Żegnaj, marksizmie?

"Nie wiem, czy przyszłość radykalnej polityki należy do nowego pokolenia marksistów, których nie wzruszają (a może nie są im znane) zbrodnie i porażki ich komunistycznych poprzedników. Mam nadzieję, że nie, ale głowy za to nie dam" - pisał znany historyk Tony Judt na łamach "The New York Review of Books", omawiając amerykańskie wydanie "Głównych nurtów marksizmu" Leszka Kołakowskiego i wskazując wagę tej książki dla zrozumienia dzisiejszego, XXI-wiecznego świata.

21.07.2009

Czyta się kilka minut

Leszek Kołakowski jest filozofem polskim. Nie wydaje się jednak w pełni trafne - ani wystarczające - aby go w ten sposób określić. Podobnie jak Czesław Miłosz i wielu innych przed nim, Kołakowski kształtował swoją tożsamość intelektualną i polityczną w opozycji do pewnych głęboko zakorzenionych cech tradycyjnej polskiej kultury: klerykalizmu, szowinizmu, antysemityzmu. Zmuszony w 1968 r. do opuszczenia kraju, przez wiele lat nie mógł tam powrócić ani być tam publikowany: w latach 1968-81 jego nazwisko znajdowało się na indeksie i znaczna część jego najbardziej znanych prac została napisana i wydana za granicą.

Republique des Lettres

Na wygnaniu Kołakowski mieszkał przede wszystkim w Anglii, gdzie od 1970 r. jest profesorem All Souls College w Oksfordzie. Jak stwierdził w niedawnym wywiadzie, Wielka Brytania jest wyspą, Oksford jest wyspą w Wielkiej Brytanii, All Souls (college bez studentów) jest wyspą w Oksfordzie, a profesor Leszek Kołakowski jest wyspą w All Souls, co w sumie daje "poczwórną wyspę". Emigranci z Rosji i Europy Środkowej mieli kiedyś swoje miejsce w brytyjskim życiu kulturalnym - wystarczy przywołać Ludwiga Wittgensteina, Arthura Koestlera czy Isaiaha Berlina. Ale eksmarksistowski filozof katolicki z Polski jest bardziej egzotyczny i mimo swojej międzynarodowej renomy Leszek Kołakowski pozostaje stosunkowo mało znany - i zaskakująco niedoceniany - w swojej przybranej ojczyźnie.

Gdzie indziej cieszy się jednak zasłużoną sławą. Podobnie jak wielu innych uczonych środkowoeuropejskich jego pokolenia, Kołakowski jest wielojęzyczny - oprócz polskiego i angielskiego biegle włada rosyjskim, francuskim i niemieckim - i spada na niego deszcz pochwał i nagród, zwłaszcza we Włoszech, Niemczech i Francji. W Stanach Zjednoczonych, gdzie przez wiele lat wykładał w Instytucie Myśli Społecznej University of Chicago, jego wybitność wielokrotnie spotkała się z uznaniem, czego kulminacją było odznaczenie go w 2003 r. pierwszą Nagrodą im. Klugego - Biblioteki Kongresu - przyznawaną za całokształt osiągnięć w takich dziedzinach nauki (przede wszystkim humanistycznych), w których nie ma Nagrody Nobla. Ale Kołakowski, który powiedział kiedyś, że najbardziej u siebie w domu czuje się w Paryżu, nie jest Amerykaninem, tak samo jak nie jest Anglikiem. Może najtrafniej byłoby nazwać go ostatnim wybitnym obywatelem XX-wiecznej Republique des Lettres.

W większości swoich przybranych ojczyzn Leszek Kołakowski jest znany przede wszystkim (a w niektórych krajach wyłącznie) jako autor "Głównych nurtów marksizmu", trzytomowego dzieła opublikowanego po polsku (w Paryżu) w 1976 r.,

w Anglii (Oxford University Press) dwa lata później, a teraz wydanego w jednym tomie przez Nortona w Ameryce. I bez wątpienia tak być powinno; "Główne nurty..." to pomnikowe dzieło współczesnej humanistyki. Jest jednak pewien paradoks w tym, że akurat ta książka przyniosła Kołakowskiemu największą sławę, ponieważ autor bynajmniej nie jest "marksologiem". Jest filozofem, historykiem filozofii i myślicielem katolickim. Latami badał wczesnonowożytne sekty i herezje chrześcijańskie, a w minionym ćwierćwieczu poświęcił się studiom nad historią europejskiej religii i filozofii oraz - to chyba najtrafniejsze określenie - rozważaniom filozoficzno-teologicznym.

Okres "marksistowski" Kołakowskiego - od czasu, gdy wyrobił sobie pozycję najbardziej błyskotliwego polskiego filozofa marksistowskiego swego pokolenia do wyjazdu w 1968 r. - trwał względnie krótko. I przez większość tego okresu Kołakowski był dysydentem: już w 1954 r., kiedy miał 27 lat, oskarżono go o "odchodzenie od ideologii marksistowsko-leninowskiej". W 1966 r. wygłosił na Uniwersytecie Warszawskim słynny krytyczny wykład z okazji 10. rocznicy "polskiego Października" i został oficjalnie skarcony przez I sekretarza PZPR Władysława Gomułkę jako "główny ideolog tak zwanego ruchu rewizjonistycznego". Uczelnia posłusznie go relegowała za "kształtowanie poglądów młodzieży w duchu sprzecznym z oficjalną linią państwa". Kiedy przyjechał na Zachód, nie był już marksistą (budząc zamęt w duszach niektórych swoich miłośników, jak się później przekonamy). Kilka lat później, po napisaniu najważniejszej powojennej książki o marksizmie, Kołakowski przeżył coś, co inny polski uczony eufemistycznie nazwał "spadkiem zainteresowania tematem".

