Czy Jezus prosi o zbyt wiele

Matka Teresa nie zostaje świętą za to, że była specjalistką od prowadzenia przytułków i klinik. Jej wielkość polega na nieumiejętności obojętnego przejścia obok człowieka w potrzebie.

29.08.2016

Czyta się kilka minut

Kalkuta, październik 1979 r. / Fot. Jean-Claude Francolon / GETTY IMAGES
Kalkuta, październik 1979 r. / Fot. Jean-Claude Francolon / GETTY IMAGES

W niedzielę, 4 września, papież Franciszek kanonizuje Matkę Teresę z Kalkuty. Zakonnicę, która jeszcze za życia stała się symbolem współczucia, z którym pochylała się nad najbiedniejszymi z biednych w Indiach, Ameryce Południowej, Afryce. Dla jednych wyrzut sumienia i poruszający przykład całkowitego ogołocenia z dóbr materialnych. Dla innych (byli wszak i tacy) była jednak nie tyle apologią człowieczeństwa, co jego antytezą. Oskarżano ją o to, że nie kochała biednych, tylko biedę. Że była apostołką katolickiego „imperializmu cierpienia”, promowała egzystencjalny masochizm jako uprzywilejowaną drogę do pełni szczęścia i zbawienia.

Miłość misjonarki

Zarzuty ideologiczne, finansowe i polityczne, z jakimi się spotykała, zebrał w wydanej na dwa lata przed śmiercią Matki Teresy (zmarła w 1997 r.) paszkwilanckiej książce o obrzydliwym tytule („The Missionary Position”, w polskiej wersji delikatniej: „Misjonarska miłość”) Christopher Hitchens, obdarzony znakomitym piórem i używający go do obsesyjnej wręcz krytyki wszystkiego, co związane z katolicyzmem, brytyjsko-amerykański pisarz, eseista i dziennikarz. W 2008 r., robiąc wywiad dla „Newsweeka” z postulatorem procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego Matki Teresy, o. Brianem Kolodiejchukiem, dowiedziałem się, że Hitchens (obok ośmiu innych najostrzejszych krytyków założycielki misjonarek miłości) został zaproszony do złożenia szczegółowych zeznań w procesie i z tego zaproszenia skorzystał.

Gdyby nie to, że procedury kanonizacyjne właśnie dobiegły końca, zadzwoniłbym do o. Kolodiejchuka z sugestią, by „odsłuchał” również autora poświęconego Matce Teresie hasła w polskiej Wikipedii. To miejscami wybór wszystkich oskarżeń, jakie kiedykolwiek ją spotkały, niewolny od stronniczości, ale i od merytorycznych absurdów (np. tego, że już w latach 70. XX w. katolicy „zaczęli czcić Matkę Teresę jako świętą”). To zawsze zabawne – obserwować, jak ludzie pełni złych emocji przekonują, że kieruje nimi wyłącznie zimny racjonalizm. Warto jednak czasem pójść za nimi parę kroków, nie tylko po to, by ustalić, co ich tak zabolało, ale przede wszystkim, by samemu przemyśleć i ułożyć sobie relację z ich „podsądną”, opierając ją na czymś innym niż wyłącznie budzący wzruszenie obrazek.

Opieka komfortu

Pierwszy i chyba najpoważniejszy zarzut formułuje się zawsze na podstawie refleksji ludzi, którzy 30 lat temu spędzili chwilę (lub parę chwil) w indyjskich placówkach zgromadzenia misjonarek miłości i wyjechali w przekonaniu, że zwożonych tam pacjentów nie tyle się leczy, co zachęca do tego, by heroicznie znosili ból. Wczytując się w relacje oskarżycieli (wśród których jest też była członkini zgromadzenia), szybko można nabrać przekonania, że problem mają oni, nie Matka.

