Bajki robotów

W kwestii robotyzacji rynku pracy udało się zamknąć pracowników w potrzasku pedagogiki wstydu. W obawie przed łatką współczesnych luddystów nie zadajemy nawet pytań o własną przyszłość.

25.01.2021

Czyta się kilka minut

Nowa zautomatyzowana linia produkcyjna volkswagena craftera w fabryce we Wrześni  koło Poznania, wrzesień 2016 r. / KACPER PEMPEL / REUTERS / FORUM
Nowa zautomatyzowana linia produkcyjna volkswagena craftera w fabryce we Wrześni koło Poznania, wrzesień 2016 r. / KACPER PEMPEL / REUTERS / FORUM

Początek marca ubiegłego roku. Koronawirus sroży się już w Europie. Kolejne kraje zaostrzają przepisy sanitarne, uziemiają linie lotnicze i zamykają granice. Krwawią również giełdy, warszawska nie jest wyjątkiem; szczególnie głęboko dołują akcje tzw. sieciówek, firm odzieżowych i obuwniczych, które produkcję przeniosły do sparaliżowanej Azji. Teraz ten sam koronawirus sprawia, że stracą także punkty sprzedaży ulokowane głównie w zamykanych przez rząd centrach handlowych. Na wykresie giełdowym cena akcji jednej z nich – polkowickiego producenta obuwia CCC – zjeżdża w kilkanaście dni z prawie 80 do niemal 20 zł.

Grudzień. Premier Morawiecki ogłasza kolejny lockdown i ponownie zamyka centra handlowe, ale kurs CCC zmierza w stronę dawno niewidzianego pułapu 90 zł za akcję, jakby lekceważąc decyzje rządu. Tuż wcześniej firma podała jednak do wiadomości wyniki za trzeci kwartał, w którym sprzedaż online wzrosła rok do roku aż o 61 proc. Niemal wszystkie sprzedane w ten sposób buty wyjechały z tego samego, w pełni zautomatyzowanego magazynu o powierzchni 23 tys. metrów kwadratowych, w którym na potencjalnych nabywców czeka ponad 600 tys. par butów.

Liczba osób zatrudnionych do obsługi nawet 300 tys. paczek dziennie? Osiem.

Eksperci są zachwyceni

Styczeń 2021 r. Jeden z największych polskich portali donosi, że „raport opublikowany przez Międzynarodową Federację Robotyki (IFR) za rok 2019 przynosi pozytywne informacje o polskim rynku, który oparł się globalnemu trendowi spadkowemu”.

W 2019 r. liczba dostarczonych robotów przemysłowych na świecie wyniosła ponad 373 tys. (spadek o 12 proc.). Polska „z wynikiem 2 642 nowych instalacji (w porównaniu do 2 651 w roku 2018) wygląda na tym tle bardzo dobrze”, potwierdza to 14. miejsce w rankingu sprzedaży robotów przemysłowych. Ogółem firmy w Polsce zaopatrzyły się już w 15,8 tys. robotów. Co trzeci trafił do którejś z montowni motoryzacyjnych.

W tej beczce miodu znajduje się łyżka dziegciu w postaci wciąż małego nasycenia polskiej gospodarki robotami. „Pomimo systematycznej poprawy sytuacji oraz wzrostu rynku robotów w Polsce, nasz kraj wciąż znajduje się poniżej średniej światowej (113) pod względem liczby robotów na 10 tys. pracowników. Według IFR obecnie współczynnik gęstości w polskim przemyśle wynosi 46”.

Powyższa wiadomość warta jest zacytowania nie tylko z uwagi na przywołane w niej dane. Stanowi także wzorcowy przykład dwubiegunowej polskiej narracji o robotyzacji, w której miejsce faktów dawno zajęły emocje. Wystarczy rzut oka na wyniki wyszukiwania w Google. Słowo to pojawia się tu zwykle w kontekście takich haseł jak efektywność, zysk, konkurencyjność czy postęp – i najczęściej bez choćby cienia refleksji, że jak każdy proces, i ten niesie także skutki uboczne. Gdy o nich mowa, opowieść skręca zazwyczaj o 180 stopni, zmieniając się w listę hiobowych wieści z gospodarki, w której niebawem zabraknie pracy dla milionów ludzi.


