Celtycki tygrys na kolanach

Irlandia to kolejny po Grecji kraj strefy euro, który musi skorzystać z unijnej pomocy finansowej. Pojęcie "państwo upadłe", dotąd kojarzące się raczej z Afryką, nabiera nowego znaczenia w Europie.

23.11.2010

Czyta się kilka minut

Irlandia czy Italia? Jeśli ktoś nie był pewien, do którego z tych krajów odnosi się litera "I" w skrócie PIGS (ang. świnie) - dziś nie powinien żywić wątpliwości. Skrót ten, funkcjonujący dziś w europejskiej dyskusji i spopularyzowany przez kryzys, oznacza te kraje Unii Europejskiej, które są najmocniej zadłużone, najbardziej zagrożone załamaniem i najbardziej potrzebujące pomocy. "P" to Portugalia, "G" - Grecja, a "S" to Hiszpania (ang. Spain).

Irlandia prosi o pomoc

Jeszcze niedawno Irlandczycy upierali się, że "I" to nic innego jak Italia. Teraz okazuje się, że mimo wysokiego długu publicznego (117 proc. Produktu Krajowego Brutto), Włochy nie doświadczają specjalnych problemów. Natomiast Irlandia - z deficytem budżetowym w wysokości 14,4 proc. (maksimum, jakie dopuszcza unijny Pakt Stabilności i Rozwoju, wynosi 3 proc.) i z zadłużeniem przekraczającym 80 proc. PKB - znalazła się nad przepaścią. Jej unijni partnerzy obawiają się, że spadając, "celtycki tygrys" - jak jeszcze niedawno nazywano Irlandię - pociągnie w dół innych. Dlatego najbardziej zagrożeni - Hiszpania, Portugalia - ponawiali w ostatnich dniach usilne apele, aby Irlandczycy przyjęli unijną pomoc.

Ostatecznie, po długich wahaniach, rząd w Dublinie się na to zdecydował. W minioną niedzielę potwierdzono, że od państw strefy euro Irlandia ma otrzymać pożyczkę, która, według poufnych informacji, wyniesie 80-90 miliardów euro w ciągu trzech lat.

Irlandia jest więc drugim, po Grecji, krajem strefy euro, wobec którego zastosowano procedurę ratunkową. To oddali złowrogą perspektywę upadku - bo to słowo przewija się ostatnio przez analizy jej sytuacji. Trudno je przełożyć na realia, bo cóż to może oznaczać w Europie? Przecież nie analogię z Somalią, klasycznym przykładem kraju, gdzie nastąpił rozpad struktur państwa, czy pogrążonym w anarchii Sierra Leone. Irlandia nie ma przed sobą aż tak dramatycznych perspektyw. Załamanie banków, leżące u źródeł irlandzkiego zadłużenia i kryzysu (i będące skutkiem załamania rynku nieruchomości), zwiastuje raczej upadłość. Czyli to, o co otarły się już Islandia, Łotwa i Węgry.

Drapieżnik bez pazurów

Od tej trójki przypadek irlandzki różni się jednak zasadniczo. Skoro Irlandia należy do strefy euro, jej trudności finansowe nie mogą nie obchodzić partnerów. To, podobnie jak w przypadku Grecji, dało jej możliwość skorzystania ze wsparcia. Ale za jaką cenę? I do jakiego stopnia Irlandia będzie chciała ją płacić?

Z tego punktu widzenia sytuacja wygląda zresztą osobliwie. To państwa strefy euro oferowały się bowiem z pomocą, naciskając Dublin, by zechciał ją przyjąć. Rząd Briana Cowena przez dłuższy czas opierał się, zapewniając, że Irlandia sobie poradzi, bo przynajmniej do końca 2010 r. dysponuje środkami na spłatę zadłużenia. Seria spotkań unijnych ministrów finansów i gospodarki, a także wizyt - czy też raczej inspekcji - Olli Rehna (komisarza ds. gospodarczych i walutowych) w Dublinie, skruszyła jednak opór i ostatecznie minister finansów Brian Lenihan postanowił rekomendować rządowi złożenie wniosku o pomoc.

Ale nie jest to jedyna osobliwość. Załamanie Irlandii kończy bowiem najbardziej spektakularny "cud gospodarczy" ostatnich kilkunastu lat. Irlandia, która jeszcze w pierwszej połowie lat 90. była krajem biednym (w unijnych rankingach zamożności i rozwoju zajmowała niezmiennie trzecie miejsce od końca), zrobiła wielki skok, dystansując kraje tak wysoko rozwinięte jak Wielka Brytania i Włochy. Nie stało się to przypadkiem: był to efekt działania wielu czynników, poczynając od postawienia na edukację, a kończąc na stworzeniu najbardziej dogodnych warunków dla inwestycji zagranicznych. W efekcie porównywano Irlandię do azjatyckich "smoków", nadając jej miano "celtyckiego tygrysa".

