Czy można było nie przegrać?

We wrześniu 1939 r. II RP stanęła do walki z trzema wrogami, w tym dwiema armiami należącymi do najpotężniejszych na świecie. I atakującymi ze wszystkich stron.

26.08.2019

Czyta się kilka minut

Na okładce: Żołnierze piechoty Wojska Polskiego, rok 1939. FOT. FOX PHOTOS / GETTY IMAGES / OKŁADKA DODATKU POLSKI WRZESIEŃ 1939
Na okładce: Żołnierze piechoty Wojska Polskiego, rok 1939. FOT. FOX PHOTOS / GETTY IMAGES / OKŁADKA DODATKU POLSKI WRZESIEŃ 1939

Kapral Franciszek Kłaput z krakowskiego 20. pułku piechoty wspominał te dni: „Nocny marsz z 7 na 8 września był chyba najbardziej męczący. Była to prawdziwa gehenna: zmęczenie, głód, senność, upał, no i ten dławiący kurz. Oczy same zamykały się do snu. Każdy szedł jak pijany (…) Jak długo szliśmy, nie wiem, gdyż tak jak i inni szedłem śpiąc. (…) Mundur, mokry od potu, stał się jakąś lodową powłoką dla ciała”.

Głód, brak snu, straszliwe zmęczenie – i bojem, i niekończącymi się marszami – to powszechne doświadczenie żołnierzy tej kampanii. Nie tylko walka dziesiątkowała oddziały, ale także (niekiedy zwłaszcza) tzw. straty marszowe. Gdy w pierwszych dniach Wojsko Polskie uległo przewadze niemieckiej w bitwie granicznej, jednostki zaczęły odwrót na wschód: na kolejne linie obrony, na linię wielkich rzek, na Przedmoście Rumuńskie.

Usiłując wygrać ten wyścig – z niemieckimi (i potem sowieckimi) dywizjami zmotoryzowanymi, z przewagą technologiczną i otoczeniem z kilku stron – polscy żołnierze próbowali wykonać rozkaz niemal niewykonalny: obronić kraj przed Niemcami i Sowietami.

Wygrać wrzesień

Co właściwie oznacza „wygrać” w kontekście kampanii 1939 r.? To pytanie nieoczywiste. Jeśli miałoby oznaczać pokonanie Niemiec samodzielne, siłami Wojska Polskiego, to nasi sztabowcy już wtedy byli świadomi, że jest to mało realne: różnica potencjałów Polski i Niemiec – i wynikająca stąd przewaga III Rzeszy w liczbie żołnierzy, czołgów i samolotów – była zbyt duża.

Na naszą niekorzyść działała też geografia, dająca Niemcom możliwość uderzenia z kilku stron na teren pozbawiony (prócz łuku Karpat) przeszkód naturalnych. Jednocześnie leżące blisko granicy ziemie na zachód od Wisły stanowiły najlepiej uprzemysłowioną część kraju i zamieszkiwała je ludność etnicznie polska – rezerwy ludzkie, kluczowe na wypadek długotrwałej wojny.

Dlatego, w opinii szefa Sztabu Głównego WP gen. Wacława Stachiewicza, marszałek Rydz-Śmigły oceniał, że „wobec przygniatającej przewagi sił i położenia, jaką nieprzyjaciel będzie miał nad nami, nie będziemy mieli żadnych szans załamania ofensywy jego głównych sił samodzielnie”.

Konkluzja była jedna: jak oceniał to ppłk dypl. Stefan Mossor – opracowujący na przełomie 1937/38 r. „Studium planu strategicznego Polski przeciw Niemcom” – kraj mógł podjąć narzuconą walkę, ale nie był zdolny do toczenia równorzędnej wojny z Niemcami. Aby pobić wroga, niezbędna była pomoc – najlepiej Francji (Mossor trafnie ostrzegał, że ta może zawieść w decydującym momencie). W każdym wypadku, konkludował, Polska przez pierwszych 6-8 tygodni może być zdana na własne siły.