CZYTAJ TAKŻE

WYNALAZEK PANA ROZUMA: Sto lat temu w literaturze pojawiły się pierwsze roboty. Ich wyobrażenia rozjechały się z rzeczywistością – choć może po prostu jeszcze im nie sprostaliśmy >>>


Z bliżej nieznanych powodów tematyka ważna dla niemal każdego dorosłego Polaka trafia do niego najczęściej w formie karykatury wyolbrzymiającej – zależnie od pożądanego efektu końcowego – pozytywy lub negatywy. „Nowe miejsca pracy będą prawdopodobnie tworzone w takim tempie, w jakim roboty będą je likwidować w przemyśle, będą jednak wymagać innych kwalifikacji niż te, których wymaga się w fabrykach czy usługach podatnych na automatyzację” – nawet do bólu rzeczowa „Rzeczpospolita” mówi ostatnio językiem lobbystów od automatyzacji produkcji. Innego – który nie trąciłby luddyzmem (XIX-wieczny ruch protestu przeciw mechanizacji znany z niszczenia maszyn fabrycznych), ale też nie unikał trudnych pytań – nie znamy.

W tym kontekście ciekawe są wyniki zeszłorocznej edycji badania firmy ADP („The Workforce View in Europe 2019”). Objęto nim ponad 10 tys. zatrudnionych na ośmiu kluczowych rynkach Europy: w Polsce, Francji, Niemczech, Włoszech, Holandii, Hiszpanii, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Większość badanych jest przekonana, że nowe technologie nigdy nie odbiorą im pracy. Najmniej pewni tego są Brytyjczycy (61 proc.), najbardziej Holendrzy (80 proc.). W Polsce również duża grupa, 74 proc. badanych, nie obawia się o przyszłość swojego zawodu.

Zwycięzca bierze wszystko

Jedno nas usprawiedliwia. Choć John Maynard Keynes już w 1930 r. pisał o zbliżającej się epoce „bezrobocia technologicznego”, debata o wpływie automatyzacji na rynek pracy przez dekady toczyła się właściwie wyłącznie na podstawie czysto teoretycznych modeli ekonomistów. Znaczenie robotów w produkcji, nie mówiąc o usługach, długo utrzymywało się na zbyt niskim poziomie, by widzieć w nich coś więcej niż ciekawostkę, ewentualnie element zapożyczony z dystopijnych wizji przyszłości.

Jak piszą Daron Acemoglu i Pascual Restrepo w artykule „Robots and Jobs: Evidence from US Labor Markets”, nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie w latach 1993–2007 liczba zainstalowanych robotów w zakładach produkcyjnych wzrosła czterokrotnie, przyspieszenie automatyzacji nie zachęciło ekonomistów do dokładnego przebadania jego wpływu na sytuację na rynkach pracy. Wyjątkiem od tej reguły była książka „Koniec pracy” Jeremy’ego Rifkina.

W rezultacie miejsce analizy opartej na twardych danych zajęła popularna opowieść o robotach, które niszczą jedne miejsca pracy, tworząc jednocześnie inne, bazująca głównie na historycznych analogiach z czasów pierwszej i drugiej rewolucji przemysłowej. W maszyny, które nie zepchną Homo sapiens do ekonomicznego narożnika, a jedynie zmienią strukturę zatrudnienia i charakter wykonywanej przez niego pracy, z wyraźną ulgą uwierzyli zarówno badacze, politycy, jak i opinia publiczna. Problem w tym, że w świetle badań tandemu Acemoglu-Restrepo nie mamy najmniejszych powodów do optymizmu.

Dobroczynny, a w najlepszym razie neutralny wpływ automatyzacji pracy na jej warunki i zarobki samych pracowników zdaniem obu naukowców można było zaobserwować jedynie w warunkach mniejszej koncentracji kapitału oraz przy mniejszym zaawansowaniu technologicznym samych urządzeń. Ludzie wypchnięci z rynku pracy w jednym obszarze rzeczywiście mieli szanse znaleźć inne źródła utrzymania. Czwarta rewolucja przemysłowa, której symbolem są roboty sterowane przez sztuczną inteligencję, zdaniem ekonomistów nie będzie już dla naszej pracy tak wyrozumiała.

Autorzy badania szacują, że wzrost liczby robotów w gospodarce tylko o jedną sztukę w przeliczeniu na każdy tysiąc aktywnych zawodowo zmniejsza wskaźnik zatrudnienia o około 0,18-0,34 punktu procentowego, a wynagrodzenia – o 0,25-0,5 proc. Słowem – tym razem nie mamy co liczyć na inne miejsce pracy w miejsce zajętego przez roboty.

