Życie towarzyskie i ideowe

W ramach ożywiania legendy Leopolda Tyrmanda mówi się głównie o latach 50., milcząc na temat końcowego okresu życia: okresu olśnień i rozczarowań, rodzinnego szczęścia i zawiedzionych ambicji, popularności i zepchnięcia na margines publicznej uwagi.

11.05.2010

Czyta się kilka minut

Kiedy wyjeżdża z Polski swoim słynnym srebrnym oplem, ma 45 lat. Nie jest pewien, czy zostanie na emigracji. Chce po prostu opuścić kraj, w którym nabawił się klaustrofobii. Zostawia żonę, Barbarę Hoff, oraz złożony w PIW-ie kilkusetstronicowy maszynopis "Życia towarzyskiego i uczuciowego". Powieść z łatwym do rozszyfrowania kluczem stanowi jego rozliczenie z kulturalnym establishmentem epoki gomułkowskiej. Od jej mało prawdopodobnego wydania uzależnia ewentualny powrót.

Tymczasem podróżuje, odwiedzając matkę w Izraelu i zachodnich wydawców. Zjawia się w Maisons-Laffitte u Jerzego Giedroycia, który proponuje mu stałą współpracę. Tyrmand się zgadza, kiedy tylko staje się jasne, że PIW nie wyda "Życia...". Traktuje decyzję wydawnictwa jako kolejny dowód wrogości związanego z reżimem środowiska literackiego. W rzeczywistości o wstrzymaniu druku decydują recenzje partyjne, zarzucające powieści "pornografię i polityczne czarnowidztwo". Ostatecznie książka zostanie wydana przez Instytut Literacki i zbojkotowana przez opisane w niej środowiska.

Jeszcze w 1959 r. Tyrmand otrzymał stypendium Departamentu Stanu USA, przyznawane intelektualistom zza Żelaznej Kurtyny. Teraz postanawia je wykorzystać. Odremontowanego opla odsyła Barbarze Hoff jako prezent rozwodowy. Bilet lotniczy zamienia na miejsce na statku, którym płynie do USA.

Stary, biedny, mądry

Do Nowego Jorku przybywa 20 stycznia 1966 r.,

żeby nazajutrz zacząć trzymiesięczną podróż po miastach USA, zorganizowaną w ramach stypendium. Dni pełne są wrażeń: wywiadów i wykładów, spotkań z przedstawicielami amerykańskiej elity - od kongresmenów po astronautów; zwiedzania. Przez całą podróż Tyrmand notuje wrażenia: najpierw po polsku, a od Teksasu - już po angielsku. Po 20 latach przerwy ponownie pisze dziennik, błyskotliwy i dowcipny jak dawniej. Zdarza mu się analizować różnice między demokracją a komunizmem - temat, który przez następne lata będzie rozwijał w publicystyce. Tymczasem wykłada swoje poglądy na różnych przyjęciach i kolacjach. Zmęczony koniecznością ciągłego tłumaczenia, że Polska nie jest krajem tak egzotycznym, jak wyobrażają sobie Amerykanie, bawi się utwierdzaniem rozmówców w błędnych przekonaniach. Odpowiadając na pytanie, czy w Polsce rosną kaktusy, opowiada, że importuje się je z ZSRR, by kolce wykorzystać jako igły maszyn do szycia. "Cóż, czemu nie? Dzisiaj wszystko jest możliwe" - wzdycha rozmówczyni.