Po rozmowach sztabowych wiosną 1939 r. z Francuzami i Anglikami także inni polscy dowódcy byli zapewne – jak dowodzi historyk Wojciech Mazur – świadomi faktu, że jeśli nawet zachodni sojusznicy podejmą ofensywę, to efekty Wojsko Polskie odczuje po kilku miesiącach. Do tego czasu, jak to ujął gen. Maurice Gamelin, „trzeba, aby Polska trwała”.


CZYTAJ WIĘCEJ: SPECJALNY DODATEK NA 80. ROCZNICĘ WYBUCHU II WOJNY ŚWIATOWEJ >>>


To ważna uwaga, bo w polskiej publicystyce często powtarza się, jakoby ofensywa aliantów miała ruszyć po dwóch tygodniach i oznaczać natychmiastowy ratunek dla Polski, a nawet pobicie Niemców przez siły polsko-francusko-brytyjskie jeszcze w tym samym roku.

Tymczasem nawet gdyby w połowie września sojusznicy ruszyli, nie byłoby to równoznaczne z natychmiastowym zatrzymaniem niemieckiego natarcia w Polsce. Aby wbić się na teren Niemiec, Francuzi (którzy sami oceniali, że nie są gotowi do takiej ofensywy) musieliby pokonać stacjonujące tam wojska niemieckie. A nie były to, jak czasem się powtarza, siły słabe, lecz 45 dywizji. Owszem, drugoliniowych, lecz kryjących się za umocnieniami Linii Zygfryda (odpowiednika francuskiej Linii Maginota).

Ekonomia i polityka

Już I wojna światowa pokazała, że w nowoczesnym konflikcie o potencjale militarnym (tj. o sile armii) decydowały nie bohaterstwo i moralna racja, ale możliwości ekonomiczne i społeczne: w wojnach światowych walczyły przez wiele lat milionowe armie. Żołnierzy trzeba było umundurować i uzbroić, uzupełnić braki w zniszczonym sprzęcie i straty ludzkie. Powołanie kolejnych rekrutów nie mogło jednak oznaczać wcielenia wszystkich sprawnych mężczyzn – przez cały czas musiała funkcjonować gospodarka, niezbędna, by produkować więcej karabinów i butów oraz wyżywić armię i społeczeństwo. W XX-wiecznej wojnie o zwycięstwie decydował – prócz dowódców i obranej taktyki – potencjał mobilizacyjny i przemysłowy.

W chwili wybuchu wojny II Rzeczpospolita ekonomicznie stała – mimo niezaprzeczalnych sukcesów – daleko za sąsiadami. I nic w tym dziwnego: w 1918 r. odzyskaliśmy ziemie wyniszczone przez I wojnę światową (były rejony, przez które działania zbrojne przetaczały się kilkakrotnie), często ze zniszczoną infrastrukturą – bez mostów, dróg, fabryk. Przez pierwsze dwa lata państwo skupiało się, z konieczności, na budowie armii i obronie granic. Scalanie kraju z trzech zaborów – trzech systemów prawnych, walutowych, administracyjnych itd. – trwało latami. Na te trudności nałożył się ekonomiczny kryzys lat 30., który w Polskę uderzył silniej niż w sąsiadów.

Niech przemówią liczby: PKB Polski w 1938 r. był sześć razy mniejszy niż PKB Niemiec. Polskie wydatki na wojsko – choć pochłaniały przez całe dwudziestolecie ogromną część budżetu (w niektórych latach blisko połowę; dla porównania, w 2018 r. Polska wydała na armię 2 proc. PKB) – były kilkakrotnie mniejsze niż niemieckie. Po dojściu Hitlera do władzy i przestawieniu państwa na przygotowania wojenne Niemcy były w stanie produkować więcej samolotów i czołgów. Dodatkowo po zajęciu Czech Wehrmacht wzmocnił przejęte tam uzbrojenie, m.in. czołgi. Społeczeństwo Niemiec liczyło 86 mln, Polski 35 mln – Niemcy mogli zmobilizować więcej mężczyzn.

