Australia: Aborygeni nie dostaną własnego głosu

Większość Australijczyków opowiedziała się w referendum przeciw wprowadzeniu do konstytucji zapisu, który miał dowartościować rdzenną ludność. Dlaczego?
z Melbourne

22.10.2023

Czyta się kilka minut

Sól na rany
Kampania przedreferendalna na terenach zamieszkanych przez Aborygenów, Alice Springs, wrzesień 2023 r. / JAIMI JOY / REUTERS / FORUM

Na dzień przed referendum jadę na półwysep Mornington, położony u południowych wybrzeży kontynentu. Chcę dowiedzieć się, co o tym wszystkim myślą potomkowie ludu Boon Wurrung, na których ziemi mie-szkam.

Zimny południowy wiatr znad oceanu – gdzieś od Tasmanii, od skalistych wysp, na których dawniej żyli zdziczali biali poławiacze fok i porywane przez nich aborygeńskie kobiety – przywlókł ciemne chmury i deszcz. Przejeżdżam rozległe dzielnice jednopiętrowych domów, dalekie rogatki rozciągniętego Melbourne, z autostrady w podmokłą zieleń, wysokie trawy, rozczapierzone eukaliptusy, wężowisko, busz.

Willum Warrain, czyli Dom nad Oceanem, to centrum aborygeńskie, organizacja charytatywna. Docierają tu potomkowie tych, którym udało się przetrwać inwazję (tak określają kolonizację Australii przez Brytyjczyków, rozpoczętą pod koniec XVIII w.), wojny i masakry, chrześcijańskie więzienia-misje (tak je dziś widzą), porywanie dzieci oraz wykorzenianie języków i kultury. Przyjeżdżają leczyć międzypokoleniowe traumy podczas warsztatów dla kobiet, mężczyzn, dzieci i młodzieży.

Boon Wurrungów ciężko znaleźć, powymierali od chorób przywleczonych przez Europejczyków, na misjach zagubili język i kulturę. Ale dziś jest tu gwarno, zapach grillowanych kiełbasek miesza się z dźwiękami didgeridoo, tradycyjnych instrumentów dętych. Wśród endemicznych roślin, które dawniej były pokarmem tutejszych klanów, a z których robiono też sieci, szałasy, przepaski i wyplatano kosze, biegają tłumnie aborygeńskie dzieci z okolicznych szkół. Większość ma jasne oczy, włosy i skórę.

Głosowanie

W sobotę 14 października wszyscy Australijczycy powyżej 18. roku życia będą musieli zagłosować w referendum. Udział w nim jest obowiązkowy, podobnie jak w wyborach (nie głosujesz – płacisz karę). Dokładnie 3 proc. Aborygenów, zwanych popularnie blackfellows, oraz 97 proc. whitefellows zaznaczą „tak” lub „nie” pod propozycją centrolewicowego rządu Partii Pracy. Głosi ona, aby „zmienić konstytucję w celu uznania Pierwszych Narodów Australii poprzez ustanowienie [w parlamencie] Głosu Aborygenów i Wyspiarzy Cieśniny Torresa” (wyspy te, w liczbie 274, leżą między Australią a Nową Gwineą; zamieszkują je rdzenni mieszkańcy, Melanezyjczycy).

Opozycja – centroprawicowa Liberalna Partia Australii – jest przeciw, wzywa do głosu na „nie”. Argumentuje, że nie wiadomo, jak ów Głos miałby funkcjonować, jakie byłyby kompetencje tego organu.

Większość Australijczyków dopiero teraz dowiaduje się, że w konstytucji, która liczy sobie już 122 lata, nadal nie ma Aborygenów. Ale skąd mieliby to wiedzieć? Kto czyta taki nudny dokument? Poza tym w większości szkół nie uczą prawdziwej historii tego kontynentu, bo edukacja o Pierwszych Narodach nie jest obowiązkowa.

Wujek Peter

W Domu nad Oceanem wiszą plakaty „Zagłosuj na TAK”. A także rysunki lokalnych roślin: murnong, lomandra, czekoladowal lilia, carawang, karkala. „Każda roślina ma swoje Śnienie”.

W szklarni, przy delikatnych sadzonkach, pracuje grupa ludzi. Dowiaduję się, że od ostatnich kilku lat rośnie zainteresowanie aborygeńskimi roślinami. Australijczycy kupują je do ogródków, obsadza się nimi ronda, skwery i przestrzenie wzdłuż autostrad. Ale o referendum nikt nie chce tutaj rozmawiać, bo „to sprawa polityczna”.

