Czytajmy Virginię Woolf!

Dlaczego "Między aktami" ukazuje się dopiero teraz? Może to sygnał, że dojrzeliśmy do tego, by naprawdę czytać Virginię Woolf, by samemu stwarzać sobie obraz tej twórczości, dawać się jej zaskoczyć, zadziwić, może zirytować, a może zachwycić. Z Magdą Heydel, tłumaczką prozy Virginii Woolf, rozmawia Agnieszka Wolny-Hamkało

22.10.2008

Czyta się kilka minut

Agnieszka Wolny-Hamkało: "Między aktami", ostatnia powieść Virginii Woolf, ukazała się w 1941 roku. Jej polski przekład - dopiero teraz. Jak to więc jest z naszą znajomością dzieła Virginii Woolf?

Magda Heydel: W ostatnich latach więcej się u nas mówi o Virginii Woolf jako osobie i micie niż jako o ważnej pisarce modernistycznej. Wydano wprawdzie parę rzeczy Woolf dotyczących, ale są to przede wszystkim biografie: klasyczna, autorstwa Quentina Bella, podwójna, Virginii i jej siostry Va-

nessy Bell, pióra Jane Dunn, czy prowokacyjna, bo zatytułowana "Kobiety Virginii Woolf" Vanessy Curtis, opisująca życie pisarki przez pryzmat jej związków z kobietami. Otrzymaliśmy też tom "Morświn w różowym oknie", zawierający listy do Vity Sackville-West, arystokratki i pisarki, która była jedną z najważniejszych kobiet w życiu Virginii. Jeśli natomiast chodzi o niepublikowane u nas wcześniej utwory Woolf, w tym samym okresie ukazał się jedynie skromny rozmiarami wybór opowiadań "Dama w lustrze" oraz tomik szkiców autobiograficznych "Chwile istnienia" w przekładzie Mai Lavergne plus wybór dzienników w moim przekładzie - proporcje są wyraźnie zaburzone.

Skąd takie zaburzenie proporcji?

Banalnym już i nadużywanym wyjaśnieniem jest przywołanie filmu "Godziny" według powieści Michaela Cunnighama i jego roli w ukształtowaniu recepcji Virginii Woolf. Stworzyła się moda, dość powierzchowna. Choroba psychiczna, urazy dzieciństwa, homoseksualizm, pionierski feminizm w patriarchalnym społeczeństwie, ekscentryczność oraz samobójstwo - taki jest zestaw cech budujących portret pisarki w powszechnym odbiorze, a co za tym idzie, także zestaw podręcznych narzędzi interpretacyjnych. A jeśli mamy narzędzia, to aż kusi, żeby do nich dostosować obiekt badań. "Pani Dalloway" - wznowiona niedawno przez Znak, ale przełożona przez Krystynę Tarnowską w roku 1961 - dobrze się do tego nadaje, podobnie jak "Orlando", który w latach 90. miał dwa przekłady, Władysława Wójcika i Tomasza Bieronia, jak eksperymentalne "Fale", które tłumaczył Lech Czyżewski, oraz dwa słynne eseje, "Własny pokój" oraz "Trzy gwinee", które przełożyły Ewa Krasińska i Agnieszka Graff.

Czy "Między aktami" to ostatnia nieprzełożona na język polski książka Woolf?

Bynajmniej. Nieprzełożone są jej wczesne teksty, "The Voyage Out", "Night and Day", "Monday or Tuesday", "Jacob’s Room" (ta powieść ma się ukazać w przyszłym roku). Największa luka to jej krytyka literacka. Niemal trzydzieści lat temu ukazał się wybór szkiców pod tytułem "Pochyła wieża" - i tyle. Tymczasem pisanie recenzji i szkiców krytycznych zajmowało w pracy Woolf bardzo istotne miejsce. Wydanie dobrego wyboru jej krytyki jest absolutnie niezbędne.

Dlaczego "Między aktami" ukazuje się dopiero teraz? Może to sygnał, że dojrzeliśmy do tego, by naprawdę czytać Woolf, by samemu stwarzać sobie obraz tej twórczości, dawać się jej zaskoczyć, zadziwić, może zirytować, a może zachwycić. Bardzo bym chciała, żeby tak się stało, tym bardziej że ta powieść - niełatwa i nieoczywista - dopowiada ciekawe wątki do obrazu historii XX wieku, pojawiające się również, choć w innej formie, w dziennikach i listach.

Jak się Pani tłumaczyło tę książkę? Jak się ją czyta?

