Czar targu

Bazary przetrwały wojnę, komunę, a nawet ekspansję hipermarketów. Czy padną pod presją gentryfikacji?

26.11.2018

Czyta się kilka minut

Targ przy ulicy Ptasiej we Wrocławiu, 2014 r. / KORNELIA GŁOWACKA-WOLF / AGENCJA GAZETA
Targ przy ulicy Ptasiej we Wrocławiu, 2014 r. / KORNELIA GŁOWACKA-WOLF / AGENCJA GAZETA

Jeszcze niedawno targowiska traktowano jak wstydliwą chorobę skóry na ciele modernizującej się Polski. Owszem, podrapać się czasem każdy musi, ale żeby od razu się z tym obnosić? Dziś jednak nastroje zaczynają się zmieniać. „Wolumenu nie oddamy” – mówi Katarzyna Homan, inicjatorka trwającej od początku listopada akcji przeciw zabudowie tego zasłużonego targowiska na warszawskich Bielanach. „Złożymy wniosek, żeby wpisać nasz bazar do rejestru zabytków” – zapowiada wiceburmistrz dzielnicy Grzegorz Pietruczuk.

Ubogi krewny

Gdyby tradycyjne warszawskie targowiska ustawić do wspólnego rodzinnego zdjęcia, Wolumen byłby ubogim krewnym. Nie ten rodowód, co uwieczniony przez Tyrmanda w „Złym” Bazar Różyckiego (rok założenia 1874), nie mówiąc już o odnowionej ostatnio secesyjnej Hali Koszyki (rok budowy 1909). Na Wolumenie handluje się od czasów powojennych i to czym popadnie: żywnością od podwarszawskich rolników, tanimi tekstyliami, podrabianym obuwiem i wszelkiej maści elektroniką.

Targowisko nie miało nigdy krystalicznych papierów: w 2002 r. policja zatrzymała tu – głównie pod zarzutem paserstwa – 140 handlarzy. Z drugiej strony, przez cały okres transformacji stanowiło azyl dla wielu kupców przepędzonych z centrum. Nigdy nie było to miejsce szczególnej urody, ale organicznego zrośnięcia z piaszczysto-gliniastą ziemią tej części stolicy oraz mieszkańcami blokowisk nie można mu było odmówić.

Miesiąc temu gruchnęła wieść, że w planie zagospodarowania miejscy planiści przewidzieli w tym miejscu budowę dziesięciopiętrowej mieszkaniówki. To żadna tajemnica, że odkąd w 2008 r. zawitało tu metro, teren (w połowie należący do miasta, a w połowie do spółdzielni Społem) jest łakomym kąskiem dla deweloperów. Już raz – właśnie przy okazji otwarcia stacji Wawrzyszew – Wolumen musiał się „przesunąć”. Teraz o jego losie zdecydują warszawscy radni.

Pozory mylą

Historia Wolumenu to tylko jedna z najnowszych kart w długich dziejach polskiego bazaru.

W zasadzie nie ma miasta, które by nie miało w niej swojego rozdziału. Sporo tu opowieści o nastroju elegijnym. Te starsze sięgają jeszcze czasów PRL, gdy wiele przedwojennych legend miejskiego handlu padało w starciu z ambicją cywilizowania przestrzeni miejskiej. W III RP doszła jeszcze konkurencja ze strony handlu wielkopowierzchniowego i presja lobby deweloperskiego. A jednak bazarki przetrwały.

W rekordowym roku 1995 było w Polsce 2420 stałych targowisk. Dziś (najnowsze dane za rok 2016) jest ich 2199. Najwięcej (w przeliczeniu na mieszkańca) mamy ich w Lubelskiem, Lubuskiem i Łódzkiem, najmniej na Śląsku i Pomorzu.

Na pierwszy rzut oka bazarek trzyma się więc świetnie: w ciągu dwóch minionych dekad zniknął zaledwie co dziesiąty. A jednak różnica jest, tyle że bardziej subtelna. Aby ją prześledzić, musimy cofnąć się do początków polskiej transformacji.


CZYTAJ TAKŻE: 

Edytorial ks. Adama Bonieckiego: Galerie i targowiska („bazarki”) to fragmenty naszego zbiorowego portretu. Opowiedz mi o swoim ulubionym miejscu tego typu, a powiem ci, kim jesteś.


