Zmiany poważne lub kosmetyczne

Po ostatniej serii prawyborów Demokraci ugrzęźli w pułapce remisu, a Republikanie dyskutują o własnej tożsamości.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych ekscytują niemal cały świat. Nie można zaprzeczyć, że to globalne zainteresowanie bierze się z politycznej wagi konkursu, którego zwycięzca będzie władać najpotężniejszym mocarstwem i najsilniej ze wszystkich oddziaływać na stosunki międzynarodowe. Ale jest w nim jeszcze coś znacznie bardziej powierzchownego, a wręcz konfekcyjnego. To jedyny w swoim rodzaju karnawał, którego bohaterowie odgrywają precyzyjnie napisane role. Aktorskie popisy z pasją punktują media i telewidzowie. Każdy ma swojego faworyta. Rozmowy w stylu: "wolisz Hillary czy Obamę?", "popierasz weterana McCaina czy pastora Huckabee?" toczą się w najbardziej oddalonych od USA krajach.

Poobijany kandydat

Dla Amerykanów takie widowisko jest czymś naturalnym, bo sami uczestniczą w nim już na poziomie dzielnicy. Stany Zjednoczone mają najwyższą na świecie liczbę wybieranych urzędników i najczęściej odbywają się tam wybory. Wg Urzędu Statystycznego niemal 520 tys. posad zostaje przydzielonych w drodze elekcji. Jeden na 350 obywateli posiadających prawo wyborcze pełni taką właśnie funkcję. Oprócz federalnych senatorów i kongresmenów, członków stanowych legislatyw i gubernatorów wybiera się także lokalnych szeryfów, kuratorów oświaty, a także prokuratorów i sędziów. W ilości organizowanych referendów i drobiazgowości problemów, o których takie plebiscyty rozstrzygają, Stany Zjednoczone dorównują tylko Szwajcarii.

To chyba tłumaczy, dlaczego tak szczególne emocje towarzyszą elekcji prezydenta. A w tym roku dodatkowo widowiskowość kampanii podsycają wyjątkowe postaci kandydatów. Po raz pierwszy w historii bowiem tak blisko nominacji jednej z dwóch głównych partii są czarnoskóry i kobieta. Co prawda w 1988 r. w prawyborach u Demokratów pokaźne poparcie zdobył czarnoskóry Jesse Jackson, ale w końcu uległ on Michaelowi Dukakisowi. Z kolei kobiecie najdalej udało się zajść w 1984 r., gdy Geraldine Ferraro kandydowała u boku Waltera Mondale’a na wiceprezydenta. Ten duet przegrał w konsekwencji z Ronaldem Reaganem.

Dziś Hillary Clinton i Barack Obama, czyli kandydaci reprezentujący nadzieję na przełamanie stereotypu, utknęli w pułapce remisu. Plebiscyty słynnego superwtorku przyniosły bowiem obojgu identyczne poparcie. Decyzja o tym, kto będzie reprezentować Partię Demokratyczną w ostatecznej listopadowej potyczce o Biały Dom, oddala się niebezpiecznie w czasie. Jeśli prawybory w kolejnych kilku stanach tego nie rozstrzygną, Demokratów czeka wewnętrzny spór, który z pewnością osłabi całe stronnictwo, a jej poobijany kandydat nie będzie mieć najmniejszych szans z przedstawicielem Republikanów.

Chwila sławy

Pierwszą bitwą tej "wojny domowej" będzie walka o prawo do uczestnictwa w sierpniowej konwencji partyjnej w Denver (wybierającej oficjalnego kandydata) delegatów z Michigan i Florydy. Problem z nimi zaczął się już wiele miesięcy przed prawyborami, lecz dopiero teraz grozi eksplozją. Otóż władze Partii Demokratycznej w obydwu stanach próbowały przenieść datę plebiscytów przed superwtorek, wbrew statusowi centrali, który jasno określa, że wcześniej głosować mogą tylko mieszkańcy Iowa, New Hampshire, Nevady i Karoliny Południowej. Ten utrwalony mechanizm służy ich prestiżowi, gdyż przy okazji każdego cyklu wyborczego na początku stycznia uwaga publiczna zwraca się w stronę tych prowincjonalnych regionów. Tej chwili sławy pozazdrościły im tym razem Floryda i Michigan.