To chyba nie zabrzmi jak dobra rekomendacja, ale i czyta się niezbyt łatwo, i niełatwo się pracowało nad przekładem. Ta proza bardzo się zbliża do poezji, zarówno pod względem koncentracji uwagi i języka, jak i pod względem formalnym czy technicznym. Po pierwsze utwór nicuje reguły gatunku: fabularny przebieg akcji, spójna konstrukcja narracji i narratora czy hierarchia elementów planu pierwszego i planów dalszych są stale kwestionowane, ale niejednoznacznie, raczej, żeby tak powiedzieć, dyskretnie czy ukradkowo. Jesteśmy "podpuszczani": sądzimy, że mamy przed sobą realistyczny obrazek, scenę rodzajową czy panoramę wydarzeń, niebawem jednak musimy dostrzec, że "coś tu nie gra", że obraz się rozpryskuje, tło jest niekompletne, a pierwszy plan niespójny. Ktoś przyzwyczajony do tekstu, który nie tylko prezentuje świat, lecz zawiera też instrukcję jego obsługi, może się poczuć zagubiony i zmęczony. Dopiero jeśli będzie się w stanie przestawić na tryb bycia w zdarzeniach, a więc na udział w konstruowaniu świata: jeśli potrafi się zobaczyć kontekst sytuacyjny, zbudować w wyobraźni scenę - a budulca mamy tu pod dostatkiem - oraz portret mówiącego/myślącego/patrzącego/przeżywającego człowieka, który w danej chwili jest ośrodkiem narracyjnym, wówczas zobaczy się sens i konstrukcję.

A  formalne skomplikowanie tekstu i jego języka?

W toku narracji oddającej punkt widzenia poszczególnych postaci pojawiają się ekscentryczne fragmenty, nieraz pisane rytmiczną, a nawet rymowaną ni to prozą, ni to poezją. Przekładając, bardzo często odkrywałam, że klucz do rozwiązania jakiejś trudności leży nie na poziomie znaczeń, lecz na poziomie muzyki tekstu, współbrzmienia, aliteracji, układu pewnych elementów językowych. Jak w wierszu. Poziom organizacji języka jest tu poziomem zasadniczym, bo na nim - poprzez powtarzanie motywów i słów, umieszczanie ich w poszczególnych kontekstach i układach, podściełanie pod słowa niewypowiedzianych napięć czy emocji - tworzy się przestrzeń potencjalnych sensów lub bezsensów, czekających na krystalizację w akcie odbioru. A krystalizują się one także w wymiarze mitu biografii pisarki. Na przykład natrętnie pojawiający się motyw wody i tonięcia nabiera dodatkowej wagi, kiedy się wie, że dosłownie kilka tygodni po napisaniu powieści Virginia Woolf utopiła się w rzece Ouse.

To wszystko nie znaczy, że "Między aktami" jest nieczytelnym eksperymentem; dostajemy pełnokrwistą powieść.

Jej konstrukcja jest dość niezwykła...

Rzecz dzieje się w roku 1939, na angielskiej prowincji, w posiadłości rodziny Oliverów. Czas akcji to jeden, dość szczególny dzień, bo właśnie tego dnia w ogrodzie i stodole w Pointz Hall ma się odbyć doroczne widowisko teatralne przygotowane przez mieszkańców wioski pod kierunkiem niejakiej panny La Trobe. W rozgrywającą się tu i teraz akcję powieści wpisany zostaje niemal in extenso tekst odbywającego się przedstawienia, co jest najwyrazistszym, choć chyba nie najważniejszym, zabiegiem rozszczepiania obrazu świata i wpisania weń roli dla czytelnika, który najpierw jest świadkiem scen z życia rodziny i przybyłego towarzystwa, a potem wraz z nimi zasiada na ogrodowym krzesełku, by oglądać sztukę i przysłuchiwać się reakcjom publiki. Nikt tu nam nic nie streszcza, nikomu nie musimy wierzyć, musimy natomiast wziąć udział: bawić się razem z innymi i z nimi się, w lekkim zażenowaniu, nudzić, z nimi w końcu przeżyć następujące w finale widowiska zderzenie z rzeczywistością - która okaże się za mocna, jak w bezsilnej złości wykrzykuje twórczyni tego teatralnego doświadczenia, panna La Trobe.

Woolf zdawała sobie sprawę, że to zabieg ryzykowny, wymagający od czytelnika dwutorowego czytania dwóch narracji jednocześnie?