Spotkałem w życiu wielu ludzi dobrej woli (i czasem bardzo wysokich kompetencji), którzy wybierając się do najbiedniejszych miejsc na ziemi przez pierwszych parę dni czy tygodni nie mogą wyjść ze zdumienia, że nic nie działa tu tak, jak sobie wyobrażali. Hitchens zarzuca np. Matce Teresie, że za pozyskiwane od sponsorów i z nagród środki mogłaby wystawić najlepiej wyposażoną klinikę w Indiach, a ona tymczasem wolała otwierać liczne domy, w których standard opieki był rzeczywiście minimalny i ograniczał się do tzw. opieki komfortu, tj. higieny, żywienia i – jeśli to było możliwe – terapii przeciwbólowej.

Jasne, że dziś placówki misjonarek miłości są bardziej zróżnicowane: niektóre wyposażone są w nowoczesny sprzęt medyczny, ale są też i takie, których jedyną misją jest podniesienie człowieka z ulicy, bo w miejscowych warunkach nie uda się zrobić więcej. Nawet tych parę dekad temu trzeba było jednak być wyjątkowo zaślepionym, by nie dostrzegać, że innowacja Matki Teresy nie leżała w jej umiejętności zorganizowania profesjonalnej opieki medycznej i socjalnej dla wykluczonych (bo ona, przez 15 lat nauczycielka geografii i innych przedmiotów w szkole żeńskiej, takich kompetencji nie miała), ale w dostrzeżeniu, że ci wykluczeni w ogóle istnieją. Że podczas gdy najedzony świat eseistów i myślicieli nie wpadł na pomysł, by rozdać wszystko, co ma, zrezygnować z bezpiecznej posady i zanurzyć się w slumsach, za cel życia biorąc sobie, by ktoś, kto kona na ulicy, duszony pyłem wzbudzanym przez biegającą w swoich sprawach cywilizację, mógł chociaż umrzeć jak człowiek – ona to zrobiła.

Dobroczynne wojska specjalne

Jeżdżąc dziś po świecie, charakterystyczne białe sari z niebieską obwódką spotykam wszędzie. Widzę, jak misjonarki pracują. Wiele rzeczy pewnie poukładałbym inaczej, paru nie rozumiem (np. hiperortodoksyjnego trzymania się przez siostry nakazu ich własnego ubóstwa, tak skrajnego, że czasem – mam wrażenie – utrudnia im działanie na rzecz potrzebujących), ale przecież nie musimy być wszyscy tacy sami, nikt z nas nie zjadł też wszystkich rozumów.

Co do jednego nie mam jednak wątpliwości: gdy jest jakieś miejsce, do którego nikt nie chce pójść, robota, której nikt nie chce się podjąć, nurzanie się (dosłownie) w ludzkich odchodach i największej nędzy – one tam właśnie idą. Niczego się nie boją, niczego nie brzydzą. To dobroczynne wojska specjalne, nie inżynieryjne. Tam, gdzie nikt nic już nie dostrzega, one wciąż uparcie będą widzieć człowieka.

Każdemu, z kim mam okazję o niej rozmawiać, powtarzam więc do znudzenia: nie będzie kanonizowana za bycie najwybitniejszą specjalistką od prowadzenia przytułków i klinik. Jej wielkość polegała na najgłębszej egzystencjalnej uważności, organicznej nieumiejętności obojętnego minięcia znajdującego się obok człowieka (tę cechę miało też wielu innych świętych: Wincenty à Paulo, Jan Bosko, Brat Albert).

Owa uważność miała zaś źródło nie – co sugeruje Hitchens – w narcyzmie mającym przewrotną świadomość, że ten, kto spektakularnie się poniża, zostaje sowicie nagrodzony. Matka Teresa swój tzw. wizerunek miała serdecznie w nosie, a spotykające ją wyróżnienia akceptowała wtedy, gdy coś z tego mieli też jej biedni (jej siostry nie upadły daleko od jabłoni; słyszałem kiedyś, jak misjonarkom miłości prowadzącym papieską noclegownię dla bezdomnych zaoferowano wejściówki na audiencję u Franciszka, misjonarki zaś odpowiedziały, że to zaszczyt, a one nie szukają zaszczytów i że pewnie ucieszy się z tego ktoś inny).