Partyjna centrala zareagowała złością i pozbawiła oba stany kompletu delegatów, którzy razem z przedstawicielami z pozostałych 48 stanów mieli wybrać demokratycznego kandydata na prezydenta. Wśród pretendentów do prezydentury zapanował chaos. Nie bardzo wiedzieli, czy uczestniczyć w tym jałowym konkursie, czy też się wycofać się, narażając swojemu elektoratowi z Florydy i Michigan. Kampanii w obydwu stanach nie odpuściła sobie Hillary Clinton i wygrała w cuglach.

Dziś była pierwsza dama i senator Barack Obama mają za sobą mniej więcej po tysiąc delegatów, a do zdobycia nominacji potrzebnych jest nieco ponad dwa tysiące. Skoro głos każdego z nich jest na wagę złota, pani Clinton zrobi wszystko, by reprezentanci wyłonieni w jałowych plebiscytach na Florydzie w Michigan pojechali jednak w sierpniu do Denver. Gdyby zakaz anulowano, mogłaby ona liczyć na 250 delegatów (a Obama tylko na 70), co znacznie zwiększyłoby szanse na jej zwycięstwo.

Władze Partii Demokratycznej muszą szybko podjąć decyzję, co zrobić z tym problemem. W ich interesie leży jak najszybsze rozstrzygnięcie prawyborów, by móc ruszyć do głównej walki z kandydatem Republikanów. Ale wycofać wspomnianej kary tak łatwo się nie da, a skierowanie sprawy do sądu odwlecze szanse na jej pilne rozwiązanie. Centrala główkuje, czy nie powtórzyć plebiscytów w obydwu stanach, lecz na to brakuje pieniędzy i struktur organizacyjnych. Przewodniczący Narodowego Komitetu Demokratów (nominalnie szef partii) Howard Dean zaapelował do sztabów Hillary Clinton i Baracka Obamy, by wspólnie zaproponowały, co zrobić w tak zagmatwanej sytuacji. Jednak oboje kandydaci są tak zdeterminowani, że jakiekolwiek porozumienie wydaje się niemożliwe.

Pamiętliwi wyborcy

Gdyby remis między zawodnikami utrzymał się do letniej konwencji partyjnej, o nominacji zdecydują tzw. superdelegaci. To niemal 800 najważniejszych członków partii: byli prezydenci i wiceprezydenci, senatorowie i kongresmeni, gubernatorzy stanów oraz wpływowi przedstawiciele aparatu. Nie są zobowiązani głosem wyborców i mogą zmieniać raz podjętą decyzję. Ale jeśli rzeczywiście przyszłoby im rozsądzać o partyjnym wyborze, stronnictwo straciłoby na wiarygodności. Zwykli ludzie obraziliby się na to, że politykierzy z Waszyngtonu zlekceważyli prawybory i w niedemokratyczny sposób podejmowali decyzje w zaciszu gabinetów.

- Bardzo się martwię tym, co się stanie w kolejnych miesiącach. Apeluję do kandydatów o rozsądek i uszanowanie potrzeby jedności w tak kluczowym momencie - stwierdziła Donna Brazile, wpływowa członkini Narodowego Komitetu Demokratów.

Tymczasem u Republikanów sprawa pozornie wydaje się przesądzona. Senator John McCain z Arizony zdobył w superwtorek bardzo wielu delegatów i bliski jest już uzyskania nominacji. Media ogłosiły go zwycięzcą, a swe gratulacje i poparcie przekazał mu prezydent George W. Bush. Jednak po kilku dniach euforii okazało się, że przedwczesne ogłaszanie triumfu może być szkodliwe. W weekend po superwtorku odbyły się prawybory w kolejnych kilku stanach, w których spore sukcesy odniósł apelujący do zachowawczego protestanckiego elektoratu były gubernator Arkansas Mike Huckabee. I o ile wydaje się nieprawdopodobnym, by rywal odebrał Johnowi McCainowi nominację, to jego dobre notowania osłabiają pozycję senatora, a przede wszystkim inicjują debatę o tożsamości Partii Republikańskiej.