To nie są tak naprawdę dwie narracje: podstawowym chwytem jest w tej powieści likwidacja narracji jako spójnej opowieści przez wprowadzenie mnogiego, rozproszonego punktu widzenia, który migotliwie zmienia się ze sceny na scenę, ze zdania na zdanie. Dlatego też nie musi być uporządkowana i harmonijnie ustrukturyzowana. Struktura jest minimalistyczna, a zarazem radykalnie realistyczna: to upływ czasu w ciągu jednego dnia. Poszczególne epizody nie muszą się zatem ze sobą łączyć wynikowo, przedstawione detale nie muszą mieć głębszego znaczenia i wypalać jak czechowowska strzelba w ostatnim, nomen omen, akcie. Na koniec wcale nie następuje scalenie epizodów.

A sztuka, która przeplata się z tekstem powieści?

Sam tekst widowiska także nie jest opowieścią w tradycyjnym pojęciu. Wystawiana sztuka jest tak naprawdę zbiorem luźnych scen, których sensu, jak i ewentualnej koncepcji ogólnej, musimy, siedząc na widowni, pracowicie się doszukiwać. Nasi współwidzowie swoje własne koncepcje czy ich przewidywania werbalizują, ale każda z tych prób okazuje się nietrafiona, sama się ośmiesza, pokazuje swoją niekompletność, naiwność albo podporządkowanie zestawowi gotowych przedsądów i definicji. Nie da się poważnie potraktować tego, co oglądamy, jako wizji dziejów Anglii, choć takie niby są zamierzenia; co więcej, nawet poszczególne fragmenty zostają przenicowane, nie dostajemy tego, czego się spodziewamy. Najwyraźniej widać to w epizodach, w których widzowie w programie przedstawienia czytają, że prosi się ich o wyobrażenie sobie zasadniczych punktów akcji, bo nie starczy czasu na ich pokazanie. Oglądamy na przykład rozwlekły wstęp do miłosnej intrygi, ale samej intrygi już nie.

Kolejny aspekt specyficznej konstrukcji tej powieści odnosi się do przenikających się planów powagi i parodii, tego, co wysokie, i tego, co niskie. Z jednej strony mamy poważny namysł nad stanem ducha społeczeństwa w obliczu zagrożenia wojną oraz wobec całej tradycji angielskiej cywilizacji, z drugiej - satyrę, której ostrze kieruje się zarówno ku poszczególnym postaciom czy typom ludzkim, jak i ku modelowi kultury i życia. To jest poza wszystkim powieść bardzo zabawna. Jeśli by szukać jednego uchwytu dla tej rozproszonej prozy, mógłby nim być właśnie ów delikatnie podścielony pod każde słowo i każdą scenę cieniutki, ironiczny dystans.

Jak opisałaby Pani tę linię prozy Woolf?

"Między aktami" jest ważnym osiągnięciem w zakresie przedstawiania rzeczywistości w jej iluzorycznej obiektywności, przedstawiania historii i działania jej sił, a także społeczności i jej roli w kształtowaniu jednostki czy manipulowaniu nią. Linia rozwoju prozy Virginii Woolf, do której należy jej ostatnia powieść, była niejako projektem stworzenia nowego realizmu, który przeciwstawiając się atakowanemu przez nią samą sposobowi pisania spod znaku Arnolda Bennetta i innych pisarzy epoki edwardiańskiej, oddawałby sprawiedliwość skomplikowanej materii świata - żeby posłużyć się określeniem z całkiem innego kontekstu - międzyludzkiego. W słynnym szkicu "Mr Bennett and Mrs Brown" Woolf wytyka Bennettowi, Wellsowi czy Galsworthy’emu materializm i przesadne skupienie na referowaniu czytelnikowi stanu rzeczywistości, szpikowanie opisów informacjami kontekstowymi czy zamienianie prozy artystycznej niemal w przewodniki czy podręczniki geografii i historii. Powiada, że jedno zdanie dające wgląd w istotę rzeczy ma większą wagę niż cały ten opisowy realizm. "Pani Dalloway", a przede wszystkim "Fale" to powieści stopniowo rezygnujące ze skupienia na świecie zewnętrznym, właśnie w imię uzyskania wglądu w istotę rzeczy, w stan psychiczny i wewnętrzną rzeczywistość postaci.

Jakie są specyficzne cechy tego rodzaju prozy?