Objawienie i ciemne chmury

Wszystko, co Matka Teresa w życiu zrobiła i kim była, wynikało z (niemożliwego do ogarnięcia dla ateisty czy agnostyka) mistycznego doświadczenia, które „trafiło” ją 10 września 1946 r., gdy jeszcze jako loretanka jechała pociągiem na rekolekcje do Dardżylingu w północnych Indiach. 36-letnia wówczas albańska zakonnica (urodziła się w albańskiej rodzinie w Skopju, w Macedonii), która po krótkim przystanku w Irlandii trafiła do pracy w indyjskiej szkole, tego właśnie dnia przeżyła coś, czego nigdy nie umiała do końca wyrazić i opisać, a co streszczało się w gorącym pragnieniu, by iść za Chrystusem do slumsów, do ostatnich z ostatnich, mających status taki, jak walająca się po ulicy pusta butelka czy torebka.

Przez kilka pierwszych miesięcy, gdy wizja nowego życia konkretyzowała się w kolejnych objawieniach, Matka Teresa działała „na duchowym haju”, który pozwalał jej przezwyciężyć wszystkie naturalne obawy. Gdy jednak decyzje zostały podjęte, mosty spalone, a ona musiała zacząć jeszcze raz wszystko od początku (tym razem bez niczego w rękach) – między nią a Boga wchodzą ciemne chmury, które nie rozstąpią się aż do śmierci (z jedną tylko, miesięczną przerwą w latach 50.).

To najgłębsza tajemnica życia Matki Teresy, która wyszła na jaw wraz z publikacją jej prywatnych listów w 2007 r. Tysiące ludzi, którzy mieli okazję spotkać ją na żywo i zaczerpnąć sił z jej niewyczerpywalnych, wydawałoby się, zasobów energii, dowcipu, przekonania o dobroci Stwórcy; ci wszyscy, którzy mówili, że obcując z nią, czują wręcz dotyk Boga – nagle dowiedzieli się, że ona sama w relacji z Nim przez pół wieku nie czuła nic. Na dwugodzinnej adoracji (odprawiała ją codziennie o 4.30 rano), na Eucharystii, podczas modlitwy – stale miała wrażenie, że wpatruje się w zasłonę, za którą zniknął Ukochany, któremu ślubowała, że niczego mu nie odmówi. Powtarza: „Nie kłopocz się tym, że masz wrócić szybko. Mogę na Ciebie czekać całą wieczność”. Czasem zdarza jej się jednak westchnąć: „Jezus prosi o trochę za dużo”. Rzuca w górę pełne bólu zdania o chłodzie, ciemności, tęsknocie, o tym, że czuje się niechciana i odrzucona, że „niebo wygląda jak puste miejsce”. Powtarza słowa Jezusa wypowiedziane na krzyżu – najmocniejszy wyrzut, jaki można zrobić Temu, który obiecywał przecież, że będzie każdego z nas strzegł jak źrenicy oka: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.

Pragnienie

To doświadczenie (najpierw emocjonalnej, a później duchowej) ciemności przytrafiało się innym świętym. Zwykle jednak po iluś latach podróży w mroku ludzie wychodzili na światło, orientując się, jak nieprawdopodobne przebyli w międzyczasie odległości. Pamiętam, że w rozmowie z o. Kolodiejchukiem, który dobrze przecież znał świętą, najbardziej poruszyła mnie odpowiedź na pytanie, czy rzeczywiście ta ciemność trwała aż do śmierci Matki Teresy.