Wśród rozbieganych dzieci pojawia się wysoka sylwetka śniadoskórego mężczyzny, o intensywnym spojrzeniu i ciemnych oczach. To Wujek Peter Aldenhoven, który pochodzi od ludów Quandamooka i Nughi, z tropikalnego stanu ­Queensland (na starszyznę plemienną mówi się Wujek lub Ciociu; to znak wielkiego szacunku).

Wujek Peter głosował na „tak”. Chce pojednania z „białą Australią”, które obejmie głos rdzennych ludów w parlamencie, traktat pokojowy i mówienie prawdy.  / FELLOWSHIP FOR INDIGENOUS LEADERSHIP / YOUTUBE

Przez lata Wujek Peter był nauczycielem angielskiego i rdzennej edukacji w drogiej prywatnej szkole. Pracował też w oddalonych aborygeńskich społecznościach Terytorium Północnego. Tam blackfellows nadal mówią swoimi językami i starają się żyć według tradycyjnych praw. Pomimo wielu rządowych inicjatyw panuje tam straszna bieda: sfory zdziczałych psów, zniszczone domy-baraki, wysokie bezrobocie, alkoholizm, przemoc, analfabetyzm, choroby cywilizacyjne i krótsza niż u nierdzennych długość życia.

– Wszystko zaczęło się sześć lat temu – opowiada Wujek – gdy napisano Oświadczenie Uluru Płynące od Serca, które było zaproszeniem „białej Australii”, by weszła z nami na drogę pojednania. Oświadczenie składało się z trzech elementów: Głosu w parlamencie, traktatu pokojowego i mówienia prawdy.

Ciało doradcze

Australia jest dziś jedynym krajem Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, który nigdy nie podpisał traktatu z rdzenną ludnością. Traktaty takie zostały ustanowione wcześniej w innych brytyjskich dominiach, takich jak Nowa Zelandia czy Kanada. Gdy w 1840 r. nowozelandzcy urzędnicy kolonialni zasiedli z Maorysami do podpisania traktatu z Waitangi, w sąsiedniej Australii Pierwsze Narody były traktowane jak dzikie zwierzęta.

– Proponowany Głos w parlamencie – wyjaśnia Wujek Peter, zwolennik głosu na „tak” – byłby ciałem doradczym, składającym się z wybranych Aborygenów i mieszkańców Wysp Cieśniny Torresa. Idea Głosu polegałaby na tym, aby podczas opracowywania polityki zmian w sprawie poprawy warunków aborygeńskiego życia, w zakresie zdrowia, edukacji, zakwaterowania i zatrudnienia, biały rząd musiał wreszcie nas słuchać.

Aby wyjaśnić, o co chodzi z Głosem, Wujek powołuje się na parlament ludów Sámi, który w Norwegii istnieje od ponad 30 lat. Ale na koniec rozmowy wzdycha, że nie ma dobrych przeczuć na temat jutrzejszego dnia: – Od kiedy centroprawicowa Partia Liberalna zaczęła krzyczeć na „nie”, wiadomo było, że trudno będzie wygrać. Gdy wpływowi Aborygeni, tacy jak prawicowa polityczka Jacinta Nampijinpa Price i biznesmen Warren Mundine, stają się twarzami kampanii na „nie”, argumentując, że „Głos spowoduje społeczny podział”, jest to przyzwolenie na stary australijski rasizm.

Dlaczego na „nie”?

Aby zrozumieć, dlaczego niektórzy Aborygeni stanęli po stronie „nie”, dzwonię do Anthony’ego Dillona z Instytutu Pozytywnej Psychologii i Edukacji na Katolickim Uniwersytecie w Sydney. Dillon jest Aborygenem, komentatorem aborygeńskich spraw, ale nie identyfikuje się z konkretnym narodem. – Tradycyjni Właściciele, jak ich nazywamy, mają już prawa takie same jak pozostała Australia – uważa Dillon. – Jest wiele organizacji, które ich reprezentują, więc Głos w parlamencie byłby kolejną niepotrzebną biurokracją.

Anthony Dillon głosował na „nie”. Uważa, że Aborygeni mają już takie same prawa jak reszta kraju, a nowe gremium byłoby tylko niepotrzebną biurokracją. / TONY DILLON / FACEBOOK

Sprawa Aborygenów głosujących na „nie” wydaje się tak skomplikowana, jak zawiła jest australijska historia.