Blitzkrieg

Jeszcze w 1989 r. handlarze byli przedstawiani jako czempioni polskich przemian. W zasadzie nie mógł się bez nich obyć żaden film propagandowy pokazujący nasz skok w kapitalizm.

Długo się jednak tą sławą nie nacieszyli: za cezurę uchodzą lata 1992-93, gdy w życie wchodzą regulacje porządkujące standardy, według których handel miał się teraz odbywać.

Te regulacje były z jednej strony sensowne i dotyczyły tak prozaicznych spraw jak względy sanitarne (choćby dostęp do bieżącej wody) albo bezpieczeństwo. Z drugiej jednak – rozpoczynał się właśnie wyścig o to, kto zarobi na zaspokojeniu nowych potrzeb konsumpcyjnych wyposzczonego polskiego społeczeństwa.

Był to zbyt łakomy kąsek, by mógł pozostać niezauważony przez zachodnie koncerny. Narzędziem ich biznesowego Blitzkriegu miały się stać sklepy wielkopowierzchniowe. W 1995 r. przypadało na nie ok. 4 proc. powierzchni handlowej, ale ok. 2015 r. – już 25 proc. Wśród beneficjentów tego boomu próżno szukać fortun wyrosłych z polskiego bazaru. Dominowali – i dominują nadal – duzi gracze: Jeronimo Martins, Eurocash, Metro AG, Carrefour, Schwarz Group, Netto. To oni wygrali wojnę o handel w III RP.

Wielkopowierzchniowcy dość szybko przejęli mniej więcej jedną trzecią handlu detalicznego, a gdy liczyć same tylko produkty żywnościowe – ich udział wynosi przeszło połowę całego rynku.

Dzikie pędy

Targowiska musiały się posunąć. Albo raczej: usunąć. Nie tylko gdy chodzi o zyski (dziś na targowiska przypada trochę ponad 1 proc. obrotów handlu detalicznego), lecz także w sensie geograficznym.

Jednym z autorów najlepiej opisujących to zjawisko był nieżyjący już ekonomista Andrzej Werwicki. W swoich pracach pokazywał, że pod wpływem transformacji handel bazarowy zaczął przypominać pędy roślin, uparcie i na nowo szukających dostępu do światła. Wypierane z centrów dużych miast targowiska odnajdywały się na ich obrzeżach. Gdy i tam wchodziły hipermarkety, handlarze szukali miejsca w niszach, np. wzdłuż granic zachodniej i wschodniej (to tłumaczy tak wysokie natężenie targowisk w Lubuskiem i Lubelskiem). Próbowali też walczyć z dużymi sieciami ich własną bronią, czyli tzw. efektem skali. Tak powstały popularne na przełomie wieków megabazary: Jarmark Europa na Stadionie Dziesięciolecia, Centrum Handlowe Tuszyn oraz Rzgów pod Łodzią.

Ta walka nie odbywała się w próżni. Zazwyczaj towarzyszyła im opowieść o cywilizacyjnym starciu „nowego” ze „starym”, „zachodniego porządku symbolizowanego przez galerie handlowe” ze „wschodnim chaosem dzikiego targowiska”.


CZYTAJ TAKŻE:

Prof. Tomasz Szlendak, socjolog: Przechodzimy od modelu konsumpcji, w którym demonstruje się własną wyższość przy pomocy samochodu albo butów, do modelu, gdzie wyróżniamy się tym, jak spędzamy wolny czas.


Czyszczenie

Zdaniem socjologa i działacza społecznego Jarosława Urbańskiego targowiska były jednymi z pierwszych pól nowego typu konfliktów w demokratycznej już Polsce: – Np. Leszno. Latem 2000 roku doszło tam wręcz do walk, spowodowanych próbą postawienia w miejscu targowiska supermarketu holenderskiej marki Ahold. Kiedy straganiarzom nie udało się zablokować projektu metodami formalno-prawnymi, rozpoczęli okupację placu. Najpierw próbowali ich stamtąd wyrzucić wynajęci przez inwestora ochroniarze. Kiedy się nie udało, wezwano policję. Nocą straganiarze wrócili i zasypali wykopy budowlane. Znów były starcia. Mając przeciw sobie inwestora, władze lokalne, a w większości przypadków również opinię publiczną, handlarze przegrali.