 „Moim zdaniem tak – powiedział. – Matka Teresa zmarła w duchowej ciemności. Nie mam na to żadnych dowodów, ale przekonuje mnie to, co napisał kiedyś wielki teolog Hans Urs von Balthasar. Pytał, dlaczego wydaje nam się, że święci powinni umierać w ekstazie, przecież Jezus, ich mistrz, tak nie umarł. Współcześni lekarze ustalili, że bezpośrednią przyczyną śmierci ukrzyżowanego Jezusa musiało być uduszenie. Gdy 5 września 1997 r. Matka Teresa umierała w naszym domu w Kalkucie, próbowano uruchomić aparat do wspomagania oddychania, ale wtedy w całym domu wysiadł prąd, padły też dwa awaryjne systemy zasilania, sytuacja taka nie zdarzyła się nigdy wcześniej. Ostatnie słowa Matki brzmiały: »Nie mogę oddychać«. Chciała być z Jezusem do samego końca i była”.

Kto więc próbuje pojąć fenomen Matki Teresy, patrząc na nią jak na skrzyżowanie Angeli Merkel z Dalajlamą nigdy nic z tego nie zrozumie. Jej życie to historia do bólu prawdziwej relacji między dwiema osobami.

Ojciec Joseph Langford, współzałożyciel zgromadzenia ojców misjonarzy miłości, pisze, że kluczem do wejścia w tę relację jest umieszczane w kaplicach sióstr na całym świecie tuż przy krzyżu słowo: „Pragnę”. Została przez Boga zaproszona do współdzielenia z Nim najbardziej intymnej tajemnicy.

Oto Bóg, któremu człowiek nie jest do niczego potrzebny, zwierza się jej, że jednak chce go potrzebować. Że nie daje Mu spokoju świadomość, ilu ludzi jest pozbawionych światła, nadziei i miłości. Poleca Matce Teresie, by Go im zaniosła, ale przecież to pragnienie nadal będzie Go palić, dopóki na ziemi będzie choć jeden nieotoczony miłością człowiek.

Przez Matkę do Ojca

To współdzielone z Nim pragnienie Ukochanego zawsze było głównym paliwem działań Matki Teresy.

To coś, bez czego naprawdę nie da się zrozumieć jej otwierania coraz to nowych placówek, zamiast koncentracji na ulepszaniu istniejących (co złośliwi krytycy tłumaczyli gigantomanią). Albo nieodmawiania spotkań nie tylko z bohaterami masowej wyobraźni, ale i z podejrzanymi indywiduami (jak choćby żona dyktatora Haiti, Michèle Duvalier). Oraz bezkompromisowych i niedyplomatycznych wypowiedzi antyaborcyjnych, które ściągnęły jej na głowę zalew krytyki ze strony ruchów pro-choice.

Już za życia stała się globalną ikoną, otrzymała wszystkie możliwe nagrody, włącznie z Pokojową Nagrodą Nobla. Konta jej placówek były wręcz zalewane darowiznami tych, co rzeczywiście chcieli pomóc, oraz tych, którzy chcieli w ten sposób wesprzeć swój wizerunek. Ona jednak, mając poparcie, o którym wielu marzy – zamiast dążyć do zostania prezydentem świata albo chociaż wyeliminowania malarii, nadal zajmowała się tylko jednym: sprawianiem, by każdy niechciany człowiek odkrył najgłębszą prawdę o swojej kondycji i choć przez chwilę poczuł się chciany.

Rozmawiając z ludźmi w różnych zakątkach świata zauważam, że Matka Teresa nie boli nikogo w biedniejszej części globu. Ludzie mówią tam o niej z niekłamanym entuzjazmem. Nowa święta najbardziej doskwiera i będzie doskwierać oświeconym teistom, których coraz liczniejsze zastępy rozkwitają na najedzonej Północy. To wszak ktoś, przez kogo trudniej głosić tezę, że Bóg najwyraźniej stracił zainteresowanie światem, skoro jest na nim tyle łez, bólu, cierpienia (więc z likwidacją klęsk, leczeniem chorób, a nawet śmierci człowiek musi poradzić sobie sam). Matka Teresa pokazuje sobą Boga, który tak pragnie ludzkiego pokoju i szczęścia, że gotów jest zdecydować się na samowyniszczenie.