A mowa tu tylko o jednym przeciwniku – niemieckim. Potencjał drugiego – sowieckiej dyktatury, której przemysł podporządkowany był agresywnym planom wojennym Stalina – był większy. Armia Czerwona była najsilniejszą armią świata; dość powiedzieć, że czołgów czy samolotów miała plus minus sześć razy więcej niż Wehrmacht.

Trzeci przeciwnik, armia słowacka, odegrał wprawdzie mniejszą rolę, ale obsadzając linię Karpat, zmuszał Wojsko Polskie do skierowania na południową granicę sił, które mogły być wykorzystane gdzie indziej.

Mobilizacja

Polski plan mobilizacyjny zakładał powoływanie rezerwistów w dwóch rzutach: alarmowym (zwanym kartkowym, od indywidualnie wręczanych kart mobilizacyjnych) i powszechnym. Około trzy czwarte sił mobilizowano alarmowo w większości kraju od 23 sierpnia 1939 r. Mobilizację powszechną ogłoszono dopiero 30 sierpnia. Cytowany gen. Stachiewicz wspominał, że na opóźnianie tej decyzji wpływały „względy wewnętrzno-gospodarcze” i „względy polityczne (nacisk i nalegania sojuszników)”.

Co można było zyskać, przeprowadzając mobilizację wcześniej?

Analizujący plan „W” historycy Ryszard Rybka i Kamil Stepan dowodzą, że kluczowym błędem było tu zbyt późne przeprowadzenie mobilizacji kartkowej – a nie, jak się często powtarza, rozpoczętej w przeddzień wojny mobilizacji powszechnej. Przedwczesna mobilizacja powszechna mogłaby tylko przyspieszyć niemiecki atak, dając w zamian skromne korzyści: formowane w tej fazie jednostki to oddziały rezerwowe, część łączności, saperów, tabory i uzupełnienia dla pierwszego rzutu.

Kluczowa była więc decyzja o spóźnionym o kilka dni rozpoczęciu mobilizacji kartkowej – dzięki niej bowiem formowano większość sił, w tym pierwszorzutowe dywizje. Gdyby zdecydowano się na tę mobilizację kilka dni wcześniej, zapewne więcej jednostek osiągnęłoby pełne stany i zdążyłoby osiągnąć pozycje wyjściowe, a organizowane w drugiej kolejności oddziały dotarłyby do macierzystych jednostek. To z kolei zwiększyłoby szanse na skuteczną – dłuższą choćby o dzień – obronę granic, dając czas na sformowanie dywizji rezerwowych i odwodowych (głównie z Armii „Prusy”). Kilka dywizji więcej to już realna różnica, mogąca wpłynąć na przebieg kampanii.

Mityczna linia Wisły

Przy chyba każdej rocznicy (i nie tylko) kampanii 1939 r. wielu publicystów powtarza zarzut, że Wojsko Polskie powinno oprzeć obronę na linii Wisły i Sanu lub innych rzek (umocnionych zawczasu); te naturalne przeszkody miałyby zatrzymać niemieckie czołgi. Powszechna jest też krytyka ustawienia polskich sił głównych wzdłuż linii granicznej.

Istotnie, przyjęta w 1939 r. strategia obrony całej granicy oznaczała rozciągnięcie polskich linii, co – w połączeniu z zastosowaną przez Niemców nowatorską taktyką Blitzkriegu – ułatwiło Wehrmachtowi ich przełamanie.

Jednak wojna to – jak uczył teoretyk wojskowości Carl von Clausewitz – kontynuacja polityki. W tym przypadku korzyści strategiczne, które wynikłyby z przyjęcia wariantu obrony na mitycznej linii Wisły, musiały ustąpić wobec konieczności wynikających z polityki zagranicznej.