Rezygnuje ona z prozaiczności, z detaliczności czy z komizmu, ze związku ze światem, który jest wyłącznie iluzją, a więc nic nie znaczy i nie zmienia stanu permanentnej izolacji i samotności jednostki. O bohaterach "Fal" i ich życiu zewnętrznym w efekcie nic się z książki nie dowiadujemy. Powieść jest, jak piszą krytycy, najwyższym osiągnięciem tego kierunku rozwoju dzieła Woolf, ale zarazem ślepą uliczką. Nie da się pisać prozy fabularnej i narracyjnej, rezygnując z fabularności i narracyjności. Dalszy rozwój wymagał jakby powrotu i rzeczywiście, to, co Woolf pisze po "Falach", w pewnym sensie koncentruje się na wszystkim, co w tej powieści zostało wyjęte poza nawias. "Flush", czyli biografia spaniela, jest parodystyczna; "Lata" są historyczno-kronikarskie, biografia Rogera Frya jest próbą uchwycenia życia w jego szczegółowości i niepowtarzalności, a "Między aktami" buduje skoncentrowaną panoramę społeczną i historyczną w jej wymiarach serio i satyrycznym.

Mamy tu zatem do czynienia z kolejną stroną stereotypowego spojrzenia na Woolf: chętnie przypisujemy jej rolę pisarki od wewnętrznych przeżyć wyrażanych przy pomocy strumienia świadomości, w izolacji od rzeczywistości zewnętrznej. Kiedy jednak czyta się jej prywatne pisma - choćby wspomniane już dzienniki - odkrywa się w niej niesamowity głód rzeczywistości, zachwyt i zadziwienie światem, jego kolorami, fakturami, kształtami, dźwiękami, traktowanymi nierzadko abstrakcyjnie, nie jako dane i znane elementy oswojonej rzeczywistości z przypisanymi jej gotowymi i ustalonymi walorami, ale jako materię sztuki, jako piękno czyste, które nie trwa długo, a jego znaczenia tworzą się wyłącznie w akcie obcowania, być może na moment jedynie i tylko dla tego, kto doświadcza. W dziennikach co rusz pojawiają się relacje z takich spotkań ze światem, spotkań niezdarzających się jedynie na powierzchni, ale dających momentalny i kruchy dostęp do istoty rzeczy. Woolf cytuje w dzienniku uwagę Henry’ego Jamesa: "Nieustannie obserwuj". Temu poleceniu według mnie podporządkowuje się ostatnia powieść, w której bywa, że pisarka zbliża się, a czytelnicy wraz z nią, do stanu, w którym jest się czystym patrzeniem.

Dlaczego podczas wojny Woolf napisała tak spokojną, zmysłową, wyrafinowaną, zgryźliwą, ale jednak subtelną powieść?

Bardzo dużo tych epitetów - nic zresztą dziwnego, bo powieść jest, by dodać jeszcze jeden epitet - zagadkowa. Pomimo lirycznego charakteru to jednak jest historia o wojnie. Chyba żadna inna powieść Virginii Woolf nie była tak silnie nakierowana na bieżące wydarzenia, a w okresie powstawania tego utworu, czyli w latach 1938-41 wydarzenia te były wyjątkowo ponure i niepokojące: układ monachijski, potem wybuch wojny, inwazja na Francję, upadek Paryża, bitwa o Anglię, naloty, narastające poczucie zagrożenia publicznego, ale i osobistego, związanego choćby z antysemityzmem - mąż Virginii Leonard Woolf był Żydem. Woolfowie byli przygotowani na to, że w razie wejścia Niemców popełnią wspólnie samobójstwo. To jedna strona. Druga jest taka, że życie w Anglii toczyło się jednak spokojnym, utartym i odwiecznym nurtem - szczególnie może życie wiejskich domów. I tak dwutorowo skonstruowana jest powieść "Między aktami".

Jak pisarka zorganizowała tę dwutorowość?

Mamy obraz pozornie sielankowego i niezakłóconego dnia z życia dostatniego domu - zakłóceniem może być przybycie niespodziewanych a natrętnych gości i konieczność dołożenia na stół dodatkowych nakryć, niemniej wszystko, co się w ciągu tego dnia dzieje, o czym się myśli i rozmawia, co się czyta i ogląda, przesycone jest podskórnym poczuciem zagrożenia. Najwyraźniej ujawnia to postać Gilesa Olivera, który nie może znieść picia kawy w ogrodzie i zachwycania się widokami, kiedy tuż obok więzi się i morduje ludzi, a cały kontynent jest najeżony karabinami. Bezpośrednie zagrożenie przynoszą samoloty, które pojawiają się nad okolicą pod koniec przedstawienia, najpierw jako niezidentyfikowany dźwięk, potem już bezpośrednio nad głowami zgromadzonych - zresztą nie są pozbawione pewnego perwersyjnego piękna, kiedy lecą w szyku. Niepokój pojawia się też w odbywających się "między aktami" widowiska rozmowach publiczności - przechadzając się w tłumie popijających herbatę, słyszymy urywane komentarze co do losu Żydów, sytuacji we Francji, nikłej przeszkody, jaką stanowi dla wojsk niemieckich kanał La Manche. Schodząc jeszcze głębiej, sygnały pełnego niepokoju oczekiwania znaleźć można także w epizodach niedotyczących bezpośrednio bieżącej sytuacji. Nie chcę tu tworzyć katalogu interpretacyjnych tropów, ale obrazy śmierci, rozkładu, końca świata, pierwotnej przyrody pochłaniającej cywilizację z jednej, a niszczenia krajobrazu przez człowieka z drugiej strony, upływu czasu jako procesu umierania - wszystko to przenika kolejne sceny i epizody powieści.

