Co się stanie, gdy Ukraina upadnie? Przeprowadziliśmy „grę” wojenną symulującą ukraińską klęskę i jej skutki dla Polski i Zachodu. Oto jej wyniki

Jeśli Rosja podbije Ukrainę, skutkiem będą nie tylko nowe ukraińskie uchodźstwo i jeszcze większy apetyt Putina. Rozpaść mogą się NATO i Unia Europejska. Przesada? No to wyobraźmy sobie to, jeszcze co chwilę temu zdawało się nie do pomyślenia.

23.02.2024

Czyta się kilka minut

Ukraiński żołnierz, który przed chwilą został uwolniony z rosyjskiej niewoli. 31 stycznia 2024 r. /  UKRAINIAN PRESIDENTIAL PRESS SERVICE / AFP / EAST NEWS
Ukraiński żołnierz, który właśnie wrócił z rosyjskiej niewoli. 31 stycznia 2024 r. / FOT. UKRAINIAN PRESIDENTIAL PRESS SERVICE / AFP / EAST NEWS

Swój ostatni rozkaz operacyjny w tamtej kampanii pułkownik Jan Kotowicz wydał w poniedziałek 18 września 1939 r. Wszystko musiało odbyć się porządnie, w ordynku.

Wszak nie po to 49-letni Kotowicz – za młodu ochotnik do Legionów, a teraz dowódca 3. Brygady Strzelców Górskich, broniącej południowej granicy Polski – doprowadził wielkim wysiłkiem swoich ludzi aż tu, w Karpaty Wschodnie, w bojach odwrotowych staczanych w Beskidzie Niskim, Bieszczadach i na koniec pod Starym Samborem. Nie po to zbierał po drodze rozbitków z innych jednostek, czyniąc z nich na powrót wojsko, by teraz dopuścić do chaosu. Nie w chwili, gdy przyszło wypełniać ostatni rozkaz dowództwa – i opuścić Polskę.

W DESZCZU I SMUTKU | Zanim jednak sformułowano wytyczne, o trzeciej w nocy szef sztabu brygady, kpt. Kazimierz Czechowski, spotkał się z węgierskimi oficerami. Aby, jak zapisał w dzienniku jednostki, „omawiać warunki naszego przejścia przez granicę”.

Gdy Czechowski wrócił z ustaleniami do sztabu – ten ulokował się w miasteczku Turka, położonym na południe od Lwowa, już głęboko w górach – Kotowicz podyktował ostatni rozkaz operacyjny (ściślej: chwilowo ostatni; ale tego nie mógł wiedzieć). Zachowany pod postacią dwustronicowego maszynopisu, rozpisywał trasy dla wszystkich oddziałów brygady. I tak, granicę na przełęczy Użockiej jako pierwsi przejść mieli, począwszy od godzin rannych 19 września, najsłabsi: główne tabory, a na nich, można sądzić, ranni zdolni do transportu. Potem, kolejno, pułk strzelców górskich, pułk pieszy KOP, saperzy, łączność, tabory bojowe (tj. wozy z zaopatrzeniem towarzyszące jednostkom) i straż tylna. Wszyscy z bronią. Nic nie miało zostać, nic nie miało wpaść w ręce Niemców i Sowietów.

Wymarsz ku granicy zaczął się wieczorem. Jak pisał Czechowski w dzienniku, „wśród błota, deszczu i wielkiego smutku”.

ABY WALCZYĆ DALEJ | Gdy stał na Użoku i patrzył na mijających go żołnierzy, którzy za chwilę mieli zdać broń Węgrom i udać się do obozów internowania, Kotowicz nie mógł wiedzieć i tego, że przejdzie do historii jako dowódca jednej z dwóch dużych jednostek Wojska Polskiego, które w 1939 r. przeszły granice z neutralnymi Węgrami, Rumunią lub krajami bałtyckimi jako formacje nierozbite. Druga to 10. Brygada Kawalerii Stanisława Maczka. Zmotoryzowana, wojnę zaczęła pod Jordanowem i skutecznie opóźniała marsz Wehrmachtu. Opuściła Polskę, także na rozkaz dowództwa, tego dnia co ludzie Kotowicza – przez Przełęcz Tatarską. Również w porządku: półtora tysiąca ludzi, wozy pancerne, artyleria.