Neologizmy Sartre’a

Ewolucja ta pomaga wyjaśnić cechy dystynktywne "Głównych nurtów marksizmu". Tom pierwszy, "Powstanie", przybiera konwencjonalną postać historii idei: od chrześcijańskiej genezy dialektyki i projektu powszechnego zbawienia przez niemiecką filozofię romantyczną i jej wpływ na młodego Marksa po dojrzałe pisma Marksa i jego współpracownika Fryderyka Engelsa. Drugi tom, zatytułowany "Rozwój", obejmuje okres od Drugiej Międzynarodówki, powstałej w 1889 r., do rewolucji bolszewickiej. Tutaj również Kołakowski skupia się na ideach i dyskusjach, toczonych na wysokim poziomie przez wyjątkowe pokolenie radykalnych myślicieli europejskich.

Każdemu czołowemu marksiście tej epoki - Karolowi Kautsky’emu, Róży Luksemburg, Jeanowi Jaur?s i W. I. Leninowi - poświęcony jest osobny rozdział, w którym Kołakowski z wielką precyzją i jasnością przedstawia ich najważniejsze poglądy oraz miejsce w marksistowskiej sadze. Ciekawsze są jednak rozdziały o osobach z reguły tylko wzmiankowanych w takich ogólnych opracowaniach, a mianowicie o włoskim filozofie Antonio Labrioli, Polakach: Ludwiku Krzywickim, Kazimierzu Kellesie-Krauze i Stanisławie Brzozowskim oraz austromarksistach: Maksie Adlerze, Otto Bauerze i Rudolfie Hilferdingu. Pewna nadreprezentacja Polaków bez wątpienia wynika po części z subiektywnego spojrzenia autora, ale podobnie jak austromarksiści (którzy zasłużyli sobie na jeden z najdłuższych rozdziałów w książce), polscy myśliciele obecni w "Głównych nurtach..." stanowią zawsze potrzebne przypomnienie o bogactwie intelektualnym Europy Środkowej fin de si?cle’u, zapomnianym, a później wykreślonym z opowieści od dawna zdominowanej przez Niemców i Rosjan.

Trzeci tom "Głównych nurtów..." - obejmujący okres dla wielu czytelników równoznaczny z "marksizmem", czyli dzieje sowieckiego komunizmu i zachodniego marksizmu po 1917 r. - nosi brutalny tytuł "Rozkład". Znacznie mniej niż połowa tej części poświęcona jest marksizmowi sowieckiemu, od Stalina do Trockiego, reszta odnosi się do rozmaitych XX-wiecznych teoretyków z innych krajów. Kilku z nich, zwłaszcza Antonio Gramsci i György Lukács, nadal budzi zainteresowanie badaczy XX-wiecznej myśli. Niektórzy, tacy jak Ernst Bloch i Karl Korsch (niemiecki współczesny Lukácsa), pozostają raczej domeną antykwariuszy. Inni, przede wszystkim Lucien Goldmann i Herbert Marcuse, wydają się dzisiaj jeszcze mniej ciekawi niż w połowie lat 70., kiedy Kołakowski rozprawił się z ich poglądami na kilku stronach.

Książkę zamyka esej zatytułowany "Rzut oka na przemiany marksizmu ostatnich lat", w którym Kołakowski pokrótce omawia swoją "rewizjonistyczną" przeszłość, by tonem zgoła bezlitosnej pogardy przeanalizować przelotne intelektualne mody tamtej epoki, od wyrafinowanych bzdur z "Critique de la raison dialectique" Sartre’a z jego "zbytecznymi neologizmami" po "chłopski marksizm" Mao Tse-tunga i jego nieodpowiedzialnych zachodnich wielbicieli. We wstępie do trzeciego tomu Kołakowski ostrzega czytelników, że chociaż materiał zawarty w ostatnim rozdziale "mógłby być rozwinięty do rozmiarów osobnej części", to "nie jestem pewien, czy rzecz zasługuje na wykład tak szczegółowy". Może warto w tym miejscu odnotować, że podczas gdy pierwsze dwa tomy "Głównych nurtów..." zostały opublikowane we Francji w 1987 r., tom trzeci do dzisiaj się tam nie ukazał.

W krótkiej recenzji nie sposób oddać zaskakująco szerokiego zakroju tej książki. "Główne nurty marksizmu" z pewnością nie zostaną zdetronizowane jako podstawowa historia doktryny marksistowskiej: bo czy znajdzie się ktoś obdarzony dostateczną wiedzą - i zaangażowaniem - aby tak szczegółowo i z taką sprawnością analityczną zbadać ten ogromny obszar?

Czytać Marksa

"Główne nurty" nie są historią socjalizmu. Autor poświęca niewiele uwagi kontekstom i instytucjom politycznym. Jest to opowieść o ideach, swoisty Bildungsroman opisujący wielką karierę i równie wielki upadek niegdyś bardzo wpływowej rodziny teorii i teoretyków, z jednym z ostatnich jej żyjących potomków, sceptycznym i pozbawionym złudzeń, w roli narratora.