Podobnie było w wielu innych miejscach w Polsce. Na czele z najgłośniejszym przypadkiem: zamieszkami, które wybuchły w Warszawie przy okazji „czyszczenia” w 2009 r. okolic Pałacu Kultury w ramach likwidacji tzw. Kupieckich Domów Towarowych (KDT).

Słowo na „g”

Wszystkie opisane powyżej perypetie targowisk można nazwać jednym słowem: gentryfikacja. To termin wymyślony w 1964 r. przez socjolożkę Ruth Glass. Przy jego pomocy Brytyjka próbowała opisać to, co działo się w londyńskich dzielnicach Hampstead i Chelsea. „Jedna po drugiej wiele dzielnic klasy robotniczej w Londynie jest oddawana klasie średniej. Proces gentryfikacji posuwa się szybko do czasu, aż większość oryginalnych mieszkańców z klasy robotniczej zostaje wyparta i cały społeczny charakter okolicy ulega zmianie” – pisała Glass.

Sześćdziesiąt lat później gentryfikacja jest już zjawiskiem szeroko zbadanym. Na ten proces składają się takie elementy, jak: kompleksowa poprawa stanu substancji mieszkaniowej, zmiana stosunków najmu do własności (w dzielnicy zgentryfikowanej przeważa własność), wzrost cen gruntów i mieszkań oraz wysiedlenie ludności uboższej. Dotyczy to również handlu: ten stary indywidualny zostaje wyparty przez większy sieciowy lub bardziej prestiżowe usługi.

Kłopot z gentryfikacją (zwaną czasem „uszlachetnieniem”) polega oczywiście na tym, że nie jest zjawiskiem jednoznacznym. Zamożny „gentryfikator” widzi je inaczej niż poddany gentryfikacji obywatel o niższych dochodach. Zdrowe i stawiające na różnorodność społeczeństwa potrafią jednak dać głos obu stronom. W końcu mówiąc gentryfikacji „dość”.

Dlaczego? Choćby dostrzegając, że bazarek to miejsce, które wymyka się postępującej klasowej segregacji społeczeństwa kapitalistycznego.

Kochany bazarek

Spójrzmy na Warszawę. Warstwy najbogatsze mają swojego Vitkaca, gdzie ochroniarz odczytuje z twarzy wchodzących ich miesięczny budżet. Średniacy z aspiracjami pojadą do Klifa, bo nie ma tam tłoku. Biedniejsi będą się przeciskać w dyskoncie z wózkiem wśród podobnych sobie. Lokalny bazarek to zaś jedno z niewielu miejsc, gdzie można się jeszcze spotkać na w miarę równych prawach. Bez takich miejsc możemy sobie do rana gadać o polskości i wspólnocie – teoretycznie.

Jeśli kogoś taka perspektywa nie przekonuje, może trafi do niego argument, że zakupy na targowisku zasilają rodzimych producentów. Tu nie ma pośredników w postaci spółek zagranicznych (czasami z rajów podatkowych), co bywa niestety regułą w przypadku większości centrów handlowych. Jeszcze innym warto przypomnieć, że targowiska to miejsca dużo bardziej ekologiczne, zarówno pod względem dojazdu (większość znajduje się przy węzłach komunikacji zbiorowej, w przeciwieństwie do robionych pod „samochodziarzy” marketów), jak i oferty spożywczej.

W 2016 r. Małgorzata Malinowska z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach opublikowała wyniki własnych badań polskiego targowiska. Wynikało z nich, że Polacy je bardzo lubią. Może nawet... coraz bardziej. Głównie za obsługę, wybór i poziom cen. Dla przeważającej większości badanych (62 proc.) bazarków jest w sam raz. 25 proc. mówi, że „zbyt mało”. To dobra wiadomość dla wszystkich, którzy śledzą sprawę przyszłości warszawskiego Wolumenu. Oraz dla tych miejsc w różnych częściach Polski, gdzie batalia o bazarek dopiero się odbędzie. ©℗


CZYTAJ TAKŻE:

Niemal 30 lat temu skończyła się epoka pustych wystaw i półek. Między Czarnym Piątkiem a Mikołajem warto zapytać, co zrobiliśmy z wolnością kupowania. Tekst Marka Rabija >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2018