Wszyscy będziemy luddystami

Odpowiedź na pytanie o zasięg czwartej rewolucji przemysłowej nie sprowadza się jednak do kwestii technologicznych. Algorytmy, które niedawno radziły sobie najwyżej ze sterowaniem prostymi, powtarzalnymi procesami produkcyjnymi, bez większego trudu prowadzą już analizy ryzyka kredytowego, przejmują kierowanie pojazdami, obsługę klientów w infoliniach, a nawet zdalną diagnostykę najprostszych schorzeń.

W rywalizacji o miejsce na rynku pracy największym atutem człowieka paradoksalnie coraz częściej stają się właśnie koszty. Dobrym przykładem jest świat mediów: boty zdolne do prowadzenia w czasie rzeczywistym transmisji z zawodów sportowych czy opracowywania krótkich wiadomości agencyjnych na razie nie wchodzą szeroką ławą do redakcji nie dlatego, że radzą z tym sobie gorzej od ludzi. To koszty wdrożenia takiej technologii są zbyt wysokie w relacji do zarobków w spauperyzowanym obecnie zawodzie dziennikarskim, by operacja warta była wysupłania poważnych kwot. Przewaga kosztowa ludzkiej pracy oczywiście nie jest dana raz na zawsze, łatwo może ją uśmiercić chociażby efekt skali, który na pewnym etapie zredukuje cenę „redaktora-robota” do poziomu, w którym utrzymywanie ludzi na tym samym stanowisku straci rację bytu.

Według firmy doradczej McKinsey & Company technicznie możliwe jest już zautomatyzowanie jednej trzeciej czynności w 60 proc. dzisiejszych zawodów. Z kolei z raportu OECD (analiza sytuacji w 32 krajach uczestniczących w Międzynarodowym Badaniu Kompetencji Osób Dorosłych PIAAC) wynika, że przeciętna praca jest podatna na automatyzację w 48 proc. W 14 proc. zawodów ta podatność przekracza 70 proc., a w co trzecim sięga 50–70 proc., co oznacza już poważne zagrożenie konkurencją ze strony robotów. W Polsce ten wskaźnik znajduje się nieco powyżej średniej, bo wynosi 52 proc. Czynnikiem, który dodatkowo hamował postęp robotyzacji rodzimego rynku pracy, były dotychczas niskie płace, ale i one rosły w ostatnich latach przed pandemią w średnim tempie 16 proc. rocznie.

Teraz do czynników napędzających tempo robotyzacji dołączyła pandemia, uzmysławiając pracodawcom, że roboty nie tylko nie biorą urlopów, ale też nie potrzebują kwarantanny. Polski Instytut Ekonomiczny, powołując się na dane firmy doradczej PwC, szacuje więc, że w najbliższej dekadzie automatyzacja może pozbawić miejsca pracy co drugiego Polaka zatrudnionego w przetwórstwie przemysłowym oraz w budownictwie, co trzeciego pracownika handlu i co piątego przedstawiciela zawodów związanych ze zdrowiem i opieką społeczną, a także blisko jedną na dziesięć osób pracujących w edukacji. Mowa o sektorach, w których na koniec 2019 r. pracowało łącznie aż 56,9 proc. czynnych zawodowo Polaków. Skala spustoszeń, jakie na polskim rynku pracy wywoła przyspieszenie robotyzacji, może być zatem potężna.

Cena pracy, wartość pracy

Choć na razie brzmi to wręcz niedorzecznie, do grona ofiar robotyzacji może dołączyć także skarb państwa. Szybko postępująca automatyzacja gospodarki prowadzić może do powstania gigantycznej luki budżetowej, spowodowanej spadkiem wpływów z podatków od osób fizycznych, której nie zrównoważą podatki od firm. Od strony czysto księgowej wygląda to prosto: coraz mniej pracy ludzkiej, którą fiskus tradycyjnie obciąża daninami publicznymi, i coraz więcej maszyn traktowanych przez przedsiębiorców jako inwestycja – czyli coś, co można zwyczajowo wliczyć do kosztów pozyskania przychodu.

Dobrym przykładem tej pułapki może być polski budżet, w którym już teraz zaledwie 9 proc. pochodzi z podatków od osób prawnych, ponad 15 proc. wpłacają doń natomiast osoby fizyczne. W 2019 r. efektywna stawka PIT (po odliczeniu wszystkich ulg) dla osób mieszczących się w pierwszym progu podatkowym wyniosła 14,07 proc., a dla podatników wchodzących w drugi przedział – 22,03 proc. Tymczasem korporacje zapłaciły CIT w średniej efektywnej stawce nieprzekraczającej nawet 7 proc.