Dziś wiemy, że kampania polska zakończyła się zajęciem całego terytorium II Rzeczypospolitej. Ale polscy politycy i generałowie, zastanawiający się wiosną 1939 r. nad wojennymi planami, musieli mieć w pamięci los Czechosłowacji: układ monachijski i zgodę Anglii i Francji na zajęcie Kraju Sudeckiego przez Niemcy w 1938 r.

Rozważmy więc taki scenariusz: Wojsko Polskie okopuje się za Wisłą, by tu przyjąć walkę. Przekraczający granicę Wehrmacht nie napotyka więc oporu (lub jest on niewielki), zajmuje przygraniczne tereny (w tym Gdańsk, Pomorze, Górny Śląsk) i zatrzymuje się. Hitler ogłasza – jak półtora roku wcześniej, po zajęciu Sudetenlandu – że wszystkie roszczenia terytorialne III Rzeszy zostały zaspokojone. I że wojna jest zakończona – czas na rozmowy pokojowe.

Jak w takiej sytuacji postąpiłyby mocarstwa zachodnie? Czy włączyłyby się do konfliktu, czy też – jak w przypadku Czechosłowacji – naciskałyby Polskę, by ustąpiła Niemcom, byle nie musieć włączać się do wojny? Takie pytania musieli zadawać sobie polscy planiści.

Polskie drogi

Gdy Wehrmacht przełamał polskie linie, zaczął się odwrót na wschód.

Obok zwartych pułków i dywizji na drogach znalazły się masy uchodźców. „Kto był na wojnie, ten wie, co przechodzili ci nieszczęśliwi uciekinierzy: ginęli tak samo jak i żołnierze od bomb i kul niemieckich; cierpieli głód i poniewierkę; powodowali wiele korków na drodze, a przy tym dla maszerujących żołnierzy byli istną szarańczą, objadającą sady z owoców i pobliskie pola z warzyw” – zapisał potem kapral Kłaput.

Zatłoczone drogi, ucieczka (często paniczna), dezorientacja, szok spowodowany brutalnością Niemców – to zbiorowy obraz polskich dróg. Uchodźcy mieszali się z uchodzącymi urzędnikami, z grupami i pojedynczymi żołnierzami szukającymi macierzystych oddziałów i maruderami. Chaos podsycała szpiegomania, lęk przed dywersantami.

Gdy żołnierze zdobywali się na wyżyny męstwa, odporności fizycznej i psychicznej, w sztabach brakowało koordynacji. Gdy upadł plan stopniowego i uporządkowanego odwrotu polskich sił oparty na Armii „Kraków” i śląskich fortyfikacjach, zabrakło „planu B”.

Planujący odwrót dowódcy armii i grup operacyjnych (odpowiedników korpusu) nie znali położenia i zadań sąsiadów ani nawet całości planu marszałka Śmigłego. Scentralizowany system dowodzenia sprawiał, że meldunki – ze względu na rwącą się łączność, często spóźnione – trafiały bez kontaktu między poszczególnymi armiami do sztabu Naczelnego Wodza. Docierające z powrotem rozkazy Śmigłego były więc często spóźnione lub – wobec zmiany sytuacji – niemożliwe do wykonania. Dowódcy armii działali zatem zwykle samodzielnie, tracąc szanse na wspierające sąsiadów skuteczne kontrataki lub współpracę w obronie. Utrudnionej dodatkowo brakiem map (wiele jednostek nie dostało map centralnej Polski) – oficerowie ratowali sytuację atlasami z mijanych szkół.

Gdy Naczelny Wódz i jego sztab przenieśli się z Warszawy do Brześcia nad Bugiem, rwąca się łączność pozbawiła go wpływu na bieg zdarzeń. Tymczasem cofające się jednostki topniały w marszach i bojach.

Najlepszy plan czy wojna bez planu?