Wielu z nich twierdzi, że skoro nigdy nie podpisano z nimi traktatu, są w stanie niewypowiedzianej wojny z Koroną brytyjską i nie będą głosować w żadnym referendum. Współcześni aborygeńscy wojownicy skupiają się wokół Black ­Sovereignty Movement (Ruch Suwerenności Czarnych). Dla nich referendum to po prostu za mało.

Podobnie zdaje się sądzić Wujek Jim Everett, 81 lat, potomek ludu Ben Lomond z Tasmanii, społecznik i zwolennik głosu na „nie”. Przysyła mi list. Wymienia w nim poprzednie inicjatywy rządowe, które miały zmniejszyć liczbę Aborygenów umierających w aresztach i liczbę uwięzionej młodzieży, ale zakończyły się fiaskiem (Aborygeni należą do tych narodów na świecie, w których odsetek osób odsiadujących wyroki jest najwyższy w stosunku do ich udziału w danym społeczeństwie).

– Chcemy traktatu, prawdy, uczciwego podziału bogactwa płynącego z eksploatacji naszych ziem, chcemy ochrony naszego dziedzictwa kulturowego – wylicza Wujek Jim w rozmowie telefonicznej. – Owszem, „nie” w referendum przyniesie negatywne uczucia, ale może wreszcie nasi liderzy zostaną wysłuchani?

Wioski na Outbacku

Wujek Kevin Duncan, artysta, potomek ludu Gomeroi ze stanu Nowa Południowa Walia, mówi mi: – Głosuję na „nie”, bo australijski rząd jest nadal podwykonawcą brytyjskiej Korony. Najpierw powinno odbyć się referendum, aby Australia stała się republiką, uniezależniła się od króla angielskiego. Potem powinna podpisać z nami traktat, w którym rząd uzna nas za właścicieli tych ziem i umożliwi dzielenie się bogactwem, które zostało nam odebrane. Obecne native titles [tytuły rodowe do ziemi – red.] nie dają nam pełnych praw. Aby w ogóle dostać native title, musimy latami udowadniać w sądach, że żyjemy tu od tysięcy lat.

Dan Wuduku Wuurruu Mayn Kennedy także jest na „nie”. Pochodzi od ludów Tubbagah Wiradjuri i Gumbayngirr, od 10 lat pracuje w pomocy psychologicznej na Outbacku. Tak określa się rozległe, słabo zaludnione, zwykle pustynne lub półpustynne tereny środkowej Australii. Są tam aborygeńskie wioski.

– Ostatnio byłem w społeczności żyjącej w samym centrum kontynentu, gdzie przez sześć tygodni, co tydzień, ktoś odbierał sobie życie. Młodzi są w ciężkiej depresji, bo pracy i perspektyw brak, żywność, którą tam przywożą samolotami, jest droga, a przepadły tradycyjne metody polowania i leczenia. Najbliższy lekarz to ponad dwie godziny jazdy samochodem, jeśli w ogóle ma się auto, i jeśli są pieniądze na diesel czy gaz. W takich miejscach – twierdzi Dan – ludzie niewiele wiedzą o referendum. Angielski jest czwartym czy piątym językiem, trudno im się w tym wszystkim połapać.

Językoznawcy szacują, że w Australii jest ponad 250 aborygeńskich języków i 800 dialektów. Rdzenna mapa krain to mozaika narodów, często odmiennych kulturowo.

– To tak, jakby w Europie chcieli stworzyć Głos dla Europejczyków, do którego wybieraliby przedstawicieli z kilku narodów, pomijając inne – Dan wyjaśnia swoje stanowisko na „nie”. – A przecież podstawowym prawem naszej kultury jest nie brać nic od innych narodów, zwłaszcza ich głosu. Jednak większość nierdzennych myśli, że wszyscy Aborygeni są tacy sami. To tak, jakby myśleć, że Niemcy i Polacy są jednakowi, bo dzielą granicę i mają ten sam kolor skóry.

Niepokój

W South Yarra, eleganckiej dzielnicy Melbourne, spotykam się z profesorem historii Uniwersytetu Monash, Bainem Attwoodem. Profesor mówi, że dzielnice takie jak ta, bogate i położone blisko centrum, będą głosować na „tak”, natomiast te oddalone od city na „nie”. Podobnie na „nie” będzie jego zdaniem Australia regionalna.

Attwood napisał kilka prac na temat poprzedniego referendum z 1967 r., które zakończyło się sukcesem i Aborygenów zaczęto liczyć w spisie ludności (ponoć Amerykanie śmiali się wtedy, że Aussies potrafią zrachować swoje owce, ale swoich blackfellows już nie). Pełne prawa wyborcze Pierwsze Narody uzyskały dopiero w 1984 r.