Teza Kołakowskiego, rozłożona na 1200 stron analizy, jest prosta i niedwuznaczna. Jego zdaniem marksizm należy traktować poważnie: nie ze względu na stwierdzenia dotyczące walki klasowej (czasem prawdziwe, ale nigdy odkrywcze), nie ze względu na zapowiedź nieuchronnego upadku kapitalizmu i przejście do socjalizmu pod przewodem proletariatu (która zupełnie się nie sprawdziła), lecz dlatego, że marksizm stanowił jedyne w swoim rodzaju - i wysoce oryginalne - połączenie prometejskiej iluzji romantycznej z bezkompromisowym determinizmem historycznym.

Atrakcyjność tak rozumianego marksizmu jest oczywista. Marksizm wyjaśniał, jak funkcjonuje świat - proponował analizę ekonomiczną kapitalizmu i społecznych stosunków klasowych. Mówił, jak powinien funkcjonować świat - proponował etykę stosunków międzyludzkich zawartą w młodzieńczych, idealistycznych rozważaniach Marksa (oraz w ich interpretacji autorstwa György’a Lukácsa, z którą Kołakowski, mimo swego bardzo krytycznego stosunku do kariery intelektualno--politycznej Lukácsa, w dużym stopniu się zgadza). Wreszcie dawał silne podstawy do tego, aby uwierzyć, że tak właśnie będzie wyglądała rzeczywistość w przyszłości - wynikało to z analiz pojęcia konieczności historycznej dokonanych przez rosyjskich uczniów Marksa (i Engelsa). To połączenie opisu ekonomicznego, wytycznych moralnych i przewidywań politycznych okazało się niezwykle pociągające - i użyteczne. Jak zauważył Kołakowski, Marksa nadal warto czytać - choćby po to, byśmy mieli świadomość wielowątkowości jego teorii, kiedy inni powołują się na nie jako uzasadnienie systemów politycznych, które zrodziły.

W kwestii związków między marksizmem i komunizmem - które trzy pokolenia zachodnich marksistów dzielnie próbowały zbagatelizować, oddzielając Marksa od stalinowskich (i leninowskich) "wypaczeń" - Kołakowski wypowiada się w sposób jednoznaczny. Owszem, Karol Marks był niemieckim pisarzem mieszkającym w wiktoriańskim Londynie. Trudno w jakimkolwiek logicznym sensie obwiniać go za to, co się działo w XX-wiecznej Rosji i Chinach, jest zatem coś jałowego w trwających dziesiątki lat dążeniach marksistowskich purystów do zdefiniowania prawdziwych intencji fundatorów marksizmu, ustalenia, co Marks i Engels by powiedzieli o przyszłych grzechach popełnionych w ich imieniu - to uporczywe odwoływanie się do prawdy świętych tekstów ilustruje sekciarski wymiar marksizmu, na który Kołakowski zwraca szczególną uwagę.

Niemniej jednak marksizmu jako doktryny nie sposób odseparować od historii ruchów i systemów politycznych, które z niego wyrosły. W rozumowaniu Marksa i Engelsa rzeczywiście tkwi deterministyczne jądro: teza, że "w ostatecznej analizie" świat wygląda tak, jak musi wyglądać, z powodów, nad którymi ludzie nie mają kontroli. Ta teza Marksa zrodziła się z "postawienia na głowie" Hegla i oparcia historycznych wyjaśnień na czynnikach niepodważalnie materialistycznych (walka klasowa, prawa kapitalistycznego rozwoju). Na tych dogodnych fundamentach epistemologicznych Plechanow, Lenin i ich spadkobiercy mogli zbudować cały gmach "konieczności" historycznej i towarzyszącą jej machinę przymusu.

Co więcej, inna młodzieńcza intuicja Marksa - że proletariat ma uprzywilejowany wgląd w ostateczne cele Historii dzięki swojej szczególnej roli klasy wyzyskiwanej, której wyzwolenie będzie znakiem wyzwolenia całej ludzkości - ściśle wiąże się z realnym kształtem przybranym przez system komunistyczny, ponieważ interesy proletariatu zostały podporządkowane dyktatorskiej partii mieniącej się jego reprezentantem. O sile tych logicznych ogniw łączących analizę marksistowską z komunistyczną tyranią świadczą wypowiedzi wielu obserwatorów i krytyków - od Michaiła Bakunina po Różę Luksemburg - którzy przewidzieli totalitarny charakter komunizmu i ostrzegali przeciwko niemu na długo, zanim Lenin przyjechał na Dworzec Finlandzki. Oczywiście marksizm mógł się także rozwinąć w innych kierunkach albo w ogóle nie rozwinąć, ale "leninowska wersja marksizmu, chociaż nie jedyna możliwa, była całkiem prawdopodobna".