Teraz "tygrys" znalazł się w matni. Wygląda na to, że zostanie skrępowany i w dużej mierze ubezwłasnowolniony. Irlandczycy - nie tylko ci, w których rękach spoczywa podejmowanie decyzji, ale także wielu zwykłych obywateli - tego obawiają się najbardziej. "Nasz kraj z wielkim trudem wywalczył sobie suwerenność i rząd nie ma zamiaru nikomu jej oddawać" - tak Batt O’Keeffe, minister ds. przedsiębiorczości, dał wyraz nastrojom.

Bez pola manewru?

Deklaracje deklaracjami, ale Irlandia nie ma pola manewru. Aby otrzymać pomoc, musi po prostu spełnić oczekiwania pomagających. Przedstawiony jej 4-letni plan oszczędnościowy przewiduje wygospodarowanie do 2014 r. 15 mld euro, z czego na przyszły rok przypada aż 6 mld (4,5 mld dzięki ograniczeniu wydatków, 1,5 mld z podniesienia podatków).

Tej ogólnej potrzeby nikt nie kwestionuje. Gorzej, gdy zasadę ogólną trzeba przełożyć na konkrety.

Wątpliwości nie budzi więc planowana redukcja zatrudnienia w sektorze publicznym czy ograniczenia świadczeń socjalnych (bo są to środki stosowane powszechnie), ani też niespotykana dotąd koncepcja zmniejszenia banków (bo to bankowe, niekontrolowane molochy miały zasadniczy udział w wywołaniu kryzysu). Kamieniem niezgody stał się jednak niski podatek korporacyjny (CIT), jedna z głównych przyczyn atrakcyjności Irlandii dla inwestorów z zewnątrz. Unijni partnerzy Irlandii z oczywistych względów życzyliby sobie podniesienia go, z obecnych 12,5 proc. do poziomu obowiązującego w innych krajach. Ale Irlandia jest nieustępliwa. Wysokość tego podatku - tak daje do zrozumienia rząd - nie podlega negocjacjom, bo nie wolno rezygnować z instrumentu, który może ułatwić ożywienie gospodarcze.

Czy rzeczywiście nie podlega? Choć według dziennika "Irish Times", który powołuje się na źródła rządowe, irlandzcy negocjatorzy za swój największy sukces uważają uratowanie CIT, inne kraje wcale nie zamierzają ustąpić.

Wdzięczność ograniczona

Naiwnością byłoby sądzić, że unijna pomoc dla zagrożonych państw będzie przyjmowana tylko z wdzięcznością. Zwykły obywatel o pomocy raczej czyta niż ją dostrzega, za to oszczędności - obniżki płac, podwyżki podatków, cięcia socjalne, zmiany w systemie emerytalnym - odczuwa na własnej skórze. Rządy muszą liczyć się z następstwami politycznymi, które mogą utrudnić czy wręcz uniemożliwić realizację polityki uzgodnionej ze strefą euro.

W praktyce, przynajmniej na krótką metę, wszystko zatem zależy od tego, jak długo utrzyma się u władzy rząd, który podejmuje niepopularne decyzje. Większość ekspertów rządowi Briana Cowena daje nie więcej niż pół roku. Są i tacy, którzy prorokują, że nie przetrwa nawet do Bożego Narodzenia. Moment próby nastąpi 7 grudnia, gdy w parlamencie zaprezentowany zostanie projekt przyszłorocznego budżetu, a w nim środki prowadzące do uzyskania wspomnianych 6 mld euro oszczędności.

Ale nawet gdyby rząd się utrzymał, nie ma pewności, że recepta będzie skuteczna. Część ekonomistów uważa zresztą, że daleko idące restrykcje mogą zdusić szanse na gospodarcze ożywienie. Zwracają też uwagę na powrót najbardziej niekorzystnych zjawisk, które przez lata były zmorą Irlandii: bezrobocia i emigracji.

Bezrobocie sięga już 14 proc. - to sporo poniżej 20 proc. z najgorszych czasów. Ale nie najlepsze perspektywy przywołują widmo emigracji. Tymczasem w ostatnich latach, po raz pierwszy od dziesięcioleci, wielu irlandzkich emigrantów zdecydowało się na powrót do kraju. Teraz prognozy mówią, że Irlandię czeka kolejna fala emigracji: do 2014 r. na stałe ma wyjechać 100 tys. ludzi, w dodatku tych najlepiej wykształconych.