Pamiętając o tej dysproporcji, nie sposób uwierzyć w narrację lobbystów od robotyzacji, którzy uspokajają, że nieuchronny spadek wpływów z PIT, spowodowany słabnącą aktywnością zawodową obywateli, będzie mógł zostać zrekompensowany czy to przez większą konsumpcję (obywatele bez pracy będą wprawdzie mieć więcej czasu wolnego, ale też mniej pieniędzy), czy wreszcie przez wyższe wpływy z CIT, wypracowane dzięki skokowemu zwiększeniu produktywności. Bardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz, w którym cała nadwyżka zostaje w kieszeniach właścicieli firm dzięki arsenałowi sztuczek optymalizacji podatkowej.

Jak wynika z symulacji przeprowadzonej w 2019 r. przez Deutsche Bank ­Research, w skrajnie niekorzystnym scenariuszu (zmniejszenie zatrudnienia do połowy obecnego poziomu, przy stałej wysokości średnich zarobków) deficyt budżetowy krajów Unii Europejskich spowodowany przez rabunkową robotyzację rynku pracy może sięgnąć nawet 7 proc. PKB rocznie – co obecnie dałoby 1,28 bln euro, czyli niewiele mniej od wspólnotowego Budżetu Odbudowy, na który UE przeznaczy w latach 2021-27 1,82 bln euro.

W Polsce, jak podaje GUS, liczba aktywnych zawodowo mieszkańców wyniosła na koniec 2019 r. 16,9 mln osób. Liczba robotów zainstalowanych w gospodarce wzrosła w tym czasie o nieco ponad 2,6 tys. Zgodnie z wyliczeniami Acemoglu i Restrepo taki przyrost nie powinien mieć na razie zauważalnego wpływu na kondycję rodzimego rynku pracy. I faktycznie nie miał: w rok 2020 Polska wkraczała ze wskaźnikami rejestrowanego bezrobocia na poziomie 5,2 proc., w górę szły także pensje.

Pod koniec 2019 r. Polski Instytut Ekonomiczny szacował, że dynamika przyrostu liczby robotów w polskiej gospodarce, utrzymująca się do tej pory na średnim poziomie 19 proc. rocznie, nie powinna w kolejnych latach ulegać większym zmianom. Autorzy tamtej symulacji nie mogli jednak uwzględnić w niej lockdownu, który tysiące firm odciął nie tylko od klientów, ale też od własnych pracowników. Trudne doświadczenia czasu pandemii w połączeniu z rządowym programem ulg i zachęt inwestycyjnych (możliwość odliczenia do połowy kosztów zakupu automatów) prawie na pewno nadadzą robotyzacji w Polsce znacznego przyspieszenia. Trudno w tej chwili zgadywać, jak dużego – a tym samym nie sposób też szacować, jak szybko polski rynek pracy wejdzie na orbitę silnego oddziaływania robotów. Bo że kiedyś wejdzie – to właściwie pewne.

Do tej próby instytucje państwa polskiego będą przygotowane słabo lub wcale. W politycznym maglu gospodarka dawno przestała być traktowana poważnie. Politycy PiS lubią pozować na społecznie wrażliwych, ale nie radzą sobie z długofalowymi strategiami, zwłaszcza tymi, które wymagają dialogu i poszukiwania kompromisu, nie tylko miny twardego szeryfa. Opozycja również nie próbuje atakować obozu władzy wizją odpływających w siną dal miejsc pracy – być może kierując się przekonaniem, że na tak specjalistycznym poletku nie da się ugrać punktów w sondażach. Z kolei związki zawodowe za bardzo wciągnęły się w doraźną polityczną młockę, by odegrać właściwą sobie rolę sygnalistów. Nieuniknione zmiany na rynku pracy potoczą się więc w Polsce zapewne pod dyktando tych, którzy tematyką robotyzacji interesują się naprawdę. Pracodawców.

A przecież mówimy w gruncie rzeczy o czymś znacznie ważniejszym od samych miejsc pracy. To jest debata aksjologiczna. W świecie, w którym maszyny potrafią coraz więcej, ludzka praca traktowana wyłącznie jako towar będzie tylko tanieć. Może się w nim ostać jedynie jako wartość. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2021