Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Lubię zauważać zaskakujące podobieństwa między Polską a, wydawałoby się, odległymi miejscami na świecie, z którymi mamy (na pozór jedynie) pobieżne czy luźne kontakty. Są np. takie miejsca, w których można się poczuć jak w dalekiej podróży, choć dowiózł nas tam jedynie tabor kolei regionalnej. Znam zakątki Rudy Śląskiej, które przypominają Kalifornię albo i Meksyk. Kiedyś Miron Białoszewski pojechał do Nowego Jorku i zaczął notować, co mu przypomina Garwolin albo Przasnysz – widocznie świat składa się z takich nieoczekiwanych przestrzennych bliźniąt.
Ale są i podobieństwa w zakresie stylu życia. Australia to np. taka bardzo daleka Polska (albo odwrotnie), jeśli weźmiemy pod uwagę zamiłowanie do grillowania i łabędzi z opon, a z Chilijczykami łączy nas czasem podobne poczucie humoru. Trudno wyjaśnić te zbieżności, bo rzadko daje się prześledzić przepływ inspiracji; to raczej rodzaj globalnej wędrówki znaków, które osiadają tam, gdzie chcą. Dlatego ostatnio z dużym zainteresowaniem obserwuję rosnące, przynajmniej w internecie, podobieństwo polskich zwyczajów językowych do filipińskich i indonezyjskich.
Od razu zaznaczam, że nie znam ani bahasa Indonesia, ani tagalskiego, za to wiem, co zdumiewa międzynarodową społeczność internetową, gdy zabłądzą w rejony, w których aktywni są mieszkańcy Archipelagu Malajskiego. „Dlaczego oni mówią w połowie po angielsku?”, pytają zdumieni ludzie z innych krajów. Sama zareagowałam podobnie, kiedy przez wspólnych znajomych poznałam pewną doktorantkę z Indonezji. Te specyficzne nowe odmiany językowe – zwane jaksel (dialekt z południowej Dżakarty) i taglish (tagalsko-angielski) – nie przypominają bowiem typowych hybryd, języków kreolskich czy mieszanych. Angielskie wstawki, frazy, czasami połowy zdań pojawiają się w nich jakby losowo, znikąd, nie po to, by uzupełnić brakujące słownictwo. W przypadku tych krajów akurat dość łatwo to wytłumaczyć – mowa w końcu o regionach, w których równolegle funkcjonują setki języków wzajemnie wpływających na siebie, a do tego nauka angielskiego w szkołach jest dość powszechna. Przeciętna ludzka głowa co chwilę musi przełączać się na inny program.
Jak to się ma do Polski? Przecież my, dla odmiany, mamy zdecydowanie mniej na głowie; mówimy w większości raczej podobnym językiem, który owszem, wciąga zapożyczenia i innowacje, ale bez przesady. Pewnie każdy, kto pracował za granicą albo w międzynarodowym środowisku, kojarzy polonijny ponglish czy językowe miszmasze właściwe dla miejsca pracy: w biurze forwarduje się maile, a w barze kanapkowym slajsuje się chleb. W internecie lajkujemy i szerujemy. Takie mutacje powstają dość naturalnie i dla wygody; nawet jeśli brzmią niezgrabnie, to mają służyć praktycznemu użytkowi.
Ale tam pożyczone z angielskiego (czy innego języka) słownictwo wpasowuje się w rodzimą gramatykę, wkleja się, spolszcza. Tymczasem w nowej internetowej polszczyźnie dwa języki istnieją jakby równoprawnie, tylko co chwilę inny wyskakuje na powierzchnię. Jej patronem mógłby zostać Glennskii Meyer, pochodzący z USA wokalista zespołu Blenders, który w polsko-angielsko-kaszubskiej „Biribombie” nawijał: „Chyba każdy kto potrafi chociaż troszeczkę pisać / and as well ya'all czytać / Wcale nie będzie musiał pytać”. Albo znacznie od niego młodszy raper Schafter.
Tak samo 18-latki z Warszawy, Manili i Dżakarty pewnie równie często mawiają dzisiaj „jesteś literally głupi”, albo „let’s agree, pizza z ananasem jest disgusting”. Sądząc po ulubionych, powtarzających się fragmentach, angielski najczęściej wskakuje na miejsce przymiotników, przysłówków czy partykuł. Kilka lat temu w mowie potocznej krążyło niewybredne powiedzonko, które podsumowywało ówczesne podejście do skakania pomiędzy językami: „zawsze tak pier….sz, pół English, pół Polish?”. Wygląda na to, że stopniowo traci na aktualności, bo taka mowa zwyczajnieje.
Nie mam tu oczywiście zamiaru jałowo narzekać na „tę dzisiejszą młodzież” – u nich akurat wydaje mi się to zupełnie naturalne przy takim tempie przepływu informacji i trendów (trochę mniej u moich rówieśników, ale to inna sprawa). To zjawisko, które o czymś świadczy. Może chodzi o to, że polski jest po prostu dość trudny, a może pokazuje, gdzie jest granica wyporności umysłu w przypadku przeciążenia informacją – o, właśnie tu następuje punkt automatycznego szatkowania wiedzy na sałatkę.
Nie mam tylko pojęcia, dlaczego ze wszystkich zwyczajów językowych przyjmuje się u nas ten z dalekiej Azji. Ale też świat jest pełen tego rodzaju zagadek, zaskoczeń, niespodziewanych Polsk. Niedawno oglądałam horror produkcji indonezyjskiej, który rozgrywał się w nawiedzonym bloku. Blok wydał mi się dziwnie znajomy, może widziałam podobny w Katowicach, a może w Szczecinie? Polska jest trochę wszędzie.