Proces rozszczepiania dotyczy nie tylko sfery języka, ale jest także, a może przede wszystkim, obrazem dosłownego rozpadu świata, którego już nie da się uspójnić ani usprawiedliwić. Nie ma jednoznacznej wizji historii, bo nie ma w niej sensu. Również sztuka, która w innych powieściach Woolf często pełni rolę siły jednoczącej i nieprzemijającej wartości, traci tę mocną pozycję. Widać to w samym przedstawieniu, ale też i w scenach, w których pojawiają się książki czy malarstwo.

Sam tytuł powieści syntetycznie oddaje te różne niepokojące wątki: to, co się dzieje, rozgrywa się między aktami, nie w trakcie tego, co za właściwe wydarzenia chciałoby się uważać; nie na scenie, tylko w stodole i w cieplarni, gdzie widzowie popijają herbatę i rozmawiają. Między aktami, czyli między konkretnymi działaniami, rozciąga się przestrzeń niezdefiniowania, przestrzeń pozornej pustki, która ma więcej treści niż same działania. W końcu: jesteśmy między aktami historycznego dramatu XX wieku, czyli między dwoma wojnami; i wreszcie w szerszej perspektywie: życie to prześwit między kolejnymi aktami nieludzkich i niepojętych procesów. Dawniej po Piccadilly wśród gigantycznych paproci przechadzały się dinozaury, o czym czyta jedna z bohaterek, a teraz my.

Zaskakuje wysoka liryczność tej książki. Mam wrażenie, że liryczność pisarstwa Woolf wzmagała się z książki na książkę. A jednak zawsze znajduje się dla niej przeciwwagę.

Liryczność tej powieści wynika dla mnie z czułości dla świata, z zachwytu i uwagi skupionej na detalu, na tym, co ulotne i dlatego niezbędne, z erotycznej uważności, która ujawnia się być może dlatego właśnie wyraźniej, że nie podlega żadnej centralnej tezie, nie musi niczemu służyć, może po prostu być, tak jak po prostu jest staw z liliami wodnymi, światło na odległych łąkach, połać żółtej brokatowej materii na portrecie damy, zawijas gęstej śmietanki, którą wlewa sobie do kawy jedna z bohaterek, by zaraz dosypać miareczkę cukru i wymieszać wszystko rytmicznym, zmysłowym ruchem. Intensywność przeżywania, bycia w świecie, jest w tej książce niezwykła i namacalna, a przez to bardzo istotna. Bo to jest również powieść o ludziach i ich najintymniejszych relacjach, o tęsknotach, wspomnieniach, wyobrażeniach, miłości i nienawiści, cierpieniu, poczuciu braku, poczuciu nierealności życia i niespełnieniu. Między bohaterami rozciągają się naprężone nici wzajemnych relacji, wysnuwane z rozedrganych - mówiąc skrótem - dusz. To kolejna płaszczyzna, którą metaforyzuje tytuł: między aktami miłosnymi, czy w ogóle emocjonalnymi, rozgrywa się materia życia wewnętrznego. Piękną i intensywną klamrę tworzą pierwsza i ostatnia scena powieści: dwie salonowe sytuacje, które pod pozorem bezpiecznych, tradycyjnych zachowań kryją otchłań tęsknoty, emocji i zmagania. W obu istotną rolę odgrywa też słowo, mowa.

Oczywiście Virginia Woolf nie byłaby tym, kim jest, gdyby tej liryczności nie skontrapunktowała szyderstwem i parodią, dzięki czemu - i za to ją kocham - nie ma ryzyka, że powieść popadnie w egzaltację. Najliryczniejsza nawet Virginia ma poczucie, że nie należy do publiczności, że jednak stoi osobno i przygląda się również widzom, a więc i sobie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (43/2008)