Będzie teraz znakomitą patronką dla wszystkich zniszczonych przez życie. Nie tylko dla głodnych, chorych i trędowatych, konających w slumsach. Dla nich stała się fizycznie biedna. Chyba w latach 70. XX wieku, gdy zaczęła intensywniej jeździć po Stanach Zjednoczonych czy Europie, zorientowała się jednak, że otaczają ją tysiące ludzi, którzy wewnątrz przeżywają ten sam rodzaj dramatu, jaki stał się udziałem jej duszy. Widać musiała stać się „biedna w środku”, by móc skutecznie pokazywać ludziom, jak „nieszczęściogenna” jest ewolucyjna teoria szczęścia, głosząca, że miłość to a) przyjemność z bycia razem i b) wzajemne zaspokajanie potrzeb.

Teresa wie i świadczy sobą, że to pękające przy pierwszym kryzysie bzdury. Że realną miarą bliskości nie jest liczba zbliżeń, lecz zaufanie i gotowość do wzięcia na siebie ciężaru, który niesie inny. Że miarą spełnienia jest wierność, a nie liczba lajków, followersów, precyzyjnie zaplanowanych zdarzeń czy sprawnych instytucji.

Kalkuta pod nosem

Podsumujmy. Ilu ludzi Matka Teresa i jej siostry wyleczyły z wszawicy albo ilu przedłużyły życie o trzy dni czy trzy tygodnie? Nie wiem. Wiem, że choć to ważne, potrafią to też inni. Unikatowym darem Teresy było nie naprawianie ludzkich ciał, a lepienie dusz. Otwieranie milionom ludzi oczu na to, że niekoniecznie trzeba jechać do Kalkuty, bo swoją Kalkutę każdy z nas ma pod nosem.

To niby oczywiste, że pomóc trzeba każdemu, kogo się spotka: czy to głodnemu w Zambii, czy uchodźcy z Syrii, czy przeciwnikowi politycznemu w bezpiecznej Polsce – w każdym trzeba widzieć Chrystusa, człowieka (poza wszystkim: przecież to się naprawdę opłaci; gdyby już teraz każdy zechciał widzieć w drugim człowieka, nikt z nas nigdy nie doświadczyłby nieludzkiego traktowania). Dlaczego jednak gdy przychodzi do wprowadzenia tej zasady w życie, tak łatwo ulegamy różnym „ale”, dajemy się wybić z trasy tym, co zaraz się zbiegają, by wyzwać od narcyzów, kombinatorów albo zwykłych głupków?

W życiu Matki Teresy widać w całej okazałości prawdę o chrześcijaństwie: droga, którą proponuje swoim uczniom Chrystus, to relacja. Tylko za nią warto oddać całe życie. ©

STULECIE MATKI TERESY

1910: Anjezë Gonxhe – takie albańskie imiona otrzymuje podczas chrztu w Skopju (Imperium Osmańskie, obecnie Macedonia). Właśnie chrzest uzna potem za swój „prawdziwy” dzień narodzin.

1928: Wstępuje do zakonu – Instytutu Błogosławionej Dziewicy Maryi (loretanek). Po sześciotygodniowym pobycie w Irlandii płynie do Indii, gdzie przez następne 17 lat będzie uczyć w szkole w Kalkucie.

1946: Słyszy „powołanie w powołaniu”. To Bóg, jak wyjaśni później, wzywa ją do poświęcenia się opiece nad chorymi i ubogimi.

1950: Założone przez nią zgromadzenie sióstr misjonarek miłości uzyskuje akceptację lokalnego biskupa. Przez kolejne dekady powstaną w Indiach dziesiątki prowadzonych przez nią przytułków, hospicja, a nawet leprozorium Shanti Nagar (Miasto Pokoju).

1979: Otrzymuje Pokojową Nagrodę Nobla.

1997: Umiera w Kalkucie. W chwili jej śmierci misjonarki (oraz misjonarze) miłości działają w ponad 90 krajach. Sześć lat później Jan Paweł II, po przyspieszonym procesie beatyfikacyjnym, uznaje ją za błogosławioną.

2016: Papież Franciszek ogłasza ją świętą Kościoła katolickiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2016