Kiedy wraca do Nowego Jorku, czeka na niego pokój przydzielony mu przez Fundację Wandy Roehr, w ciemnej suterenie, ale przy Park Avenue. Wkrótce wynajmuje obszerne i obskurne mieszkanie w Harlemie, dzielnicy, przed którą ostrzegali go znajomi. Harlem ma jazzowy urok, a przy tym jest tani. W obcym mieście Tyrmand nie czuje się najlepiej; notuje: "Moja sytuacja: 1. stary 2. biedny 3. mądry 4. w tym zasranym mieszkaniu z robakami. A oni Boby Dylany w limuzynach, imbecyle i idioci zarabiający miliony". Nie jest jednak samotny: bawi się z intelektualną elitą polskiej emigracji, która przeniosła do nowojorskiego "Elaine’s" obyczaje ze SPATiF-u. "Łysieję, jakieś dziewczyny, trochę bankietów tu i ówdzie, trochę pracy" - napisze do Konwickiego.

Intensywnie pracuje, zmagając się nie tylko z nowym językiem, ale też z ulicznym hałasem, smrodem i upałem. Przerabia zapiski z diariusza na obszerny esej. Entuzjastyczną czytelniczką i cierpliwą korektorką jest młoda dziennikarka "Time Magazine", Beverly de Luscia - pierwsza kobieta, z którą Tyrmand związał się w Ameryce. Wkrótce wprowadzi się do jej mieszkania.

Wprawdzie agent literacki uważa publikację tekstu za niemożliwą, ale ta opinia nie przekonuje Tyrmanda. Celuje najwyżej: wysyła "American Diary" do "New Yorkera". Publikacja w tygodniku uważana jest za prawie nieosiągalną: rocznie w redakcji składanych jest 250 tysięcy tekstów. A jednak otrzymuje krótki list, w którym naczelny chwali artykuł jako "pięknie zrobiony", zgadza się na publikację i wyraża nadzieję na dalszą współpracę. Tekst ukazuje się prawie rok później; w międzyczasie Tyrmand otrzymuje z "New Yorkera" czek na pięć tysięcy dolarów. Dla porównania: "Kultura" płaciła za tekst 50 dolarów, a miesiąc wynajmu ośmiopokojowego mieszkania kosztował go 65 dolarów.

Porachunki osobiste

Na razie Tyrmand nie zarzuca pisania po polsku. Współpracuje z "Kulturą" jako korespondent z USA, zaczynając od ostrego tekstu "Porachunki osobiste". Daje w nim wyraz długo tłumionego gniewu, wywołanego w równym stopniu odmowami wydania paszportu, co cyniczną postawą polskich intelektualistów, którzy nigdy nie odpowiedzieli za swój udział w tworzeniu stalinowskiego życia kulturalnego. Za wzór stawia siebie i wytyka innym pisarzom, że ich popaździernikowe przejście na "pozycje liberalne" było kolejnym wyrazem oportunizmu i wyczucia koniunktury. W "Porachunkach" szczególnie ostro obchodzi się z Janem Kottem, którego nazywa "arcykapłanem cnót transfiguracyjnych". Są też tacy, których stawia za przykład: środowisko "Tygodnika" i Stanisław Rembek.

"To są moje porachunki osobiste z komunizmem i z ludźmi w komunizmie. Kogo nie interesuje ich prywatność lub razi wąskość ich perspektyw, niech dalej nie czyta" - przestrzega Tyrmand. Jednak zainteresowanie tekstem jest tak duże, że w Radiu Wolna Europa Jan Nowak Jeziorański organizuje nad nim dyskusję z udziałem Macieja Morawskiego, Kota Jeleńskiego i Józefa Czapskiego. Ostatnie słowo ma jednak Tyrmand, który szczegółowo, z właściwą sobie pełną polotu złośliwością, odpowiada na pojawiające się zarzuty tekstem "Smutno mi, Boże, kiedy na Zachodzie...".