Świecka religia

Rzecz jasna, ani Marks, ani teoretycy, którzy z niego czerpali, nie dążyli do tego ani nie przewidywali, że doktryna głosząca obalenie kapitalizmu przez proletariat przemysłowy obejmie władzę w zacofanym i zasadniczo wiejskim społeczeństwie. Dla Kołakowskiego paradoks ten potwierdza jedynie siłę marksizmu jako systemu przekonań: gdyby Lenin i jego następcy nie twierdzili, że ich sukces wynikał z konieczności historycznej (i nie uzasadniali tego teoretycznie z mocą wsteczną), to ich woluntarystyczne dążenia zakończyłyby się niepowodzeniem. Jak również nie byłyby tak przekonującym pierwowzorem dla milionów zagranicznych miłośników. Przekształcenie będącego wynikiem przypadkowych okoliczności zamachu stanu - umożliwionego przez rząd niemiecki, który wsadził Lenina w zapieczętowany pociąg do Rosji - w "nieuniknioną" rewolucję wymagało nie tylko propagandowego geniuszu, ale także odwołania się do głębokich pokładów ideologicznej wiary. Kołakowski z pewnością ma rację: marksizm był przede wszystkim świecką religią.

"Główne nurty marksizmu" to niejedyny pierwszorzędny wykład z marksizmu, ale zdecydowanie najambitniejszy. Od innych tego rodzaju książek odróżnia je polski punkt widzenia Kołakowskiego. To przypuszczalnie tłumaczy nazwanie marksizmu eschatologią - "nowożytnym wariantem apokaliptycznych oczekiwań stale pojawiających się w dziejach Europy". Przyjęcie polskiej perspektywy pozwala również autorowi na odczytanie historii XX wieku w bezkompromisowo moralnych, a nawet religijnych kategoriach: "Diabeł jest częścią naszego doświadczenia. Nasze pokolenie widziało dosyć zła, żeby potraktować Diabła bardzo poważnie. Twierdzę, że zło nie jest przypadłością, nie jest brakiem, deformacją lub degeneracją cnoty (czy co tam uznamy za jego przeciwieństwo), lecz upartym i nieusuwalnym faktem". Żaden zachodni komentator marksizmu, nawet najbardziej krytyczny, nigdy tak nie pisał.

Z drugiej strony Kołakowski pisze z pozycji osoby, która nie tylko zna marksizm od środka, ale również żyła w państwie komunistycznym. Marksizm obserwowany i doświadczany od wewnątrz staje się trudno odróżnialny od komunizmu - który był przecież jedynym praktycznym owocem marksizmu. Codzienne wykorzystywanie marksistowskich kategorii do brutalnego celu dławienia wolności - bo taka była przede wszystkim wartość użytkowa marksizmu dla władz komunistycznych - z czasem ujmuje uroku samej teorii.

To cyniczne stosowanie dialektyki do łamania umysłów i ciał uchodziło uwagi większości zachodnich badaczy marksizmu, zaabsorbowanych kontemplacją dawnych ideałów albo przyszłych perspektyw i obojętnie przyjmujących niewygodne wiadomości z sowieckiej teraźniejszości, zwłaszcza płynące z ust ofiar lub naocznych świadków. Spotkania z takimi ludźmi bez wątpienia tłumaczą szyderczy stosunek Kołakowskiego do znacznej części zachodniego "marksizmu" i jego postępowych akolitów: "Do przyczyn popularności marksizmu wśród ludzi wykształconych zaliczał się fakt, że w swojej uproszczonej formie był on bardzo łatwy. Nawet [sic!] Sartre zauważył, że marksiści są leniwi. [Marksizm był] narzędziem, które umożliwiało opanowanie historii i ekonomii bez konieczności ich studiowania".

Słuszne poglądy na wszystko

Efektem jednego z takich spotkań był sardoniczny tytułowy esej z niedawno wydanego wyboru pism Kołakowskiego. W 1973 r. na łamach "Social Register" angielski historyk E. P. Thompson opublikował "List otwarty do Leszka Kołakowskiego", w którym potępił niegdysiejszego marksistę za to, że sprawił zawód swoim zachodnim wielbicielom, wyrzekając się młodzieńczego rewizjonistycznego komunizmu. W "Liście otwartym..." Thompson zaprezentował się jako zarozumiały angielski zaściankowiec w najgorszym wydaniu: gadatliwy (list liczy bite sto stron wydrukowanego tekstu), protekcjonalny i umoralniający. Pompatycznym, demagogicznym tonem, w pozie przeznaczonej raczej dla wielbiącej go postępowej publiczności, Thompson pogroził retorycznym palcem wygnanemu z ojczyzny Kołakowskiemu, karcąc go za apostazję:

Żegnaj, marksizmie?

"Obaj byliśmy głosami komunistycznego rewizjonizmu z 1956 r. (...) Obaj przeszliśmy od frontalnej krytyki stalinizmu do postawy marksistowskiego rewizjonizmu. (...) Był czas, kiedy Ty, razem ze sprawami, o które walczyłeś, byłeś stale obecny w naszych myślach". "Jak śmiesz nas zdradzać - pomstował Thompson ze swego bezpiecznego gniazdka w środkowej Anglii - pozwalając, by Twoje niewygodne doświadczenia z komunistycznej Polski przesłaniały nasz wspólny marksistowski ideał?".