Skoro sytuacja jest tak ciężka, co oznacza rozkaz „wygrać”? Jak go wykonać w realiach kampanii 1939 r.? Oddajmy znów głos Stachiewiczowi, który już po wojnie pisał, że aż do rozpoczęcia ofensywy alianckiej na Zachodzie „działania nasze (…) miały mieć więc charakter walki o czas”.

Cel walki w 1939 r. należałoby zdefiniować więc nie jako samodzielne pobicie Niemców – bo to, wbrew propagandowym zapewnieniom, uważano za mało realne – lecz wytrwanie w obronie jak najdłużej.

Jak zatem zaplanować obronę? Wyobrażając sobie, że nie znamy przebiegu wrześniowych walk, spekulujmy: wykonalne w realiach lata 1939 r. było ogłoszenie mobilizacji kartkowej kilka dni wcześniej. Świadomi przewagi niemieckiej planiści mogli przygotować warianty obrony w głębi kraju i zapoznać z nimi – w całości, nie we fragmentach – dowódców wyższego szczebla. Było też możliwe skrócenie linii frontu przez cofnięcie najbardziej wysuniętych dywizji (np. Korpusu Interwencyjnego, rozlokowanego w tzw. korytarzu pomorskim – choć wtedy Wehrmacht mógłby zająć Pomorze Gdańskie bez walki).

Załóżmy optymistycznie, że się to udaje. Szansą na dalsze wzmocnienie obrony stają się rezerwiści, powołani w mobilizacji powszechnej. Wielu w realiach września nie zdążyło otrzymać broni ani dołączyć do oddziałów liniowych. Część batalionów marszowych kierowano na wschód, gdzie miały być formowane uzupełnienia dla walczących jednostek; ich wrześniowy szlak często kończył się wpadnięciem w niemiecką lub sowiecką niewolę (po 17 września w ręce Sowietów dostało się ok. 250 tys. jeńców-żołnierzy). W wielu miejscach kraju były magazyny z bronią i amunicją przeznaczoną dla uzupełnień – w innych okolicznościach może udałoby się je skuteczniej wykorzystać.

Alternatywą byłoby zupełnie inne planowanie kampanii. Jej uczestnik i historyk, płk dypl. Marian Porwit pisał, że należało założyć, że Polska walczy samodzielnie i przygotować się do takiego starcia, w którym „nie chodziłoby o wygranie czasu, a o wielką bitwę, widoczną dla współczesnych, siłą rzeczy wchodzącą w pamięć potomnych. W starciu tym powinny wziąć udział wszystkie zapasowe działa i wszelka broń, powinna być wystrzelana cała amunicja”, zapewniając w ten sposób wydłużenie obrony do siedmiu tygodni. Proponował też, jako jedno z możliwych rozwiązań, zajęcie przez Wojsko Polskie części Słowacji.

Co by było…

Załóżmy optymistycznie, że któryś z tych sposobów zadziałał: armia stawia zorganizowany opór przez 6-8 tygodni. Spekulujmy ponownie: co mogłaby zyskać Polska?

Obrona – 35-dniowa lub dłuższa – była wypełnieniem sojuszniczych zobowiązań i oznaczała dla aliantów osłabienie sił niemieckich (o poniesione w Polsce straty) i zyskany czas na przygotowanie do wojny. Czas w rzeczywistości niewykorzystany, co jednak nie obciąża polskich polityków i dowódców. Dłuższa obrona mogłaby też wzmocnić pozycję Polski jako sojusznika Francji i Anglii, nieskompromitowanego klęską błyskawiczną i druzgocącą (jak oceniano to na przełomie 1939/40 r., zanim Wehrmacht uderzył na Francję).

Dłuższa obrona, np. na Przedmościu Rumuńskim, mogłaby przynieść też wymierny zysk: ewakuację z Kresów obywateli polskich – wojskowych, urzędników, cywilów – ratując ich przed sowieckimi łagrami, deportacjami, Katyniem.