Już wtedy staje się jasne, że krąg "Kultury" nie jest środowiskiem dla Tyrmanda. Publikuje tu jednak dalej, nie tracąc łapczywego zainteresowania sprawami polskimi - do 1970 r. ukazuje się 12 esejów, w tym słynne "Fryzury Mieczysława Rakowskiego" o reglamentowanej opozycyjności "Polityki" czy "Mówienie i kopanie" - w reakcji na pobicie Stefana Kisielewskiego przez "nieznanych sprawców". Coraz ostrzej rysują się różnice światopoglądowe Tyrmanda i Giedroycia, m.in. na tle stosunku do lewicowości i potrzeby rozliczeń ze stalinizmem. Ich korespondencja staje się coraz mniej kurtuazyjna. W listopadzie 1969 redaktor "Kultury" zaleca Tyrmandowi wizytę u psychoanalityka, aby "wziąć się do swej chorej wyobraźni i kompleksów". Tyrmand w swoich esejach zaczyna się otwarcie sprzeciwiać linii politycznej miesięcznika. Giedroyc odrzuca kolejne artykuły, które Tyrmand publikuje potem na łamach londyńskich "Wiadomości". Współpraca z "Kulturą" zostaje zerwana.

American dream

Równocześnie Tyrmand staje się rozpoznawalnym autorem "New Yorkera". Czytelników interesuje spojrzenie człowieka "stamtąd" na bieżące amerykańskie sprawy. Opisuje nie tylko mechanizmy systemu komunistycznego, ale także przestrzega Amerykanów przed ruchami kontrkulturowymi, dla których komunizm jest pozytywnym punktem odniesienia.

Tyrmand wychował się na amerykańskiej literaturze popularnej i klasycznym Hollywood. Znał na pamięć powieści Jacka Londona i westerny z Garym Cooperem, który był dla niego ideałem męskości. Z kultu jazzu zrobił własną filozofię społecznej wolności - improwizacji w ramach harmonii. Poprzestawał jednak na tym, czego się naczytał, naoglądał i nasłuchał w młodości. Jego marzenie o Ameryce przetrwało (i pozwoliło przetrwać jemu) czasy wojny, nabierając kolorów w okresie stalinizmu. Kiedy wreszcie konfrontuje się z amerykańskim mitem, z przerażeniem dostrzega, że jego piękny sen spełnia się jako koszmar. Społeczeństwo USA okazuje się przejawiać prokomunistyczne tendencje. System, od którego Tyrmand chciał uciec, dopada go w miejscu ucieczki.

Stąd zapewne bierze się poczucie, że ma do spełnienia ważną misję: chce przekazać Amerykanom okrutną prawdę o komunizmie, wyleczyć ich ze zgubnej naiwności. "Przybyłem do Ameryki, żeby bronić jej przed nią samą" - notuje zdanie, które stanie się przypisywanym mu mottem.

W 1970 r. MacMillan Company wydaje "Notebooks of a Dilletante", zbiór zagranicznych esejów Tyrmanda. Gruby papier, przejrzysty skład, twarda niebieska oprawa z wytłoczonym na złoto tytułem. Błyszczącą obwolutę zdobi kolorowa ilustracja: oświeceniowy intelektualista w trzewikach i hipis w japonkach, obydwaj pogrążeni w lekturze. Podtytuł głosi: "Odkrycia i konfrontacje imigranta w Ameryce". Tytuł, zaczerpnięty z jednego z esejów, bierze w autoironiczny nawias prowokacyjną treść. Tyrmand wie o własnej słabości do formułowania błyskotliwych sądów na podstawie pobieżnej znajomości tematu i wyrwanych z kontekstu obserwacji, stąd już we wstępie określa swoją postawę jako dyletantyzm.

Przy okazji publikacji książki "New York Times" zamieszcza portret autora. Tekst pojawia się później w akcji promocyjnej "NYT": na rozwieszonych w metrze i autobusach plakatach reklamowych pisma zamieszczane są fotografie czytelników z informacją, który artykuł najlepiej zapamiętali. Jedna z reklam przedstawia czarnoskórego nowojorskiego sprzedawcę, któremu zapadł w pamięć "artykuł o polskim pisarzu mieszkającym na Harlemie i piszącym po angielsku". Szczęśliwy Tyrmand zrywa plakat ze ściany metra i wiesza w gabinecie.