Odpowiedź Kołakowskiego, "Moje słuszne poglądy na wszystko", jest bodaj najsprawniejszą intelektualną egzekucją w dziejach politycznych polemik: każdy, kto przeczyta ten esej, już nigdy nie potraktuje E.P. Thompsona poważnie. Esej przedstawia (i dobitnie ilustruje) ogromną moralną przepaść między "wschodnimi" i "zachodnimi" intelektualistami, którą wykopała historia i doświadczenie komunizmu, przepaść, która istnieje do dzisiaj. Kołakowski bezlitośnie obnaża usilne egoistyczne dążenia Thompsona do oddzielenia socjalizmu od usterek marksizmu, marksizmu od porażek komunizmu i komunizmu od jego zbrodni, a wszystko to w imię ideału rzekomo osadzonego w "materialistycznej" rzeczywistości - ideału, którego wiarygodność wymagała jednak, aby pozostawał nieskażony realnym doświadczeniem i ludzkimi niedoskonałościami.

"Powiadasz - pisze Kołakowski do Thompsona - że myślenie w kategoriach »systemu« daje doskonałe rezultaty. I nie tylko doskonałe, ale wręcz cudotwórcze - za jednym zamachem rozwiązuje ono wszystkie problemy ludzkości".

Rozwiązanie problemów ludzkości za jednym zamachem; szukanie wszechogarniającej teorii, która jednocześnie wyjaśni teraźniejszość i zagwarantuje właściwą przyszłość; podparcie się intelektualnymi lub historycznymi "systemami", aby móc się poruszać w irytująco skomplikowanym i trawionym sprzecznościami gąszczu realnego doświadczenia; oddzielanie "czystego" ziarna idei czy ideału od zgniłego owocu: takie zabiegi uprawia się od wieków i marksiści (ani generalnie lewicowcy) nie mają na nie monopolu. Zrozumiała jest pokusa, żeby marksistowski wariant tej formy ludzkiego szaleństwa złożyć do grobu: wydaje się, że wzięty w kleszcze z jednej strony analiz pozbawionych złudzeń byłych komunistów takich jak Kołakowski, a z drugiej strony świętoszkowatego prowincjonalizmu "zachodnich" marksistów takich jak Thompson, już nie wspominając o werdykcie samej historii, temat uległ samozagładzie.

Być może, ale zanim zakwalifikujemy osobliwą karierę marksizmu do dziedziny rzeczy odległych i już nieaktualnych, dobrze byłoby przypomnieć sobie o niezwykłej sile oddziaływania marksizmu na XX-wieczną wyobraźnię. Nawet jeśli Karol Marks był fałszywym prorokiem, a jego najskuteczniejsi uczniowie bandą tyranów, myśl marksistowska i projekt socjalistyczny głęboko zafascynowały niektóre spośród najwybitniejszych umysłów ubiegłego wieku. Nawet w tych krajach, które cierpiały pod komunistycznymi rządami, nie da się oddzielić historii myśli i kultury od magnetycznego przyciągania marksistowskich idei i zawartej w nich rewolucyjnej obietnicy. Wielu spośród najciekawszych myślicieli XX-wiecznych bez wahania podpisałoby się pod słowami Maurice’a Merleau-Ponty’ego: "Marksizm nie jest filozofią historii, lecz Filozofią historii i wyrzeknięcie się go oznacza wykopanie grobu Rozumowi w dziejach. Potem nie ma już miejsca na marzenia i przygody".

Marksizm jest zatem nierozerwalnie spleciony z historią intelektualną współczesnego świata. Kto go ignoruje lub przekreśla, ten z własnej woli błędnie interpretuje dzieje minionych dziesięcioleci. Byli komuniści i byli marksiści - François Furet, Sidney Hook, Arthur Koestler, Leszek Kołakowski, Wolfgang Leonhardt, Jorge Semprun, Victor Serge, Ignazio Silone, Boris Souvarine, Man?s Sperber, Aleksander Wat i dziesiątki innych - są uważani za autorów najlepszych analiz życia intelektualnego i politycznego w XX w. Nawet genetyczny antykomunista Raymond Aron nie wstydził się przyznać, że marksistowska "świecka religia" zawsze go fascynowała (podejrzewał nawet, że jego obsesja walki z marksizmem może wynikać ze swoistego przeniesionego antyklerykalizmu). Znaczący jest również fakt, iż liberał Aron chlubił się tym, że jest znacznie lepiej oczytany w Marksie i marksizmie niż wielu samozwańczych "marksistów" z jego pokolenia.

Intelektualiści i władza

Jak sugeruje przykład bezkompromisowo niezależnego Arona, atrakcyjność marksizmu bynajmniej nie ogranicza się do znanego motywu, który pojawia się w ludzkich dziejach od starożytnego Rzymu po dzisiejszy Waszyngton: pismaków i pochlebców ciągnie do despotów. Są trzy powody, dla których marksizm przetrwał tak długo i tak magnetycznie oddziaływał na najtęższe umysły.