Pozostali ze stu kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, którzy opuścili wtedy kraj, unikając niewoli, pochodzili z jednostek rozbitych. Towarzyszyli im liczni cywile-ochotnicy. Wkrótce zaroi się od nich na zielonych granicach: zdeterminowani, będą przedzierać się na Zachód. Nie po to, by gdzieś w świecie ułożyć sobie spokojne życie, lecz aby móc dalej walczyć: zachować ciągłość państwa, odbudować armię. I nie dopuścić, by zachodni sojusznicy dogadali się z wrogami, akceptując nowy podział Europy.

Tak też miały potoczyć się losy Jana Kotowicza. Internowany na Węgrzech, wróci do Polski, do konspiracji. W 1944 r. będzie ostatnim dowódcą 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, potem trafi w ręce komunistów. To już osobna historia. Choć, jak zobaczymy, i ona jest pełna możliwych analogii.

SCENARIUSZE UPADKU | Czy podobne sceny, jakie we wrześniu 1939 r. miały miejsce na karpackich przełęczach, a także w Zaleszczykach na granicy z Rumunią – po tym, jak Armia Czerwona przypieczętowała upadek II Rzeczypospolitej – zobaczymy wkrótce w Korczowej, Medyce, Hrebennem? A także na przejściach granicznych między Ukrainą a Słowacją, Mołdawią, Węgrami i Rumunią? Czy będziemy świadkami przekraczania granicy przez ukraińskie formacje wojskowe po tym, jak upadnie Ukraina?

Jak miałby wyglądać ten upadek? Można wyobrazić sobie różne scenariusze. Np. ten gwałtowny: gdy front się załamuje, bo armia nie ma już czym strzelać. Albo inny, powolny: gdy front jakoś się trzyma, ale postępuje rozkład państwa, pozbawionego źródeł finansowania, a także gospodarki i struktur społecznych.

Nie miejsce tu jednak, by rozważać scenariusze upadku – nas interesuje efekt finalny i jego skutki dla Polski, Europy i Zachodu po tym, jak Ukraina upada. To znaczy, precyzując to pojęcie: po tym, jak przestanie być krajem wolnym i niepodległym, z własną tożsamością i władzami wybranymi z woli obywateli, a stanie się marionetką, jakąś neo-Ukrainą. Formalnie nadal suwerenną (jak dziś Białoruś), ale faktycznie podporządkowaną Rosji, rządzoną przez ludzi przez nią delegowanych, niedemokratyczną, pozbawianą tożsamości, języka. No i armii.

Słowem – państwem takim, jakim chce ją widzieć Putin. Bo do tego sprowadzają się cele dyktatora, gdy mówi o „denazyfikacji”, „demilitaryzacji” i „neutralizacji” Ukrainy. Takie były zamiary Kremla 24 lutego 2022 r. i takie pozostają, Putin niedawno to potwierdził.

POWRÓT DO MAŁOROSJI | W perspektywie historyczno-kulturowej Ukraina stałaby się wówczas tym, czym jej wschodnia i centralna część była przed rokiem 1914, a co oddaje używane wtedy określenie: Małorosja. A także, co możliwe, krajem jeszcze bardziej niż dziś okrojonym terytorialnie – bo pozbawionym nie tylko Krymu i obwodów donieckiego, zaporoskiego, chersońskiego i ługańskiego.

Bo wolno sądzić, iż po upadku Ukrainy Putin chciałby nie tylko sfinalizować aneksję okupowanych już ziem (w jego interpretacji Krym jest częścią Rosji od 2014 r., a cztery obwody od września 2022 r.), lecz chciałby wcielić do niej także inne ośrodki na wschodzie i południu, co do których po 2014 r. pojawiały się roszczenia podbudowane (pseudo)historycznie (hasło „Noworosja”) i ideologicznie (hasło „ruskiego miru”, rosyjskiej przestrzeni życiowej).

Mogłyby to być Charków, Dniepr (dawny Dniepropietrowsk) i Odessa. Zabór tej ostatniej byłby szczególnie cenny: odcinałby pokonany kraj od czarnomorskiego okna na świat i dałby Rosji lądowe połączenie z kontrolowanym przez nią Naddniestrzem, a więc i możliwość uderzenia na Mołdawię, kolejną „ziemię odłączoną”.