Jest teraz zapraszany do telewizji, proszony o komentarze do prasy. Upomina się o niego nawet redakcja "Playboya", która prosi o "napisanie kawałka na temat "Europejczyk patrzy na amerykańskie kobiety". Coś w stylu "Zapisków wyspecjalizowanego dyletanta". Tyrmand przyjmuje propozycję. "Playboy" nie przyjmuje jego tekstu.

Puder Mary Ellen

W maju 1970 r. dostaje list od czytelniczki Mary Ellen Fox, studentki iberystyki w Yale, która popiera jego poglądy. Odpisuje błyskawicznie, dołączając numer telefonu. W tym czasie wyprowadził się już od Beverly, mieszka sam w kawalerce na East 83 Street. Spotyka się z Ellen na obiedzie w Greenwich Village. Dziewczyna jest śliczną, szczupłą brunetką. Ma 23 lata. Tyrmand właśnie kończy pięćdziesiątkę. Pierwsze wrażenie, jakie odnotowuje Mary, to rozczarowanie niskim wzrostem i przeciętnym wyglądem Tyrmanda. Odczucie zaciera się podczas rozmowy, która okazuje się fascynująca. Po godzinie Tyrmand czule wyciera chusteczką nadmiar pudru na twarzy dziewczyny, mówiąc, że makijaż, który robiła tak starannie, jest za mocny.

Ich związek rozwija się szybko. Mary Ellen rezygnuje z planowanych studiów doktoranckich. Chodzą na spacery po ulubionej przez Tyrmanda części Manhattanu - Yorkville, pełnym obskurnych etnicznych barów, przesiąkniętych smrodem tłuszczu i papierosów (jak powie Mary Ellen, Tyrmand był typem snoba-populisty, co przejawiało się w smakoszowskim upodobaniu do ludowej kuchni). Po kłótni z rodzicami, którzy nie akceptują ich związku, Ellen wyprowadza się z domu. Namawia Leopolda na ślub. Początkowo Tyrmand się opiera - ma za sobą już dwa rozwody. I choć młody wiek partnerek był dla niego do tej pory raczej powodem do dumy, tym razem 27 lat różnicy wydaje się nie wróżyć najlepiej. Po roku jednak, w sierpniu 1971 r., pobierają się. Na cywilny ślub, którego udziela im pijany urzędnik, nie zapraszają nikogo. Tak zaczyna się najszczęśliwsze i najdłuższe małżeństwo Tyrmanda.

Kot i komunizm

Tymczasem pracuje nad rozpoczętą jeszcze w Polsce rozprawą o komunizmie, czy nawet rozprawą z komunizmem. Tekst ma się ukazać w "New Yorkerze", zostaje opłacony i złożony. W ostatniej chwili redaktor William Shawn rezygnuje z publikacji, tłumacząc decyzję planowaną likwidacją działu. Dzisiaj, po 40 latach, rubryka wciąż istnieje. Tyrmand jest przekonany, że odmowa druku jest powodowana względami politycznymi: "New Yorker" aspiruje do rangi pisma apolitycznego, w którym nie ma miejsca na artykuł o tak radykalnym zabarwieniu ideologicznym. Faktem jest też, że na przełomie lat 60. i 70. pismo wykazuje pewne tendencje lewicowe. Antykomunizm nie może liczyć na przychylność.

Tak jak czynił to w PRL, Tyrmand pozostaje wierny swoim poglądom, co skutkuje zawieszeniem współpracy. Zaczyna się uważać za dysydenta, odsuniętego od głosu przez przedstawicieli "kultury liberalnej". Zwyczaj uzasadniania własnych niepowodzeń złą wolą innych przeniósł do Stanów.

