Znikający punkt 2

No w końcu pojechałem. Lata to trwało. Tam już stracili nadzieję, bo co napisali, żebym przyjechał, to im odpowiadałem: nie mogę, nie mam czasu, do Mołdawii jadę, do Zaleszczyk, na pustynię jakąś albo na step bezludny.

26.06.2018

Czyta się kilka minut

Ale ten Kiszyniów to można przecież przełożyć” – odpisywali. A ja na to, że w żadnym wypadku, Kiszyniowa się nie przekłada i tak dalej, bo mi się zwyczajnie nie chciało jechać. Najpierw dlatego, że naprawdę mi się nie chciało, a potem dlatego, że wszyscy mówili, że powinienem, że trzeba, że jak to tak: nie jechać do Francji?

Wydawca się w końcu obraził, że nic, tylko ten Kiszyniów i Ułan-Ude. Niewiele mnie to obeszło, bo cóż ja z Paryżem miałem wspólnego? Nic. W dalekiej młodości czytałem surrealistów i mi się przez jakiś czas podobali. Gdy wyszedłem z więzienia, przez jakiś czas czytałem Geneta i też mi się podobał. A potem już nie czytałem, tylko byłem zajęty własnymi sprawami. I tyle tej Francji w moim życiu było. No ale w końcu pojechałem. Miałem nowego wydawcę. Dostałem przyzwoitą nagrodę do odebrania w pięknym ponoć mieście Saint-Malo, z którego niegdyś wypływali korsarze, by łupić angielskie i hiszpańskie okręty. Sprawdziłem w necie, że miasto niewielkie.

Dwa tysiące pięćdziesiąt kilometrów, czyli 19 godzin od domu. Przynajmniej doświadczę rozległości naszego kontynentu – tak sobie myślałem. Wydawca sugerował samolot, ale podziękowałem. Jechałem w końcu na festiwal literatury podróżniczej, a nie ma głupszego sposobu podróżowania niż samolot. Na dodatek patronem tej mojej nagrody był Nicolas Bouvier, który z kolegą w 1953 r. fiatem topolino zajechał z Europy do Pakistanu. Fiat topolino miał 3 metry długości, pojemność 0,6 litra i 16 koni. Widziałem fotografie. Jechali obładowani kanistrami z benzyną. Książek patrona nagrody nie czytałem, więc pomyślałem, że jak śmignę te 19 godzin autostradami, to jednak jakiś, powiedzmy, hołd będzie. Za tę wyprawę do Pakistanu 16-konną furą.

Tak się złożyło, że ruszałem z Torunia, więc trzysta mniej wychodziło. Wstałem o wpół do szóstej, wziąłem prysznic i pojechałem. Piętnastką przez Polskę powiatową. Trochę padało, więc mgliście, niewyraźnie o poranku było. Z dala wieże gnieźnieńskiej katedry się przebijały. Więc z kolebki polskiego chrześcijaństwa do kolebki europejskiego. Do najstarszej córy Kościoła. Był maj. Po wsiach pod kapliczkami babki i wnuczki odmawiały Loretańską. W dzisiejszych czasach musiało to wyglądać już nieco pogańsko. A zatem jechałem jak barbarzyńca do ogrodu. Wcale mnie to nie martwiło. Stanąłem na stacji po śniadanie z hot doga i kawy. Ekspresówką pojechałem w stronę A2. Na autostradzie poczułem, że mam słabo wyważone koła. Między 110 a 130 kierownica lekko wibrowała. Uspokajało się koło 140. No więc jechałem 140 albo 150 i pomyślałem, że po prostu będę szybciej.

Myślałem też o patronie, który swoim 16-konnym, obładowanym topolino musiał się wspinać na pakistańskie przełęcze. Jeździłem po Pamirze i wiem, jak to jest, gdy silnikowi zaczyna brakować powietrza. I to silnikowi, który ma dziesięć razy więcej mocy niż jego „myszka”. A tutaj był martwy luksus autostrady. Polska nie wiedzieć kiedy zmieniła się w Niemcy. Stał tylko jeden radiowóz, a chłopaki chyba w nim drzemali.