Rys. Lech Mazurczyk dla "TP"

ILE MILIONÓW? | Na Ukrainie żyje dziś ok. 30 mln ludzi, może mniej (tyle zostało z 44 mln w roku 2014 po oderwaniu Krymu, Donbasu itd., po wojennym wychodźstwie, a także emigracji zarobkowej). Znaczna część z nich jest zaangażowana w opór militarny i cywilny. Ponad milion ludzi jest w mundurach – prócz armii (ZSU) to wiele innych formacji, jak Gwardia Narodowa (kilkanaście brygad), wojska pograniczne, siły policyjne, służba sytuacji nadzwyczajnych.

Do tego dodajmy ich rodziny, weteranów (rannych, którzy odeszli z szeregów), „otulinę” armii (wolontariuszy), aparat urzędniczy państwowy i samorządowy, kadry edukacyjne itd. – słowem tych wszystkich, którzy uczestniczą w oporze cywilnym.

Po co to wyliczenie? Bo można przyjąć, że w razie zwycięstwa Rosji znaczna część z tych ludzi nie będzie chciała żyć w marionetkowym państwie. Albo nie będzie mogła, bo nie będzie tu dla nich miejsca. Ilu odejdzie? Dziennik „Die Welt” podał niedawno, że wedle szacunku przygotowanego dla rządu Niemiec można się wtedy spodziewać 10 mln nowych uciekinierów. To jednak raczej szacunek zaniżony – bardziej prawdopodobne, że kraj rządzony przez Kreml i jego kolaborantów wolałoby opuścić nawet kilkanaście milionów.

NOWE WYCHODŹSTWO | Rzecz jednak nie w liczbach, lecz w tym, kim byliby ci nowi emigranci. Oraz jakie mieliby oczekiwania, jaki pomysł na swoją przyszłość. A byliby to – inaczej niż zimą/wiosną 2022 r. – w dużej mierze nie ludzie, którzy chcą uciec, by znaleźć schronienie, przeczekać, a niekiedy znaleźć sobie na stałe nowe miejsce do życia. Teraz byłoby inaczej: byłoby to wychodźstwo polityczne. I militarne.

Jesienią 1939 r. polscy żołnierze, politycy i także przedstawiciele elit opuszczali kraj z przekonaniem, że to nie koniec. Szli do Francji, a po jej upadku do Anglii nie po to, by ułożyć sobie nowe życie. Również dziś Ukraińcy – a przynajmniej znaczna ich część – opuszczaliby kraj po klęsce w przekonaniu, iż to jeszcze nie koniec tej historii.

Że walka będzie trwać – z terenu Polski, Niemiec, krajów bałtyckich i skandynawskich, Rumunii. Że będą mogli odtworzyć tu struktury polityczne, zachować ciągłość państwa (rząd emigracyjny w Rzeszowie?). Odbudować wojsko – armię ukraińską na Zachodzie. Szukać możliwości bicia wroga na wszelkie możliwe sposoby (w tym przenosząc wojnę także na teren Białorusi; jest ku temu potencjał pod postacią białoruskich jednostek). I koniec końców aby nie dopuścić, żeby sojusznicy dogadali się z Kremlem, akceptując nowy podział Europy.

DRAMATYCZNY DYLEMAT | Podkreślmy, bo to konstatacja dla tej „gry” wojenno-politycznej kluczowa: można się spodziewać, iż ta ukraińska emigracja będzie chciała nadal walczyć, i to nie tylko politycznie, bez przemocy. Oraz że w tej walce, także zbrojnej, będzie oczekiwać wsparcia: tego, że kraje zachodnie, a zwłaszcza Europa Środkowa, staną się jej zapleczem operacyjno-logistycznym.

Determinacja Ukraińców, by kontynuować walkę, postawiłaby Zachód, a zwłaszcza kraje Europy, przed dramatycznym wyborem. Musiałyby zdecydować: albo będą ich wspierać (akceptując, iż wschodnie pogranicze NATO i UE stanie w ogniu), albo będą szukać ugody ze zwycięską Rosją. Nie byłoby tu wyboru bezbolesnego – każdy miałby jakieś konsekwencje.