Pod znakiem zapytania

To wszystko nie znaczy, że najgorsze przewidywania się sprawdzą. Ilustruje to przykład Grecji, gdzie niedawne wybory samorządowe przyniosły sukces rządzącym socjalistom z PASOK i oddaliły perspektywę przyspieszonych wyborów do parlamentu, które - w razie porażki swej partii - zapowiadał premier Jeorjos Papandreu. A przecież, sądząc po gwałtownych i trwających od miesięcy protestach przeciw oszczędnościom, można się było spodziewać, iż Grecy skorzystają z okazji, by odsunąć PASOK od władzy.

Co innego Włochy, gdzie stan gospodarki na razie przedstawia się nie najgorzej. Ale, zdaniem obserwatorów, wiele może się zmienić, gdyby upadł rząd, a wraz z jego upadkiem odszedł z urzędu minister finansów Giulio Tremonti, chwalony za determinację.

Czy upadek rządu w Rzymie jest możliwy? Owszem - wskutek nagromadzenia skandali wokół osoby premiera Silvia Berlusconiego, rozpadu jego partii (z której ostatnio odeszła frakcja skupiona wokół przewodniczącego parlamentu Gianfranco Finiego), a wreszcie konfliktu premiera z Ligą Północną, której kilku ministrów wycofało się z rządu. Polityka oszczędności - 24 mld euro do końca 2012 r., przez m.in. zmniejszenie zatrudnienia i zamrożenie płac w sektorze publicznym, zmniejszenie uposażeń ministrów i posłów, redukcje wydatków na szczeblu lokalnym - znajdzie się wówczas pod dużym znakiem zapytania.

Iberyjska duma

Dobrą minę do złej gry starają się robić dwa pozostałe kraje, zaliczane (ich zdaniem, niesprawiedliwie) do grupy PIGS. Sytuacja Hiszpanii nie jest podobna do Irlandii - podkreśla na każdym kroku hiszpańska minister finansów Elena Salgado. Portugalię postrzega się w strefie zagrożenia, w której absolutnie nie powinna się znajdować - z zapałem twierdzi portugalski premier José Sócrates. Ale ekonomiści wiedzą swoje.

W postępowaniu rządów obu państw Półwyspu Iberyjskiego widać podobieństwa do Irlandii. Portugalski premier robi wszystko, by rozwiać czarne chmury. "Przyjęliśmy najbardziej wymagający budżet w ciągu ostatnich 25 lat" - chwalił się w zeszłym tygodniu, po uchwaleniu ustawy budżetowej na 2011 r. "Zdecydowaliśmy się przyjąć wszystkie te twarde rozwiązania, by utrzymać pełne zaufanie", i aby Portugalia przestała być zaliczana do państw zagrożonych. Sócrates, uważany za najlepiej ubierającego się polityka w kraju, zapalony maratończyk, nie traci pewności siebie. W obecnej, nerwowej sytuacji, to istotne.

Poza tym, Sócratesowi może się udać. Nie tylko nosi piękne garnitury, ale dał się poznać jako twardy polityk: dwa lata temu wytrzymał presję strajków i ponownie wygrał wybory. A przyjęty teraz przez parlament pakiet oszczędnościowy nie jest pierwszym. Już w marcu w Portugalii zamrożono pensje w budżetówce, ograniczono wydatki wojskowe i podniesiono podatki najlepiej zarabiającym. W maju, gdy nastąpiło załamanie w Grecji, Sócrates obciął pensje politykom i podniósł VAT. Teraz pensje budżetówki zostaną zmniejszone o 5 proc., VAT jeszcze bardziej podniesiony, a emerytury zamrożone.

Pewnością siebie emanują też Hiszpanie: minister finansów i szef banku centralnego zdecydowanie odcinają się od losu Irlandii. W istocie, Hiszpanie już w maju zabrali się za reformy i dzięki natychmiastowym oszczędnościom przenieśli się blisko Włoch, jeśli chodzi o ocenę ryzyka dla inwestorów. Gdy w zeszłym tygodniu Madryt wypuścił na rynki państwowe obligacje, sprzedano wszystkie, choć musiano zaoferować wyższe oprocentowanie.