Po ślubie Tyrmandowie przeprowadzają się do małego domku w ekskluzywnej miejscowości New Canaan, godzinę drogi na północ od Nowego Jorku. Żyją spokojnie, skupieni na pracy. Na spacery chodzą z kotem Websterem. Tyrmand podziwia inteligencję zwierzęcia, które umie samo wrócić do domu, jeśli się je poprosi. Ellen gotuje, ale to Tyrmand robi zakupy w supermarkecie, gdzie ogromną przyjemność sprawia mu dokonywanie wyborów i wyszukiwanie promocji. Wieczorami oglądają popularny serial "All in the Family". Weekendy spędzają w Nowym Jorku: kino, restauracja, spacer.

W 1972 r. nakładem Macmillana wychodzi "Rosa Luxemburg Contraceptive Cooperative" (polski tytuł: "Cywilizacja komunizmu"), czyli odrzucony przez "New Yorkera" esej. Odbiór jest znikomy; nieprzychylny w prasie lewicowej, entuzjastyczny w konserwatywnej. Odsunięty Tyrmand próbuje realizować ambicje literackie, zawsze dla niego ważniejsze niż publicystyczne. Z trudem pisana po angielsku proza nie spełnia jednak oczekiwań wydawców - odrzucają mu trzy powieści, poruszające temat przemian obyczajowych.

Niepowodzenia rekompensuje praca nad polskim wydaniem "Dziennika 1954", który część badaczy uważa za największe literackie spełnienie Tyrmanda. Trzeba przypomnieć, że "Dziennik" nie jest apokryfem: oryginał, pisany starannie ołówkiem w ośmiu stukartkowych brulionach, powstał w Warszawie 1954 r. Chociaż autor w przedmowie do pierwszego wydania upiera się, że "postanowił niczego w tekście nie zmieniać", to jednak wprowadza zmiany, których nie można nazwać kosmetycznymi. Niektóre sądy o ludziach łagodzi, inne wyostrza; nadaje tekstowi styl bardziej polemiczny i ironiczny; dostosowuje oceny polityczne do późniejszych, zradykalizowanych poglądów; ukrywa bliskich i znajomych pod pseudonimami. Swoją uczennicę i kochankę Krystynę (Bognę) odmładza z osiemnastu do szesnastu lat (dorosła Krystyna poskarży się Mariuszowi Urbankowi, że Tyrmand wykreował ją w "Dzienniku" na swoją własną Lolitę). Po wydaniu "Dziennik" szybko zyskuje popularność, z czasem stając się książką kultową.

Konserwatywna żubrówka

W 1976 r. o Tyrmandzie znów robi się głośno, tym razem za sprawą artykułu "The Media Shangri-La" w "American Scholar". Autor "Złego" przedstawia w nim tezę o podobieństwie amerykańskich mass-mediów do mediów totalitarnych. Podczas gdy większość czytelników uznaje ją za pozbawioną rzetelnych podstaw, jest człowiek, który w pełni się z nim zgadza. To prof. John A. Howard, konserwatysta zaniepokojony dominacją poglądów liberalnych w mediach. Proponuje Tyrmandowi współpracę przy tworzeniu ultrakonserwatywnego ośrodka badawczego z siedzibą w Rockford, niedaleko Chicago. Obiecuje mu możliwość wydawania własnego pisma literackiego. Tyrmand decyduje się na przeprowadzkę z eleganckiego New Canaan do robotniczego Rockford, które ironicznie nazywa "Katowicami". Zaczyna redagować dwumiesięcznik kulturalny "Chronicles of Culture" oraz periodyk "Rockford Papers".

Naiwnie wierzy, że mające znikomy nakład "Chronicles..." zmienią amerykańską mentalność, Rockford stanie się intelektualną alternatywą dla Nowego Jorku, a wymyślona przez niego nagroda Ingersoll będzie przeciwwagą dla upolitycznionego Nobla w dziedzinie literatury.