Po pierwsze, marksizm jest ideą o wielkim zakroju. Jego epistemologiczna zuchwałość - prometejskie dążenie do zrozumienia i wyjaśnienia WSZYSTKIEGO - podoba się intelektualistom, tak jak podobała się samemu Marksowi. Ponadto jeśli zastąpić proletariat partią, która obiecuje myśleć w jego imieniu, powstaje zbiorowy organiczny intelektualista (w sensie podanym przez Gramsciego), który aspiruje nie tylko do bycia rzecznikiem klasy rewolucyjnej, ale także do zajęcia miejsca dotychczasowej klasy rządzącej. W takim wszechświecie idee stają się narzędziem instytucjonalnej kontroli. Przy ich użyciu można przetransponować rzeczywistość zgodnie z zatwierdzonym przez intelektualistów projektem. Idee, jak mówi Kołakowski, są "układem oddechowym" komunizmu (co zresztą odróżnia go od podobnych pod innymi względami tyranii o korzeniach faszystowskich, które aż tak bardzo nie potrzebują inteligentnie brzmiących fikcji). W takich okolicznościach intelektualiści - komunistyczni - nie muszą się już ograniczać do mówienia władzy prawdy. Sami mają władzę - a przynajmniej, by przytoczyć pewną węgierską analizę tego procesu, są na drodze do władzy. Upajająca perspektywa.

Drugie źródło atrakcyjności marksizmu jest takie, że Marks i jego spadkobiercy nie byli historyczną aberracją, genetyczną pomyłką Klio. Projekt marksistowski, podobnie jak starsze marzenie socjalistyczne, które zastąpił i wchłonął, był jednym z wątków postępowej epopei naszych czasów. Z klasycznym liberalizmem, swoją historyczną antytezą, podziela pojawiającą się w tej epopei optymistyczną, racjonalną wizję nowożytnego społeczeństwa i jego możliwości. Teza definicyjna marksizmu - że przyszłe społeczeństwo idealne będzie bezklasowym, postkapitalistycznym wytworem procesów ekonomicznych i zaburzeń społecznych - w 1920 r. była już mało wiarygodna, ale ruchy społeczne czerpiące z pierwotnego Marksowskiego impulsu analitycznego jeszcze przez wiele dziesięcioleci mówiły i zachowywały się tak, jakby wciąż wierzyły w ten projekt transformacji.

Weźmy jeden przykład: Niemiecka Partia Socjaldemokratyczna w praktyce porzuciła marzenia o "rewolucji" na długo przed I wojną światową, ale dopiero w 1959 r., na zjeździe w Bad Godesberg, oficjalnie usunęła ze swego języka i programu pieczęć teorii marksistowskiej. Przed tą datą, a nawet później, niemieccy socjaldemokraci - podobnie jak brytyjscy laburzyści, włoscy socjaliści i wiele innych partii lewicowych - nadal mówili i pisali o walce klasowej, walce z kapitalizmem i tak dalej, tak jakby na przekór swoim mało radykalnym, reformistycznym codziennym praktykom nadal realizowali wielki romantyczny sen marksizmu. Jeszcze w maju 1981 r., kiedy François Mitterrand został prezydentem Francji, szanowani francuscy politycy socjalistyczni - którzy nie nazwaliby się "marksistami", a tym bardziej "komunistami" - z przejęciem mówili o rewolucyjnym "grand soir" i zbliżającym się triumfie socjalizmu, jakby żyli w 1936, a nawet 1848 r.

Słowem, marksizm był "strukturą głęboką" znacznej części postępowego świata politycznego. Marksistowski język, a raczej język pasożytujący na marksistowskich pojęciach, nadawał formę i spójność wielu rodzajom politycznego protestu: od socjaldemokracji po radykalny feminizm. W tym sensie Merleau-

-Ponty miał rację: utrata marksizmu jako narzędzia krytyki teraźniejszości rzeczywiście zostawiła po sobie próżnię. Razem z marksizmem odeszły nie tylko dysfunkcjonalne reżimy komunistyczne i ich zaślepieni zagraniczni apologeci, ale również cały budowany przez ponad 150 lat schemat założeń, kategorii i wyjaśnień, który kojarzy nam się z "lewicą". Każdy, kto zauważył, jak wielki zamęt panuje wśród północnoamerykańskiej i europejskiej lewicy politycznej od mniej więcej 20 lat, i zadał sobie pytanie: "Ale jaki ona ma program? Czego ona chce?", wie, o czym mowa.

Praca i płaca w XXI wieku

Istnieje jednak trzeci powód atrakcyjności marksizmu i ci, którzy w ostatnich latach tańczyli nad jego grobem i ogłosili "koniec Historii", czyli ostateczne zwycięstwo pokoju, demokracji i wolnego rynku, postąpiliby rozsądniej, gdyby się nad tym zastanowili. Całe pokolenia inteligentnych ludzi dobrej woli były gotowe przystąpić do projektu komunistycznego nie tylko dlatego, że dały się ideologicznie otumanić syreniej opowieści o rewolucji i odkupieniu. Nieodparcie pociągało ich przede wszystkim przesłanie etyczne marksizmu: ruchu, który pragnął niezłomnie reprezentować i bronić interesy "wyklętego ludu ziemi". Od początku do końca największym atutem marksizmu była, jak to nazywa jeden z biografów autora "Kapitału", "moralna waga przekonania Marksa, że los całej ludzkości jest nierozerwalnie spleciony z kondycją jej najbiedniejszych i najbardziej upośledzonych przedstawicieli".