Jechałem i czytałem drogowskazy na rozjazdach. Wszędzie byłem. Frankfurt, Berlin, Brunszwik, Hanower, Bielefeld, Osnabrück, Brema, Hamburg, Getynga, Kassel, Dortmund, Hamm, Kolonia, Düsseldorf, Bonn, Akwizgran. Wszędzie spałem w hotelu, a rano, skacowany, wlokłem się na dworzec albo lotnisko. Koszta niemieckiej kariery. W Pamirze i na Gobi było lżej. Nikt na mnie nie czekał, nie musiałem nikomu nic czytać i nie miałem kaca. Teraz melancholijnie wspominałem i żegnałem mijane miasta. Jedziesz do Francji, mówiłem sobie po cichu. Francja nic ci nie zrobiła, nie zburzyła ci kraju, nie wymordowała ci Żydów, nie sprzedaje ci 15-letnich golfów i passatów, którymi musi się obejść twoja ojczyzna. Raz się zjawiła jakiś czas temu, bo była akurat w drodze do Rosji, ale przecież do Rosji nie ma innej drogi. Do obcego kraju jedziesz i niczym nie musisz się przejmować. Czytałeś w dalekiej młodości surrealistów, w porządku, ale ani Eluard, ani Breton, ani Aragon nie mieli potem wielkiego wpływu na twoją słowiańską duszę. Cóż, adolescencja w osiedlowej bibliotece bez nadzoru dorosłych.

Tak więc jechałem bez uprzedzeń jak na prawdziwe wakacje. Prosto z moich gór i lasów, gdzie żyły wilki i niedźwiedzie, a historycy wciąż nie są pewni, czy 500 lat temu żyli tu w ogóle jacyś ludzie, czy była jakaś cywilizacja. Jechałem niemieckim samochodem przez Niemcy po francuskie kulturalne honory. Ze środka puszczy jechałem i cieszyłem się na myśl, że nareszcie się dowiem, skąd przyszła cywilizacja, której jestem dzieckiem. ­Saint-Malo nie było wprawdzie ścisłym Śródziemnomorzem, bo to jednak La Manche, wygwizdów między Atlantykiem i Morzem Północnym, ale nie bądźmy drobiazgowi. Z perspektywy Wołowca wyglądało to jak Cesarstwo Rzymskie, Egipt Ptolomeuszów i Hellada razem wzięte. Więc gnałem swoje 150 przez Westfalię i mówiłem w duchu: „Ach, moje kochane Niemcy, dziś jestem u was tylko przejazdem i musicie się z tym pogodzić”. Zostawiłem tutaj okruch serca i skrawek duszy, ale teraz tylko się gdzieś prześpię. Chociaż najchętniej jechałbym bez przerwy, jak słynny Kowalski z Denver do San Francisco. 1200 mil, czyli mniej więcej tyle samo co z Wołowca do Saint-Malo. No ale nie byłem tak słynny i już nie taki młody. No i nie miałem tych wszystkich fajnych proszków, które łykał niczym witaminę C. Aha, no i nie miałem dodge’a challengera.

Dlatego jednak stanąłem tuż przed belgijską granicą w tanim hotelu z wielkim parkingiem dla ciężarówek. Prawie wszystkie miały polskie blachy. I tabliczki za szybami, że Seba, Mundek albo Patryk. Na autostradzie też tak było. Wyprzedziłem może i tysiąc naszych tirów. Wyglądało to tak, jakby przez Niemcy jechał polski pociąg bez końca. Teraz powoli układali się do snu. Zaciągali zasłonki w kabinach, coś tam pichcili albo kupowali piwo na stacji benzynowej. Tak. Byliśmy czumakami współczesnej Europy. Tylko zamiast soli i suszonych ryb z Krymu woziliśmy jakiś paździerz dla wygłodniałych społeczeństw konsumpcyjnych. Zasnąłem od razu.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2018