Brzegami olimpizmu

Zaiste, bardzo słabiutko jest u nas z oglądaniem olimpiady, ongiś bowiem, za któregoś tam reżymu III RP, uznaliśmy posiadanie telewizora za zbędny luksus i tej decyzji do dziś trzymamy się kurczowo.

22.08.2016

Czyta się kilka minut

​Nie ma w tym kurczu poczucia wyższości bądź lepszości, pogardy dla gustu klas niższych ani złości wobec twórców lokalnej kultury masowej. Po prostu wyliczyliśmy, że za sumę wydaną na telewizor można sobie kupić mnóstwo cebuli, po której, jak wiadomo, człowiek ma sny barwne, frapujące, niespokojne i zgoła znacznie sprawniej wyreżyserowane niż dowolny film, szoł czy orędzie emitowane przez tutejsze stacje. Są rzecz jasna momenty, w których żałujemy tej decyzji, a gdy taki moment nadchodzi, szperamy nerwowo po internetach, by zobaczyć, jakże się ma polska sztanga, nasz młot, dysk, piłka czy kula.

Szukamy wtedy tam i siam, klikamy, oglądamy i przeżywamy. Doprawdy jednak każdy sukces i każdą porażkę naszych przyjmujemy w dezorientacji, są bowiem owe informacje ze wszystkich stron bardzo obłożone reklamami. A to gum, zarówno takich do żucia, jak i tych całkowicie niejadalnych, a to środków na nietrzymanie moczu, na chrapanie, nadmierną potliwość, na szokujące zaniedbania w higienie intymnej, na zaparcia, refluksy, biegunki, problemy z męską hydrauliką, na bóle brzuszne o nieznanej etiologii, i aby tę wyliczankę efektownie zakończyć, wypada wspomnieć czarodziejską ofertę pastylek maskujących niekorzystny zapach z ust, a tym samym gwarantujących sukces pracy w zespole.

Są to – przyznać trzeba – nowinki w sam raz dla nas, ludzi steranych chrapaniem i groteskową erekcją, nieorientujących się, czy mają akurat biegunkę, czy zaparcie, czy też obie te dolegliwości naraz. Stąd rozproszyca i brak możliwości gruntownego skupienia się, choćby nad problemami polskiego szczypiorniaka. Człowieka sporadycznie zaznającego cudów srebrnego ekranu uderza ścisłe powiązanie tężyzny z ruiną i sprawności z niesprawnością. Owszem, spostrzeżenia te są żałosne w swej nieoryginalności, ale może dlatego, że nie ma na tę akurat dolegliwość żadnych pastylek, gum, pudru, spreju ni czarodziejskiej podpaski. Porzućmy zatem światy zapachów, smrodów, możności walczącej z niemożnością, licznych zaskoczeń parafarmaceutykami i wejdźmy dziarskim krokiem do salonu bieżących przewidywań i analiz odartych z reklamy.

Oto grzybów w lasach tyle, że kosą kosić, notuje się wysyp purchawek i dyń wielkości domów, mamy niespotykany urodzaj owocowy, kury niosą się jak szalone, aktywność laktacyjna krów przerasta zdolności mleczarni centralnie sterowanych przez Jurgiela. Dwugłowe cielęta przestały być anomalią, panują upały, kręcą się trąby powietrzne, rodzą się tylko chłopcy, słowem mnóstwo wokół nas złowróżbnych znaków zwiastujących wszystko co najgorsze. Ten komplet zawsze, wedle tutejszych mniemań, musi wieszczyć wojnę. Trudno się opierać tym wieszczbom, owszem bowiem, kilka razy po udanych grzybiarsko sezonach wojny wybuchały. Od siebie dodalibyśmy spostrzeżenie takie oto, że chyba rok ów jest najobfitszy w wyłowione z rzek zwłoki. Są to ciała wyłowione przypadkiem, a opieramy się tu na doniesieniach prasy, która akurat w tej kwestii wykazuje się podziwu godną rzetelnością, ale i współzawodnictwem.
By przytrzymać się choćby poły racjonalnego myślenia, pytamy głośno: dlaczego statystyczny polski morderca wrzuca ciało swej ofiary do wody? Przychodzi pierw tu na myśl refleksja, że mamy do czynienia z uprawianiem jakże teraz modnych historycznych rekonstrukcji. Zważmy bowiem, że już Kazimierz Wielki kazał spuścić pod lód na Wiśle dokuczliwego mu wikariusza Marcina Baryczkę, czym sobie nieźle nagrabił w sferach duchowieństwa krakowskiego. Zmusiło go ono w ramach odkupienia do szalonych inwestycji w deweloperkę sakralną i świecką, czemu łacno uległ, z lęku przed oczywistą utratą możliwości patronowania w przyszłości szkołom, bractwom, ulicom i widnienia na banknotach.
Idźmyż chyżo dalej, gdyż masowe wrzucanie zwłok do rzek polskich to nowość, czy też raczej rozwinięcie pewnego obyczaju. Ongiś, z iście olimpijskim spokojem, zaobserwowaliśmy skłonność ludu naszego do wrzucania do cieków naszych zużytych wiaderek, miednic, piecyków, lodówek i to mimo korzystnych cen w skupach złomu. Ogromne ilości zardzewiałego żelaziwa można znaleźć podczas herboryzowania wzdłuż brzegów cieków polskich, pośród dziewann, łopianów i serpentyn papieru toaletowego, wszędy tam, gdzie co noc urzęduje pełen zestaw złośliwych słowiańskich boginek, a to topielic, wiłów i dziwożon. Dziwią ludzi upały, wielkie purchawki, niepokoi bardzo grzybowy sezon bądź trąby powietrzne, nikogo zaś nie dziwi głowa pływająca albo czyjaś noga, całkiem fioletowa, albo zielone ucho uwięzłe w mule. I to w istocie jest sygnał niepokojący. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2016