- Jestem niezwykle rozczarowany, że w wyścigu o prezydenturę nie pozostał żaden szczery konserwatysta, i zastanawiam się, czy w ogóle będę mógł poprzeć Johna McCaina - powiedział w słynnym talk-show radiowy publicysta Rush Limbaugh.

Jego deklaracja wywołała panikę w obozie Republikanów, bo okazało się, że spora grupa religijnych wyborców może przez przekorę poprzeć kandydata Demokratów. Konserwatystom przeszkadza większość poglądów McCaina na sprawy społeczne. Pamiętają mu, że osiem lat temu stanowczo opowiedział się za powszechnym prawem do aborcji. Senator z Arizony traci także na popularności przez swoje łagodne stanowisko w sprawie nielegalnych imigrantów, ostrożność w obiecywaniu cięć podatkowych oraz pobłażliwość w sprawach obyczajowych (sprzeciwia się np. konstytucyjnemu zakazowi małżeństw homoseksualnych). Za złe bierze mu się także senacką współpracę z Demokratami, choćby w polityce mianowania sędziów federalnych. Złośliwi przypominają także, że senator rozważał kandydowanie na wiceprezydenta u boku Johna Kerry’ego.

Weteran rewolucji

Tymczasem John McCain robi wszystko, by przekonać konserwatystów i religijnych fundamentalistów. W nowym etapie kampanii, już po serii decydujących prawyborów, postawił na mit Ronalda Reagana, czyniąc ze zmarłego prezydenta swój wzór. Stara się wytłumaczyć, że łączy go z nim ideologiczna tożsamość i że był przed 28 laty jednym z żołnierzy "reaganowskiej rewolucji". Sypie popiół na głowę, byle tylko zyskać przychylność wątpiących i zjednoczyć partię.

- Wielu z was nie zgadza się z tym, co zdarzało mi się mówić. Szczerze wierzę jednak, że zobaczycie we mnie prawdziwego konserwatystę, takiego jak wy - kokietował McCain uczestników konferencji CPAC, czyli koalicji różnych prawicowych organizacji. - Zawsze walczyłem o prawa człowieka oraz o życie, zarówno tych narodzonych, jak i nienarodzonych - określił stanowczy pogląd na aborcję.

Szansą na pojednanie z nieprzychylnym mu elektoratem w Partii Republikańskiej może być kandydatura na wiceprezydenta. McCain sam wybierze sobie towarzysza do listopadowej walki z reprezentantem Demokratów, lecz podejmując decyzję będzie musiał wziąć pod uwagę potrzeby wyborców. Podobno rozważa złożenie propozycji ostatniemu spośród swoich przeciwników, temu, który w minioną sobotę wygrał z nim w kilku stanach: pastorowi Mike’owi Huckabee.

Gdy Demokraci wyłonią własnego kandydata, a Republikanie konsekwentnie określą tożsamość, kampania wejdzie w ostatni wiraż. Starcie dwóch pozostałych na placu boju pretendentów będzie bodaj najdroższym tego rodzaju wydarzeniem w historii Stanów Zjednoczonych, bo już same prawybory przyniosły rekordowe wydatki.

Choć jest stanowczo za wcześnie, by przesądzać o wyniku listopadowych wyborów, z sondażu Instytutu Gallupa wynika, że John McCain ma poważną szansę na kontynuowanie republikańskich rządów w Białym Domu. Badanie daje mu niewielką przewagę nad Hillary Clinton i remis z Barackiem Obamą. Wydaje się, że na jego korzyść przemawia to, iż jest najbardziej umiarkowanym i przewidywalnym z trójki kandydatów.

- Obama to wedle wszelkich statystyk najbardziej lewicowy członek federalnego Kongresu - mówi w rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym" Norman Podhoretz, znany publicysta i jeden z patronów neokonserwatyzmu. - To w moim pojęciu duża słabość. Wybory w Ameryce mają to do siebie, że ludzie nie lubią skrajności i za wszelką cenę ich unikają. Szalony finisz Obamy, który wyskoczył jak królik z kapelusza, zmusił Hillary Clinton do gwałtownego skrętu w lewo. To na pewno osłabia Demokratów - dodaje.