Dziesięć lat temu Piotr Majewski (wówczas wicedyrektor Muzeum II Wojny Światowej) pisał w „Tygodniku”, że jeśli coś mogło uratować Polskę w 1939 r., to właśnie dłuższa i skuteczniejsza obrona przed Niemcami.

Rozważając dotąd wydarzenia sprzed 80 lat, skupialiśmy się bowiem na agresji niemieckiej, zostawiając z boku 17 września i atak Armii Czerwonej na polskie tyły. Pamiętajmy, że Stalin wstrzymywał się z tym atakiem, czekając, aż Wojsko Polskie ulegnie przewadze Niemców. Otwarte pozostaje pytanie, czy sowiecki dyktator zdecydowałby się na przystąpienie do wojny i zaatakowanie II RP, gdyby polska obrona okazała się skuteczniejsza.

Wróćmy do początkowego pytania: czy w 1939 r. dało się wygrać? Wojny z Niemcami i Sowietami, jak pokazała historia – nie. Samodzielnej wojny z Niemcami – najprawdopodobniej również. Ale można było zadziałać inaczej. Wyniku kampanii zmienić by się nie dało – ale można było stawić dłuższy opór. I – być może – dłuższym oporem wzmocnić polityczną pozycję Rzeczypospolitej i ocalić wielu jej obywateli. ©

NASZA TAJNA BROŃ

„Próbuję, jak leży rusznica (…). Poprawka idzie w drugi wóz pancerny, raz i drugi. (…) Widzę jeden wóz pancerny przodem we fosie, a z drugiego idzie gęsty dym. Ciężarówka cała we fosie przydrożnej” – wspominał zwycięską walkę celowniczy karabinu przeciwpancernego, strzelec Andrzej Tabor ­z ­baonu KOP „Wilejka”.

Wykorzystać „tajną broń” – to kolejna, zdaniem wielu, recepta na sukces Wojska Polskiego. Karabiny przeciwpancerne i inne polskie konstrukcje – jak czołgi 7 TP czy samoloty „Łoś” (na zdjęciu) – budzą entuzjazm pasjonatów. Ale choć była to broń dobrej jakości, w 1939 r. było jej za mało. Podjęte w 1936 r. plany modernizacji zakładały, że w ciągu 6 lat Wojsko Polskie dorówna pod względem sprzętu armiom Niemiec i Francji. Brytyjski generał Edmund Ironside oceniał latem 1939 r., że Polacy „napinają swe możliwości, ażeby się uzbroić”. Ale mimo przeznaczenia na wojsko niemal połowy budżetu i kredytów zagranicznych, dotrzymanie tempa sąsiadom było nierealne.

Czy wobec tego Polacy atakowali szablami czołgi? Absolutnie nie – to mit upowszechniany potem chętnie przez propagandę PRL. Do wybuchu wojny udało się wyposażyć piechotę i kawalerię (w której koń był środkiem transportu, a nie walki) w nowoczesne armaty przeciwpancerne, zwiększano siłę obrony przeciwlotniczej. Opracowano skuteczny karabin przeciwpancerny. Inwestowano w nowe czołgi i wzmacniano lotnictwo, opracowując nowe typy maszyn. Wzmocniono lotnictwo przez zakupy myśliwców i bombowców na Zachodzie (choć wysłano je szybko, nie dotarły przed wybuchem wojny).

Żołnierz polskiej piechoty (stanowiącej największą siłę obu armii) był wyposażony podobnie jak niemiecki piechur. Przewaga niemiecka i sowiecka ujawniała się w nowoczesnym sprzęcie: czołgach i samolotach. W modernizacji armii II RP przegrała z czasem i finansami. ©

KRZYSZTOF PIĘCIAK jest historykiem, pracuje w Oddziale IPN w Krakowie. Autor opracowań nt. jednostek Wojska Polskiego w latach 1918-39, m.in. 6. Dywizji Piechoty i 20. Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2019

Artykuł pochodzi z dodatku „Polski wrzesień 1939