Marksizm, jak otwarcie przyznaje polski historyk Andrzej Walicki, jeden z jego najzjadliwszych krytyków, był najbardziej wpływową "reakcją na liczne mankamenty społeczeństw kapitalistycznych i tradycji liberalnej". Jeśli w ostatnim trzydziestoleciu XX w. marksizm wypadł z łask, to w dużej mierze dlatego, że najgorsze mankamenty kapitalizmu wydawały się nareszcie przezwyciężone. Tradycja liberalna - dzięki niespodziewanie skutecznej adaptacji do wyzwań wielkiego kryzysu gospodarczego i wojny oraz sprezentowaniu zachodnim demokracjom stabilizujących instytucji, jakimi były Nowy Ład i państwo opiekuńcze - w oczywisty sposób zatriumfowała nad swymi antydemokratycznymi krytykami z lewa i z prawa. Doktryna polityczna, która doskonale się nadawała do wyjaśniania i wykorzystywania kryzysów i niesprawiedliwości z minionej epoki, teraz straciła rację bytu.

Dzisiaj jednak sytuacja znowu się zmienia. "Kwestia społeczna", jak to nazywali XIX-wieczni współcześni Marksa - jak się uporać z wielką przepaścią między bogatymi i biednymi oraz ze skandalicznymi nierównościami w dostępie do służby zdrowia, szkolnictwa i możliwości zarobkowania - na Zachodzie została w gruncie rzeczy rozwiązana (aczkolwiek rozpiętość dochodów, która systematycznie malała, od jakiegoś czasu znowu rośnie, w Wielkiej Brytanii, a przede wszystkim w USA). Ale kwestia społeczna z hukiem powróciła na forum międzynarodowe. Proces, który jego zamożni beneficjenci postrzegają jako globalny rozwój gospodarczy oraz otwieranie się rynków krajowych i międzynarodowych na inwestycje i handel, miliony innych uważają za redystrybucję globalnego bogactwa na korzyść garstki korporacji i posiadaczy kapitału.

W ostatnich latach cywilizowani krytycy odkurzają XIX-wieczny radykalny język i z niepokojącym powodzeniem opisują za jego pomocą XXI-wieczne stosunki społeczne. Nie trzeba być marksistą, żeby zauważyć, że to, co Marks i inni nazywali "rezerwową armią siły roboczej", teraz pojawia się znowu, nie na bocznych ulicach europejskich miast przemysłowych, lecz na całym świecie. Na skutek obniżania kosztów pracy - za pomocą outsourcingu i przenoszenia fabryk - ta globalna pula tanich pracowników pomaga utrzymać zyski i podsycać wzrost gospodarczy, tak jak to było w XIX-wiecznej Europie przemysłowej, do czasu, gdy zorganizowany ruch związkowy i masowe partie robotnicze osiągnęły takie wpływy, że mogły wymusić podwyżki płac, redystrybucyjny system podatkowy i zasadnicze zmiany w politycznym układzie sił, który nastąpił w XX stuleciu - negatywnie weryfikując rewolucyjne prognozy własnych przywódców.

Słowem, świat wydaje się wchodzić w nowy cykl, który znali nasi XIX-wieczni przodkowie, ale w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Zachód nie miał z nim do czynienia. W najbliższych latach, kiedy widoczne różnice w poziomie zamożności wzrosną, a walka o warunki wymiany handlowej, lokalizację miejsc pracy i kontrolę nad niedostatecznymi zasobami naturalnymi zaostrzy się, przypuszczalnie będziemy coraz częściej słyszeli o nierównościach, niesprawiedliwości i wyzysku - u nas, ale przede wszystkim w Trzecim Świecie. Kiedy stracimy z oczu komunizm (w Europie Wschodniej trzeba mieć dzisiaj co najmniej 35 lat, żeby móc nosić w sobie jakieś dorosłe wspomnienia o rządach komunistycznych), moralna atrakcyjność jakiejś przerobionej wersji marksizmu prawdopodobnie wzrośnie.

Dwie fantazje

Jeśli prognoza ta wydaje się komuś księżycowa, to niech weźmie pod uwagę następujący fakt: w oczach intelektualistów i radykalnych polityków latynoamerykańskich czy bliskowschodnich marksizm w takiej czy innej odmianie tak naprawdę nigdy nie stracił na popularności. Jako wiarygodna interpretacja tamtejszych doświadczeń marksizm w dużym stopniu zachował atrakcyjność, pociąga też antyglobalistów na całym świecie. Ci ostatni dostrzegają w napięciach i usterkach dzisiejszej międzynarodowej gospodarki kapitalistycznej dokładnie te same niesprawiedliwości, które kazały obserwatorom pierwszej "globalizacji" ekonomicznej z lat 90. XIX w. wykorzystać marksowską krytykę kapitalizmu w nowych teoriach "imperializmu".

A ponieważ nikt inny nie dysponuje zbyt przekonującą ofertą, jeśli chodzi o program usunięcia niesprawiedliwości wrośniętych we współczesny kapitalizm, znowu wygrywają ci, którzy mają najprostszą historię do opowiedzenia i najbardziej gniewną receptę do zaproponowania. Przypomnijmy sobie prorocze uwagi Heinego na temat Marksa i jego kolegów z połowy XIX w.,

czyli z okresu wiktoriańskiego rozwoju i prosperity: "Ci rewolucyjni lekarze i ich bezlitośnie zdeterminowani koledzy są jedynymi ludźmi w Niemczech, którzy mają przed sobą jakieś życie; obawiam się, że do nich należy przyszłość".