Kryzys wkracza w codzienność

Ale mimo dobrego samopoczucia polityków, Hiszpanie coraz bardziej odczuwają kryzys. To już nie tylko niedokończone budowy, puste mieszkania, bezrobotni. Powoli kryzys wdziera się do stylu życia. - Niektórzy starają się żyć jak dotąd, w piątkowy wieczór w centrum Madrytu nadal są korki. Ale coś się zmienia, ludzie inaczej wydają pieniądze - mówi Julián Díez, dziennikarz ekonomicznej gazety "Cinco Dias". - Niektórzy nie wybierają już do kolacji drogiego wina. Inni, zamiast lecieć na wakacje na Kubę, wybierają plażę w kraju. Dynamika turystyki krajowej wzrosła, a liczba wyjazdów zagranicznych spadła.

Oznaki kryzysu widać też na co dzień. Bywa, że pustkami świeci olbrzymia madrycka restauracja, mimo pory lunchu i specjalnie skrojonego taniego menu. Na ulicach Chamberí, mieszczańskiej dzielnicy Madrytu, zalegają śmieci: ekipa komunalna przyjeżdża rzadziej. Małe bary, których na każdej ulicy było po kilka, coraz częściej są zamykane. Warzywniak, sklep rybny - tak, te jeszcze mają się dobrze. Można pożartować i z satysfakcją zauważyć, że nadal w Hiszpanii za kilka euro można wyjść ze sklepu z torbą pełną owoców. Można nawet na chwilę zapomnieć, że panuje rekordowe, 20-procentowe bezrobocie.

W gazecie z ogłoszeniami o pracy oferty są tylko jednego rodzaju: opiekunka dla osoby starszej lub do dziecka. Mimo to o bezrobotnych nie słyszy się wiele, jakby ich nie było. Tajemnica leży w specyfice hiszpańskiej rodziny: krewni starają się mieszkać blisko, w razie czego mogą liczyć na wsparcie. - Może dlatego nie ma rewolucji, choć bezrobocie jest dwukrotnie wyższe niż średnia unijna - z przekąsem zauważa Díez. Dziennikarz zwraca uwagę na kolejną hiszpańską specyfikę, kupowanie domów: - Najpierw obsesja na punkcie ich kupowania rozdęła bańkę na rynku nieruchomości. A teraz ludzie nie mogą wyjechać do innych miast za pracą, bo mają domy, których nie są w stanie sprzedać.

Ale najważniejsze to trzymać fason i powtarzać, że pomocy się nie potrzebuje. Inaczej można by wywołać panikę, spłoszyć inwestorów. Portugalczycy i Hiszpanie uśmiechają się więc szeroko. Na razie pewność siebie i cięcia mogą wystarczyć. A potem? Potem może przyjdzie znów pobudzenie do rozwoju, jakiego Hiszpania i Portugalia doświadczyły kiedyś, po wejściu do Unii. Może...

Pieniądze z helikoptera

Ale nastroje - to dziś czynnik o znaczeniu politycznym nie tylko na Półwyspie Iberyjskim. Problemy Grecji i Irlandii, a w dalszej perspektywie wizja kłopotów Hiszpanii i Portugalii nie pozostają bez wpływu na klimat i wzajemne relacje w całym unijnym gronie.

W tych państwach, które korzystają lub - najprawdopodobniej - będą korzystać z pomocy, podnoszona jest kwestia suwerenności. Pada pytanie: czy słuszne jest, że inni - cóż z tego, że partnerzy - nie tylko narzucą nam tryb postępowania, ale też jego realizację poddają ścisłej kontroli? W tych zaś państwach, które pomocy udzielają, formułowane jest pytanie: czy stać nas na ciągłe wspieranie tych, którzy sobie nie radzą? Mówiąc brutalnie: czy warto wrzucać miliardy euro do worka, który wydaje się nie mieć dna? Czy można w nieskończoność finansować innych, mniej udolnych lub bardziej lekkomyślnych?

Widać już także pierwsze oznaki niezadowolenia. Wiedeń poinformował, że nie zamierza uczestniczyć w trzeciej transzy pomocy dla Grecji, gdyż, jego zdaniem, władze w Atenach nie wywiązują się z podjętych zobowiązań. Inne kraje nie idą na razie śladem Austrii. Ale minister gospodarki Niemiec Rainer Brüderle dał wyraz coraz wyraźniejszemu, jak się zdaje, zniecierpliwieniu, gdy zauważył, że "nie można zrzucać pieniędzy z helikopterów".

Darczyńców irytować może też, że w państwach-beneficjentach pomocy pojawia się poczucie, iż zgodnie z ideą europejskiej solidarności pomoc po prostu im się należy. Korespondent BBC z Dublina relacjonuje rozmowy, w których młodzi Irlandczycy te oczekiwania formułowali jasno i jednoznacznie: pomogliśmy Unii, akceptując traktat lizboński, więc dziś niech Europa pomoże nam, to jej obowiązek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2010