Żołądek dyktatora

Dziesięć tysięcy. To mnóstwo znaków, słowo honoru redaktora „TP”, że nawet zagadkę bytu, trwogę samotnej trzciny na wietrze, tudzież stracone zachody miłości da się w takiej porcji tekstu wyrazić.

30.09.2019

Czyta się kilka minut

 / PAWEŁ BRAVO
/ PAWEŁ BRAVO

A jeszcze zostanie możliwość sporych skrótów, podobno jestem w tym niezły. Świeżo upieczona europosłanka z partii Wiosna (pamiętacie, był taki sezonowy projekt) Sylwia Spurek nie lubi się ograniczać i wystosowała długaśny adres do władz parlamentu. Całych pięć kartek, a myśl jedna: zapewnijcie wegańskie posiłki w stołówkach. Nie jest wcale tak, żeby dotychczas placówki te były całkiem pozbawione strawy niezwierzęcej, jak Twitter długi i szeroki krążyło zdjęcie dr Spurek zjadającej na obiad frytki i sałatkę. Świetny zestaw na lekki posiłek, moim zdaniem – ale to za mało odżywcze, głosi skarga. Kiedy weganka narzeka, iż bufet sałatkowy to niepełnowartościowe pożywienie, to zaczynam podejrzewać, że tu nie o głód żołądka, tylko o głód uwagi chodzi. Głód bycia ważnym i zauważonym.

Inicjatywa dr Spurek jest w najlepszym razie kontrproduktywna – bo dopóki świeża poselska krew będzie tropić brak hummusu w barku, dopóty realne problemy, wraz z realną mocą sprawczą (wbrew stereotypom europarlament ma jej troszkę), pozostaną w gestii starszych panów, którzy tym interesem kręcą od zawsze. Ale zahacza to niechcący o jedno ważne zagadnienie: władza musi czasem zjeść, jak każdy człowiek, a od tego, czy i jak zje, zależy nieraz bardzo dużo, jeśli chodzi o dobrostan poddanych. W ustroju mniej lub bardziej demokratycznym, to znaczy tam, gdzie siła wpływu jest rozproszona na wielu ludzi powiązanych – czy może raczej poplątanych – w sieci zależności, to, czy jakiś konkretny kucharz w konkretny dzień przypali leguminę, nie ma bezpośrednich skutków.

Prawdziwy dramat w trzech daniach rozgrywa się tam, gdzie zrost państwa z osobą władcy jest bardziej bezpośredni. Tyrania w różnych swoich historycznych odsłonach jest w tym sensie o wiele bardziej „ludzka”, że indywidualne cechy, przygodne stany ducha oraz niepowtarzalne kombinacje charakteru i biografii odciskają się na codziennym działaniu państwa. Choćby na komunistycznej Kubie, Albanii czy Kambodży, które przybliża nam od kuchni Witold Szabłowski w książce „Jak nakarmić dyktatora”.

Nie jest to z pewnością rzecz na miarę „Cesarza”, choć widać ambicje, by pójść za mistrzem ścieżką poszukiwania esencji samodzierżawia w cząstkowych wspomnieniach ludzi wkręconych w tryby dworskiego mechanizmu. Ale wyszła z tego lektura całkiem niezła, można by rzec nawet, że zabawna, gdyby nie to, że chodzi o zapis rozmów z kucharzami paru krwawych potworów (oprócz Fidela, Enwera Hodży i Pol Pota dochodzi jeszcze Idi Amin i Saddam Husajn). Ten sam, niezależnie od kontynentu, lęk o humor i apetyt władcy, kombinowanie, jak mu dogodzić, przez odwołanie do smaków dzieciństwa – a akurat kucharz spośród wszystkich sług najłatwiej mógł nawiązać kontakt z wewnętrznym chłopcem swojego pana. Ta sama cicha duma z dobrze wykonanej pracy i zadowolonych biesiadników, którą tylko z lekka mącą przebłyski świadomości, ile krzywdy i ucisku może kryć się za murami pałacu i że od menu zwykłych śmiertelników odróżnia ich pracę obecność jednej najważniejszej przyprawy: przywileju, okupionego nieraz terrorem i grabieżą.

Kucharz to ktoś ze ścisłej wewnętrznej świty, niczym zaufany ochroniarz i kierowca – a jednak kiedy powiela rzewne bajeczki o troskliwym Komendancie czy Ojcu Narodu, to łatwiej potrafimy mu to wybaczyć. Dlaczego? Może dlatego, że jego pół zawód, pół misja ma trochę szczególny status, tak jak lekarza, który wszak kroi wyrostki świętym i łotrom po równi i nikt mu tego nie wypomina. I tak jak lekarz obserwuje, widzi więcej, sięga w głąb tkanki państwa i systemu.

Enwer Hodża, czytamy w książce, z czasów studiów we Francji zapamiętał bezpestkowe winogrona. Cóż, takie w Albanii nie rosły, ale nikt nie śmiał mu tego powiedzieć. Kucharz brał więc miejscowe i pracowicie wydłubywał z nich pesteczki, żeby kraj nie poczuł na grzbiecie złości pierwszego sekretarza.

Czasy się zmieniły, nawet Albania ma coś na kształt demokracji, a politycy to nadal ludzie, którzy lubią, jak im się poda na tacy świat bez pestek. ©℗

Środek jesieni to świetny czas dla ludzi jedzących tylko rośliny – dostępne wszędzie dynie łatwo sycą brzuchy. Weganom, niestety, nie można polecić przepisu na gnocchi dyniowe – bo jest w nich jajko. Za to robiąc zakupy w podwarszawskim gospodarstwie Majlertów, które ma największy znany mi wybór dyń, przeczytałem przepis, który otworzył mi oczy na nowe połączenie. Otóż zwykle za zioło par excellence nadające się do dyni w każdej postaci uważałem szałwię – tymczasem zostałem namówiony do majeranku i bardzo mnie to cieszy. Zwłaszcza że można go dostać jeszcze świeży. Pokrojoną w kostkę i obraną ze skóry dynię (wziąłem dość rzadką odmianę delica, ale może być też hokkaido albo taka szaroniebieska) pieczemy w 180 stopniach na brytfance pod folią aluminiową ok. 40 minut, aż całkiem zmięknie. Osobno w rondelku dusimy na oliwie jedną dużą posiekaną cebulę, przerzucamy do rondla upieczoną dynię, podlewamy odrobiną wody, rozgniatamy porządnie drewnianą łyżką i dusimy dalej jeszcze kilka minut, aż dynia się całkiem „rozpłynie”, sypiemy szczodrze pokruszony majeranek – tak ok. 1 łyżki, ale można i więcej, ważne, żeby nie zabić całkiem smaku samej dyni. Można na koniec zmiksować mechanicznie; ja się ograniczyłem do energicznego rozmieszania łyżką. Po dalszym rozwodnieniu wychodzi z tego świetny sos do klusek, ale w stanie gęstym jest to niezła pasta na czosnkową grzankę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2019