Ma coraz większe ambicje, coraz bardziej wyidealizowane wspomnienia i coraz radykalniejsze poglądy. W pisanych napastliwym tonem artykułach dla "Chronicles..." zżyma się na popularnych twórców, od Micka Jaggera i Elvisa Presleya po Kurta Vonneguta i Josepha Hellera. Używa militarnej retoryki: "Ostateczna walka o wartości, do której zostaną włączone ludzkie sumienia i społeczne zachowania, rozegra się na polu kultury. Powinniśmy być tam odpowiednio uzbrojeni". Za punkt odniesienia przyjmuje tradycyjny etos amerykańskiej demokracji: poszanowanie wolności słowa, konkurencyjności, samorządności. Wypowiada się przeciwko swobodzie seksualnej i liberalizacji podejścia do narkotyków twierdząc, że protestuje przeciwko dewaluowaniu wartości doświadczeń erotycznych i narkotycznych w mediach.

Tyrmandowie prowadzą otwarty dom, a Leopold częstuje gości żubrówką i bigosem. W rozmowach przeprowadzonych przez Katarzynę Kwiatkowską i Macieja Gawęckiego wszyscy amerykańscy znajomi będą boleśnie wspominać to menu. Jak pisze obecny redaktor "Chronicles" Thomas Fleming: "Do picia serwował tę straszną ciecz, którą nazywał polską wódką i którą sam przyrządzał. Mieszał spirytus z jakimiś ziołami zebranymi na łące. Nie wiem, skąd je brał, ale zapewne musiały być trujące, bo za każdym razem, kiedy piłem tę wódkę, byłem później bardzo chory".

***

W 1981 r., już po sześćdziesiątce, Tyrmand po raz pierwszy zostaje ojcem. Mary Ellen rodzi bliźnięta - Matthew i Rebeccę. Leopold informuje znajomych o postępach w uzębieniu dzieci, rozsyła zdjęcia, wydaje się bardzo szczęśliwy. Takie wrażenie odnosi przeprowadzający z nim wówczas wywiad dla "Tygodnika" Mariusz Ziomecki.

W 1984 r. Tyrmandowie budują dom w niedalekiej od Rockford wsi Belvidere. Willa ma kilkanaście pokoi; Tyrmand najbardziej cieszy się z biblioteki, której nigdy wcześniej nie miał.

Jednocześnie martwi się, że nie zdąży wychować dzieci. Praca w Instytucie zaczyna go męczyć i irytować. Czarne do tej pory włosy nagle siwieją, twarz starzeje się zbyt szybko. Traci energię i kondycję. Wyraźnie potrzebuje urlopu.

Wyjeżdża z Ellen i dziećmi na pierwsze od kilku lat wakacje. Spędzają je na Florydzie, w luksusowym apartamencie znajomego. To tam, w Fort Meyers, 19 marca 1985 r. Tyrmand nagle słabnie. Dostaje rozległego zawału serca.

W pogrzebie na Long Island uczestniczy tylko kilka osób. Napis na nagrobku jest prosty: "Leopold Tyrmand. Ukochany mąż, oddany ojciec. 16 maja 1920 - 19 marca 1985. W Twoim świetle widzimy światło".

Rebecca i Matthew Tyrmand mają dzisiaj po 29 lat. Mieszkają w Nowym Jorku. Matthew początek kwietnia spędził w Warszawie - po raz pierwszy odwiedził Polskę.

Rockford Institute działa nadal. "Chronicles of Culture" pod redakcją Fleminga skróciło tytuł i zmieniło orientację na narodowo-katolicką. Na oficjalnej stronie internetowej Instytutu i pisma ani razu nie wspomina się nazwiska Tyrmanda.

Korzystałam m.in. z książki "Tyrmand i Ameryka" Katarzyny Kwiatkowskiej i Macieja Gawęckiego oraz przedmów Henryka Daski do wydania oryginalnej wersji "Dziennika 1954" i "Porachunków osobistych".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2010