Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niby to żadna sensacja: określany w mediach uporczywie jako „miażdżący” raport Najwyższej Izby Kontroli na temat reformy edukacji to w zasadzie usystematyzowany i opatrzony państwową pieczęcią zbiór faktów od dawna znanych.
Bo czy nie wiedzieliśmy, że rekordowa, jeśli chodzi o tempo, reforma została „nierzetelnie przygotowana i wdrożona”? Czy niespodziankę stanowi informacja, iż nie dokonano „rzetelnych analiz finansowych i organizacyjnych skutków reformy”? Nie mieliśmy świadomości, że sklecone w zawrotnym tempie podstawy programowe nie są dostosowane do możliwości uczniów? Że tzw. podwójny rocznik w szkołach ponadgimnazjalnych – o czym głośno zrobiło się znowu dwa tygodnie temu – zachwieje liceami?
A jednak dokument ten jest ważny, bo pojawił się w symbolicznym momencie. Tuż przed wyborami wyznaczającymi koniec trzyipółletnich rządów Anny Zalewskiej, która może już – zgodnie z wynikami wyborów – pakować walizki do Brukseli. Zostawia za sobą system oświaty przeorany na skalę niespotykaną od dwóch dekad i nauczycieli sfrustrowanych bardziej niż kiedykolwiek w III RP. To miękkie lądowanie minister jest puentą smutną: zamiast karnego mandatu za ponad trzy lata działań na szkodę szkół szefowa resortu edukacji dostaje nagrodę (hasło „Więcej Polski w Europie” powinno teraz – w związku z jej pojawieniem się w PE – przyprawiać o drżenie).
A krajowy bałagan oświatowy dostanie w spadku ktoś inny.
Czytaj także: Bój coraz bardziej ostatni: Paweł Bravo podsumowuje wybory do Parlamentu Europejskiego