Czy referendum stanie się zwierciadłem, w którym przejrzy się Australia? – pytam.

– Niektórzy historycy twierdzą, że ten kraj cierpi na kryzys tożsamości, bo jesteśmy narodem złodziei. To problem moralny – smętnie kiwa głową profesor. – W roku 1967 chodziło o to, żeby Aborygeni otrzymali takie sama prawa jak wszyscy. A dziś chodzi o to, żeby dostali specjalne przywileje, odróżniające ich od reszty Australijczyków, na podstawie swojego statusu rdzennych mieszkańców. To powoduje w społeczeństwie ogromny niepokój.

Jak głosowałby Jezus

Sobota, 14 października, dzień referendum. Uprawnionych do głosowania jest niespełna 18 mln Australijczyków, w tym 530 tys. Aborygenów. Idę do punktu wyborczego w szkole podstawowej, w typowej dzielnicy australijskiego miasta. Aspendale Gardens to narodowy miks, głównie Azja i Indie, sporo białych, Aborygenów brak. Co tutaj myślą o referendum?

Dwóch chłopaków, na oko po 18 lat. – Są ważniejsze sprawy na świecie, ten Głos to strata czasu i pieniędzy – mówi jeden. Drugi wzrusza ramionami: – Nie mam zdania.

Dziewczyna trzepoce sztucznymi rzęsami. – Nie chce mi się gadać.

Azjata z dwójką dzieci uśmiecha się grzecznie, przeprasza, nie ma czasu.

Młoda para wsiada do terenowego pick--upa. Ona nie chce się wypowiadać. On mówi, że ma za mało informacji (choć przed chwilą oddał głos).

Zatrzymuje się para Indusów. Zdradzają z uśmiechem, że głosowali na „tak”.

Mężczyzna w kolorowej hawajskiej koszuli: – Abos kiedyś żyli w szałasach, dzięki nam, białym, mają teraz raj. Nie potrzebują więcej praw.

Elegancka starsza para, sądząc po akcencie Anglosasi: – To przecież nasz kraj, Aborygeni nie chcą asymilacji.

Uśmiechnięta blondynka w średnim wieku, okazuje się, Polka. Mieszka tu od lat, głupio jej, że słabo już mówi po polsku. Głosowała na „tak”, choć jej mąż, Szkot, namawiał na „nie”. – Szkot? – dziwię się. – Przecież oni też byli prześladowani przez Anglików. – Ale mąż uważa, iż blackfellows są leniwi i Głos niewiele im da.

Znajomy biały Aussie, ponad 50 lat, wykształcenie podstawowe. Jak głosował? Śmieje się, chce uciekać. – Wstydzisz się? – dopytuję. Ścisza głos, choć naokoło nie ma nikogo, na eukaliptusach skrzeczą tylko białe papugi kakadu: – Głosowałem na „nie”.

Dlaczego? – Bo nie chcemy podziałów. Oni już mają pełno możliwości, te land ­titles i tak dalej. I wszystko gra.

Jadę do dzielnicy obok, Mordialloc, ze starymi białymi domkami z koronkową werandą. Wejścia do lokalu pilnuje starszy mężczyzna. Jest pastorem w kościele baptystów, zatrudnił się jako pomoc przy referendum.

Tutaj już w ogóle nie chcą rozmawiać. Nawet zakonnik w habicie przebiega, wzruszając ramionami. A przecież ksiądz w miejscowym kościele katolickim nawoływał na niedzielnych mszach, by głosować na „tak”, „bo tak zagłosowałby Jezus”.

W drodze do domu spotykam sąsiada, starszego Polaka. Jak zwykle przygarbiony, jedzie na rowerze. Mówi, że głosował na „tak”. Dłonią dotyka serca: – To jest niesamowicie ważne, droga pani, oni są na tej ziemi od tylu lat, nie możemy dosypywać soli do ran.

***

Wieczorem 14 października władze podają wynik: prawie 60 proc. na „nie”, we wszystkich stanach i terytoriach prócz Terytorium Stołecznego. Aussies odrzucili propozycję wpisania Pierwszych Narodów do konstytucji i ustanowienia Głosu w parlamencie.

Premier Anthony Albanese uznaje porażkę. Linda Burney, minister ds. Aborygenów, która wraz z premierem wyszła do mediów, mówi: „Dla wielu to smutny dzień”.

Kolejnego referendum nie będzie. Oboje obiecują, że rząd będzie podejmować działania, by zmniejszyć dyskryminację Aborygenów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44-45/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Sól na rany