Wątpliwości wobec tego kandydata mają też ludzie nieco mniej emocjonalnie zaangażowani w amerykańską politykę niż Podhoretz.

- Obama uderza w zbyt patetyczny, niemal biblijny ton - skomentował na blogu powyborczą mowę senatora z Illinois brytyjski historyk Timothy Garton Ash. Prawdą jest, że czarnoskóry polityk każdy swój wyborczy sukces traktuje jak etap w realizacji Bożego planu.

"Dobra nowina, którą usłyszeliśmy w Iowa, szybko rozniosła się wśród rolników, studentów i seniorów, którzy masowo stawili się przy urnie. Z pól kukurydzianych trafiła na wzgórza New Hampshire i pustynie Nevady, aż wreszcie do ludzi dotarło, że Waszyngton nie musi ulegać układom biznesu i lobbingu" - powiedział Barack Obama po zwycięstwie w plebiscytach superwtorku.

Polityka zza biurka

Senator z Illinois idzie do władzy z hasłami wielkich zmian, zarówno w systemie partyjnym, polityce społecznej, jak i podejściu Ameryki do reszty świata. Potrzebę zmiany deklarują też wyborcy, którzy przed rokiem oddali Senat i Izbę Reprezentantów w ręce Demokratów. Dodatkowo republikański prezydent George W. Bush ma krańcowo niskie poparcie, sięgające ledwie 27 proc. Takie samo miał Richard Nixon w apogeum afery Watergate. Ale niektórzy studzą ten zapał do zmiany.

- Demokraci kompletnie nie zrozumieli decyzji wyborców z 2006 r. Pomyśleli, że ludzie wzywają do natychmiastowego wycofania się z Iraku. A tymczasem elektorat powiedział: wygrajcie i dopiero wyjdźcie z Iraku. Nikt nie chciał, by ogłosić klęskę i się wycofać - uważa Norman Podhoretz.

Irak na pewno będzie jednym z głównych tematów kampanii. John McCain wierzy, że zwyciężyć można, i zapowiada triumf. Tyle że za samą deklaracją nie idą żadne konkretne pomysły. Zostaje neokonserwatywna koncepcja rozpoczynania wojny na możliwie wielu frontach. McCain jako prezydent stanąłby przed pokusą zbombardowania Iranu, zaostrzenia stosunków z Koreą Północną. Bez dalekosiężnej koncepcji skończy się to jak w Iraku. Hillary Clinton w kampanii może obiecać wycofanie wojsk znad Tygrysu i Eufratu i multilateralizm w stosunkach międzynarodowych, lecz zza biurka w Gabinecie Owalnym najpewniej zdecyduje się na pragmatyzm i będzie ostrożnie kontynuować dotychczasową politykę Stanów Zjednoczonych. Wielką niewiadomą jest Barack Obama, ale w sprawach polityki zagranicznej wspierają go tak doświadczeni ludzie jak Zbigniew Brzeziński, więc kompromitacja mu raczej nie grozi.

Skoro do głównych wyborów pozostało prawie dziewięć miesięcy, wiele może nas jeszcze zaskoczyć. Nie wiadomo, w którą stronę potoczy się wewnętrzna amerykańska debata i jak zareaguje na nią świat. Na pewno większość jej wątków będzie poza Stanami Zjednoczonymi mało czytelna, choćby sprawa reformy systemu ubezpieczeń medycznych, tworzenie nowych miejsc pracy czy postulat wprowadzenia bonów oświatowych. Znajdą się i takie, które by bardzo obcokrajowców zainteresowały. W przypadku Polaków to sprawa tarczy anty-rakietowej i zniesienia wiz, ale w gąszczu innych tematów obie sprawy zejdą na margines kampanii. Dziś wiemy jedno: Demokrata w Białym Domu to perspektywa zmian, poważnych lub kosmetycznych, w zależności od tego, na kogo postawi partia, a wygrana Johna McCaina to najprawdopodobniej status quo.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2008