Światło na baterię

Rzeczy i fakty same lgną do siebie. Wczoraj kupiłem

“Światło elektryczne" Seamusa Heaneya, a dziś pytasz,

czy by nie wyposażyć syna w latarkę na drogę

z domu na przystanek. Już październik i ciemno tu

o szóstej nad ranem jak w króliczej norze. Mieliśmy jedną za domem.

Za tamtym, nie abstrakcyjnym. I “my" tym razem konkretne,

choć inne niż to, które tutaj rozmawia o latarce.

Bardzo długimi ścieżkami chodziło na inny przystanek,

do szkoły i do sąsiadów, pierwszych w okolicy

z własnym telewizorem. Elektryfikacja to była już wtedy

przygoda dziadków, jednak szło się po ciemku.

Pomiędzy latarniami całe lata świetlne, można by rzec, jeśli w ogóle

były jakieś latarnie. Raczej drzewa, które z każdej chmury

robiły stuprocentowy zmierzch już w porze “Zwierzyńca",

na który zawsze bardzo chciało się zdążyć.

A potem na koloniach w Warszawie. Trzydziestu chłopa in spe

w jednej sali i pani z trudem chroniąca prywatność

za lichym przepierzeniem. Pamiętam jego nazwisko,

bo został nam przedstawiony. Pan Polak. Przyjechał z Katowic

i temu, kto zaśnie pierwszy, da jutro prawdziwą latarkę.

Oscylatoria

To jest rodzina sinic, Cyanophyta,

ale na mieście wszyscy mówią “glony".

Ojciec ma postać nierozgałęzionych

witek. I matka, cokolwiek rozbita

po nadgodzinach. Dzieci i zwierzęta,

nieustające źródło zamieszania.

Bardzo aktywni: wykazują drgania,

ruchy okrężne, a odkąd pamięta

niechęć do światła, wrażliwość inaczej.

Dom wypełniony słodką wodą, która

stoi lub wolno płynie po konturach

poruszonego zdjęcia. To z wakacji.

Kotlina Kłodzka? Jakby same ręce

sine od zimna, pod ogromnym drzewem,

dokąd uciekli gwałtownej ulewie.

Bardzo nieostre. Nie widać nic więcej.

W oparach kipiącego piwa, w drażniącym zapachu dziewcząt, w niepojętym bulgotaniu tam-tamów padają nazwiska, daty, zdania i sądy

Trudno mieć żal do lata, że wciąż odwleka swój koniec

i nie pozwala zarobić. Nie tylko po naszej stronie

rynku, gdzie wyższe ceny zawsze działają jak sito:

tutaj licealista, który się wymknął rodzicom

z pieniędzmi na obiad w szkole, w godzinę będzie gotowy.

Spłucze go fala radości, poniesie prąd rozmowy

z własnym wyrzutem sumienia. Jak pantofelek przez gazę

szybko przeleci przez oka, daj Boże, bez większych obrażeń.

Za rynkiem, z drugiej strony, w trójkącie bermudzkim pomiędzy

Półwiejską i Strzelecką, proces znikania pieniędzy

jest rozłożony na raty: to, co oszczędzi w barze, wezmą mu na chodniku,

jeśli się da oddzielić od innych uczestników

konwoju, który przemierza te niebezpieczne wody

o niebezpiecznej porze. Z dwóch brzegów tu wymienionych,

z dwóch ramion tego trójkąta, który zamyka dość szczelnie

ulica Królowej Jadwigi, lepiej w krytycznym momencie

wybrać Półwiejską. Tak myślę. To ramię potężnieje

z dnia na dzień, brzeg się umacnia i nad pobliskie knieje

wyrasta jasną łuną, w której lokalni traperzy

czują się zbici z tropu. Jeśli cię który namierzy,

idź do Półwiejskiej. Idź teraz, bo jutro będziesz uciekał,

przed jej uzurpacjami, które zamknięte w sklepach

są póki co do przyjęcia. Jutro ci każe być sobą

chór kierowników działu kroczących drogą służbową.

Trudno mieć żal do lata, że wszystkich trzyma do późna

pod wspólnym dachem nieba, porozsadzanych w ogródkach

wzdłuż grządek długich stołów i dookoła stolików

usianych kwieciem szklanek. Ta odrobina wysiłku,

którą tu trzeba włożyć w złożenie zamówienia,

dobrze nam robi na mięśnie; tak nagle gwar się zamienia

w ogłuszającą ciszę, światło wychodzi z mroku i jeśli nie jesteś chory,

jedziesz po nocnym dyżurze przewiązać pomidory

albo zaszczepić drzewko. Do piwnic schodzi ekstrema.

Przynajmniej do października, kiedy się wszystko zmienia:

licealista z indeksem i nowym garniturem

kolegów i koleżanek, i ze stypendium, które

odetnie go od złych wspomnień, wpadnie tu kiedyś w piątek

i zapasową beczkę trzeba mu będzie gdzieś w kącie

dostawić do stolika. I mieć nadzieję, że prędzej

zwolni się jakieś krzesło, niż się poprzednia wyczerpie,

chyba nie całkiem szczerą. Tymczasem wolnych krzeseł

jest w barze aż za wiele. Stary krocionóg dziś przeszedł

wszystkiego może dwa metry i zaraz się na plecach

ułoży z naszą pomocą, by w tej pozycji przeczekać

do jutra popołudnia. Dziś już, najlepsi klienci

swojego baru, kończymy. Wbrew zawodowej niechęci

przejdziemy jeszcze przez rynek, który podpisał pakt z hurtem,

i w końcu za to zapłaci. Widać już parę kurtek.

(Tytuł wiersza jest cytatem z “Wojny futbolowej" Ryszarda Kapuścińskiego, a dokładniej z reportażu “Lumumba").

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2005