Nie wiem, czy przyszłość radykalnej polityki należy do nowego pokolenia marksistów, których nie wzruszają (a może nie są im znane) zbrodnie i porażki ich komunistycznych poprzedników. Mam nadzieję, że nie, ale głowy za to nie dam. Jacques Attali, niegdysiejszy doradca polityczny François Mitterranda, wydał jakiś czas temu pospiesznie napisaną książkę o Karolu Marksie. Dowodzi w niej, że upadek Związku Radzieckiego wyzwolił Marksa od jego spadkobierców i pozwolił nam zobaczyć w nim przenikliwego proroka, który przewidział dzisiejsze problemy kapitalizmu, a zwłaszcza globalne nierówności będące skutkiem nieskrępowanej konkurencji. Książka Attaliego dobrze się sprzedaje. Jej teza jest szeroko dyskutowana we Francji, ale także w Wielkiej Brytanii (gdzie w 2005 r. słuchacze radia BBC uznali Karola Marksa za "najwybitniejszego filozofa wszech czasów").

Oczywiście można odpowiedzieć Attaliemu tak, jak Kołakowski odpowiedział na analogiczne stwierdzenie Thompsona, że to, co dobre w komunizmie, można oddzielić od jego kompromitującej rzeczywistości: "Od lat nie oczekuję niczego po wysiłkach załatania, odnowienia, oczyszczenia lub poprawienia idei komunistycznej. Ach, nieszczęsna idea. Ta czaszka, Edwardzie, już nigdy się nie uśmiechnie". Ale Jacques Attali, w przeciwieństwie do Edwarda Thompsona i niedawno reaktywowanego Antonia Negriego, jest człowiekiem wyposażonym w czułe anteny polityczne, nastrojone na zmiany nastrojów w społeczeństwie. Jeśli sądzi, że ta czaszka może się jeszcze kiedyś uśmiechnąć, że systemowe wyjaśnienia lewicowe mogą zostać wskrzeszone z martwych - choćby tylko jako przeciwwaga dla irytującej pewności siebie współczesnych prawicowych wolnorynkowców - to być może nie do końca się myli, a na pewno nie jest w swoich przewidywaniach odosobniony.

W pierwszych latach nowego stulecia obserwujemy zatem dwie przeciwstawne, ale zarazem dziwnie do siebie podobne fantazje. Pierwsza fantazja, najbardziej znana Amerykanom, ale dostępna we wszystkich krajach rozwiniętych, to zadufane przekonanie komentatorów, polityków i ekspertów, że dzisiejszy konsens polityczny - pozbawiony jakiejkolwiek jasno sformułowanej alternatywy - obowiązuje we wszystkich dojrzałych demokracjach i będzie trwał wiecznie, a jego przeciwnicy są albo ignorantami, albo ludźmi złej woli, w obu przypadkach skazanymi na marginalizację.

Druga fantazja to przekonanie, że marksizm ma przed sobą intelektualną i polityczną przyszłość, nie na przekór upadkowi komunizmu, ale z jego powodu. Do tej pory funkcjonująca tylko na międzynarodowych "peryferiach" i na obrzeżach świata akademickiego, ta odrodzona wiara w marksizm - jako narzędzie analityczne, choć niekoniecznie prognostyczne - znowu, głównie z braku konkurencji, pełni rolę wspólnej waluty międzynarodowych ruchów protestu.

Podobieństwo między tymi dwiema fantazjami polega oczywiście na tym, że żadna z nich nie wyciągnęła nauczki z przeszłości. Ponadto żyją ze sobą w symbiotycznej współzależności, ponieważ ślepota pierwszej przydaje niezasłużonej wiarygodności argumentom drugiej. Ci, którzy cieszą się z triumfu rynku i zmniejszenia kompetencji państwa, którzy każą nam przyklaskiwać wielkim możliwościom gospodarczym, jakie daje pozbawiony jakichkolwiek regulacji zglobalizowany rynek, zapomnieli, co się stało, kiedy poprzednio szliśmy tą drogą. Czeka ich zimny prysznic (aczkolwiek, jeśli przeszłość może tu dostarczyć jakiejś wskazówki, skutki klęski ich fantazji przypuszczalnie odczują na własnej skórze inni).

Jeśli chodzi o tych, którzy chcieliby puścić od nowa marksistowską taśmę, cyfrowo zremasterowaną i oczyszczoną z irytujących komunistycznych trzasków, to radziłbym im, żeby w miarę szybko postawili sobie pytanie, co jest takiego we wszechogarniających "systemach" myślowych, że nieuchronnie wyradzają się we wszechogarniające "systemy" rządzenia. Jak się przekonaliśmy, warto w tym kontekście poczytać Leszka Kołakowskiego, ale historia uczy, że nie ma nic potężniejszego od fantazji, której czas przyszedł.

Przełożył Tomasz Bieroń

Tony Judt (ur. w 1948 r. w Londynie) jest historykiem, absolwentem King’s College w Cambridge i École Normale Supérieure w Paryżu, profesorem europeistyki na New York University, specjalistą w zakresie europejskich ruchów lewicowych, autorem licznych książek, z których ostatnio po polsku ukazała się praca "Powojnie. Historia Europy od roku 1945" (Rebis 2008).

Powyższy esej, oryginalnie zatytułowany "Goodbye to All That?", ukazał się w "The New York Review of Books" we wrześniu 2006 r. Śródtytuły pochodzą od redakcji "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Leszek Kołakowski 1927-2009