W pierwszym scenariuszu (Europa wspiera walkę Ukraińców) byłaby to groźba starcia z Rosją, w którym Putin odgrywałby przed światem rolę ofiary. Bo można wyobrazić sobie, iż po zwasalizowaniu Kijowa uczyniłby natychmiast to, co zrobił w lutym 2022 r., po uznaniu niepodległości dwóch „republik” w Donbasie: zawarł z nimi umowę o sojuszu. Dało mu to argument propagandowy, iż atakując Ukrainę, zapobiega „ukraińskiej agresji” na Donbas.

WYBÓR Z KONSEKWENCJAMI | Także teraz jedną z pierwszych umów między Kremlem a marionetkami w Kijowie byłaby zapewne ta gwarantująca neo-Ukrainie, iż agresja na nią będzie równoznaczna z agresją na Rosję. Przy czym, znowu, to w gestii Putina byłaby interpretacja, co jest tutaj agresją. A byłoby nią dla niego nie tylko wsparcie, ale samo już tylko tolerowanie przez kraje NATO ukraińskich aktywności prowadzonych z ich terenu. Można się wtedy spodziewać tego, co już znamy – gróźb użycia broni jądrowej.

Wygłaszane już wcześniej dla zastraszenia Zachodu, dotąd nie odnosiły efektu. Jak byłoby teraz? Czy Europa byłaby gotowa pójść taką drogą i podjąć – w imię solidarności z pragnącymi walczyć nadal Ukraińcami – ryzyko konfrontacji? Bo to nie byłaby już „zimna wojna bis” – to byłoby już bezpośrednie, aktywne zwarcie z Rosją. Nawet jeśli pod progiem wojny, to blisko pod progiem.

Jest jeszcze ten drugi scenariusz, bardziej ponury: NATO i UE idą na ugodę z Putinem. Uznają, że dalsze wspieranie ukraińskiej walki o wolność nie ma sensu, nie ma szans powodzenia, jest zbyt ryzykowne itd. (niepotrzebne skreślić).

Tyle że i taki wybór miałby swoje konsekwencje. Wśród nich: zaprzeczenie ideałom, na których zbudowano NATO i Unię Europejską (ktoś mógłby powiedzieć: zdrada ideałów). A także: konieczność aktywnego, może zbrojnego wystąpienia przeciw aspiracjom Ukraińców i przeciw nim samym. Bo jeśli nie byliby oni skłonni złożyć broni, konieczne byłoby najpierw rozbrojenie ich siłą, a potem zwalczanie (dosłownie) ukraińskiego podziemia funkcjonującego w krajach zachodnich. Jego pacyfikowanie.

CO Z ZACHODEM? | To nie koniec możliwych skutków. Prawdopodobne, że przy obu naszkicowanych wyżej scenariuszach Putin osiągnąłby to, co jest jego długofalowym celem – tj. destrukcję NATO i UE, osłabienie ich, może nawet ich rozpad. I to wszystko bez rozpoczynania otwartej klasycznej wojny z Sojuszem (wokół czego trwa dziś główna dyskusja w Polsce i Europie).

Skąd takie przekonanie? Z obserwacji tego, co dzieje się w ostatnich dwóch latach po stronie zachodniej. Nawet dziś, wobec krytycznej sytuacji Ukrainy, której brakuje broni i innych materiałów wojennych, kraje NATO i Unii nie są w stanie realizować wspólnej i zdecydowanej linii – i przekazywać jej tego, co potrzebuje, by zachować zdolność oporu i przetrwania. Ryba psuje się od głowy – od USA, które, szarpane wewnętrznym konfliktem, abdykują z roli lidera Zachodu.

Skoro tak jest dziś, tym bardziej wątpliwe, by kraje Europy i USA (tym bardziej pod rządami Trumpa) ustaliły wspólną linię postępowania po ukraińskiej klęsce, w konfrontacji z jednej strony ze zwycięską Rosją, a z drugiej strony z ukraińskimi oczekiwaniami. Możliwe, iż państwa z zachodniej i południowej części kontynentu, w tym Francja, Włochy i Hiszpania (te, które dziś wydają najmniej na własną obronę i najsłabiej pomagają Ukrainie; jedno z drugim idzie tu w parze) – będą skłonne ugodzić się z Rosją i zaakceptować podbój Ukrainy.

STRATY NIEUNIKNIONE | Co zrobią wtedy Niemcy? Te wprawdzie zwiększają pomoc dla Kijowa, lecz wciąż w stopniu nieadekwatnym do ich potencjału. A także wciąż w sposób defensywny, chowając się za plecami USA (kanclerz Scholz wiele razy powtarzał, iż jest gotów przekazać Ukrainie kolejne rodzaje broni, o ile najpierw uczynią to USA). Po klęsce Ukrainy w Niemczech zapewne nasilą się głosy za ugodą z Rosją. Rzecz jasna w imię pokoju, politycznego realizmu, uniknięcia eskalacji itd. Taka nowa wersja „besser rot als tot”, lepiej być czerwonym niż martwym – hasła z demonstracji antynatowskich z lat 80. XX w.

A jak postąpią wtedy kraje „flankowe”, w tym Polska, państwa bałtyckie i skandynawskie, Rumunia? W gruncie rzeczy – z punktu widzenia spójności i integralności Zachodu – jakkolwiek by one nie postąpiły, nie zapobiegnie to powstaniu tak potężnych różnic zdań, napięć i obciążeń, że Unia i NATO mogą tego nie wytrzymać.

I znowu: straty te byłyby nieuniknione niezależnie od tego, jaką drogę Europa by wybrała po ukraińskiej klęsce: czy „prometejską”, czy „kunktatorską”. Niezależnie, czy zachowałaby się jak Churchill z 1940 r. (ten, który „w godzinie mroku” obiecał rodakom „krew, pot i łzy”), czy jak Churchill z roku 1945, porzucający w Jałcie na łaskę Stalina polskich sojuszników, a wraz z nimi spory kawał Europy.

Wojna o istnienie Ukrainy trwa: mimo ofiar i zniszczeń, ukraińska armia i społeczeństwo stawiają opór Rosji. Jakie mają szanse? Co będzie dalej?

NIC NIE JEST PRZESĄDZONE | To wszystko nie musi się wydarzyć. Nie ma tu determinizmu. Wszystko zależy od tego, co kraje Zachodu zrobią albo nie zrobią. A naszkicowana wyżej „gra” wojenno-polityczna prowadzi do kilku konkluzji.

Pierwsza: dalsze pomaganie Ukrainie, wspieranie jej zdolności do oporu i przetrwania – to nie jałmużna ani dobroczynność. To inwestycja we własne bezpieczeństwo Europy i NATO. Także w przetrwanie Zachodu jako wspólnego i spójnego organizmu. Także w tym sensie, że lepiej, by rosyjskie czołgi były zatrzymywane pod Kupiańskiem, Kramatorskiem i Awdijiwką, niż gdyby stały na wysokości Lublina i Przemyśla (formalnie jako siły sojusznicze neo-Ukrainy).

Druga: koszty dalszej pomocy militarnej i finansowej dla walczącej Ukrainy, które pozwolą jej funkcjonować jako państwo i zachować zdolności obronne, będą niewspółmiernie niższe niż hipotetyczne koszty, które przyszłoby Europie płacić, jeśli Ukraina upadnie (płacić na wielu poziomach: finansowym, politycznym, militarnym, ideowym).

Trzecia: nawet gdyby Europa musiała wypełnić lukę po tym, jak skończy się pomoc z USA, a więc wziąć na siebie cały ciężar tej pomocy, byłoby to nadal mniej kosztowne niż spodziewane katastrofalne straty, jakimi skutkowałby upadek Ukrainy. Także w sferze kapitału moralnego Zachodu. Odtąd żylibyśmy w świecie, w którym reguły ustala Putin. Czyli w takim, gdzie nie ma reguł.

Czwarta: czas jest taki, że wymaga decyzji szybkich, niekonwencjonalnych i ryzykownych. Kierunek – a w każdym razie: kierunek dla krajów, które nie graniczą z Rosją i są dziś chronione np. przez Polskę – wskazała premier Danii. Podczas niedawnej konferencji na temat światowego bezpieczeństwa w Monachium Mette Frederiksen ujawniła, że Dania przekazała Ukrainie „wszystkie swoje zasoby artyleryjskie”.

Jest późno. Ale wciąż nie za późno.

Korzystałem z książki: Krzysztof Pięciak, Piotr Sadowski „Brygady Górskie Strzelców”, część 1 i 2 (wyd. 2020). 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Gry (po)wojenne