Zegarek z Londynu

Takie się stały moje podróże. Jestem zarażony i nic na to nie mogę poradzić. Rozglądam się i ciągle ich widzę. Złodziei.

13.09.2011

Czyta się kilka minut

Za mną spocony facet w kraciastej koszuli i chyba trochę pijany. Trzyma się ręką uchwytu, w drugiej ręce teczka i kurtka przewieszona na przedramieniu. Facet bez wyrazu, oczy ma puste, jakby były szklane; ale się pcha, kładzie się plecami na kobiecie, więc ona się odsuwa i siada; zostaję ja.

I jest tak. On się nadal pcha, teraz już na mnie, z przodu twardo stoi jakiś gość, tylko czasem się odwróci. Stoję w tym imadle, a ręka trzeciego (na przedramieniu też wisi mu kurtka) wyciąga z mojej kieszeni pieniądze. Widzę to wszystko, czytam gesty, jakbym oglądał mecz w zwolnionym tempie. Jedyne, co pozostaje, to się z nimi bić, więc cap za tę łapę, którą czuję, widzę w kieszeni; więc mordę drzeć na cały tramwaj; a oni trzej też się drą na mnie (cały tramwaj wtedy odwraca się plecami, nikt nic nie widzi, nic się nie stało). Ręka ucieka jak namydlona; ten niby pijany już przekazał pieniądze innemu. Dwóch krzyczy, trzeci gdzieś znika - a kiedy tramwaj rusza, widzę go na przystanku. Nadała mnie bileterka, mam ochotę chwycić ją za brudne kudły i skopać. Ci dwaj, co zostali, już patrzą na bileterkę: wskazuje kogoś podbródkiem. Zabrali się za kobietę z zakupami. Stoję, gdzie stałem, nie robię nic, nie wysiadam, jadę dalej, morda w kubeł.

Lwowski tramwaj, zgrzytliwa dziwka, która sprzedaje tych, o których ma dbać. Bileterka złodziejka. Znienawidzone miasto. Już wiesz, jak to jest, kiedy ktoś ci łapę wsadza, gdzie nie trzeba, już wiesz, jak to jest, kiedy ktoś cię obiera z kasy, a inni udają, że nic się nie stało. Już się dowiedziałeś, co to jest lwowska szkoła złodziei, wszyscy to z dumą powtarzają, jakby mówili o lwowskiej szkole matematyki, bo raz - że taka doskonała, a dwa - że taka nasza, w dwójnasób nasza, bo kresowa i utracona.

Lwowska szkoła kieszonkowców, jeden z miliona powodów do tęsknoty za biedną ojczyzną, która już nie nasza. No więc ta lwowska szkoła zabrała, co twoje, i innym robiła to samo, a tyś się bał, a tyś stał jak kołek, w milczeniu, ze strachu, że ci wsadzą kosę. A kiedy wysiedli, ci przedstawiciele lwowskiej szkoły, odjechałeś jeden przystanek i też wysiadłeś, śmierdzący i spocony, szukając utraconych rzeczy po kieszeniach, a kolana ci chodziły na boki. J. cię uspokajała, jakbyś był dzieckiem, nic się nie stało, mówiła, przestań, parę złotych. Już się dowiedziałeś, jak to jest.

Ale tak prawdę mówiąc - wiedziałeś już wcześniej, wiedziałeś doskonale. Tylko się nie chciałeś chwalić.

Bo pierwszy raz był w pociągu. To był pociąg z Bistriţy do Bukaresztu, bo w Bistriţy sobie przerwaliśmy podróż z Sighetu Marmaţiei, czyli po naszemu Sygietu; do Bukaresztu się jedzie nie wiadomo ile, z piętnaście godzin, więc po drodze taki przystanek, żeby zobaczyć miasto Bistriţa i się przespać w motelu. A tych pięciu, co jechali z nami, piło przez całą drogę; palili w przedziale, choć niby nie wolno. Konduktor ich złapał, zapłacili mandat, chyba ze wściekłości o te pieniądze zapłacone ubrdali sobie, że to nasza wina. I palili dalej, dmuchali nam w nos, i się darli, i tak dalej. Przechodził konduktor, i nic. Sprawdził bilety, nam, nie im, bo oni już nie byli grzeczni, już mu mówili "spier..., ale to już", a konduktor był sam; więc zajrzał nam jeszcze w paszporty, żeby nie stracić twarzy (bo to było już dawno, kiedy trzeba było mieć wizę); i poszedł dalej. Mówiłem: idziemy, ja mogę stać całą drogę, chodź. Ale B. siedział twardo i mówił: "Nie, zostajemy, jak zaczniemy wychodzić, to dopiero będzie". Więc zostaliśmy.

Za oknem już było w miarę płasko. Odcinek wyżej, na północ od Salvy aż do Sygietu, to jest jazda przez przepaści, mosty, tunele, pociąg ciągle się ociera o skałę, po lewej, po prawej. Można oszaleć. Ale tu, niżej, dość spokojnie, tylko tamci. Udawaliśmy, że śpimy, oni nam wprost do ucha śpiewali jakieś wojskowe kawałki; aż w końcu, nie pamiętam dokładnie, jak to było, w każdym razie byłem uwieszony u gardła tego z naprzeciwka, tego dużego. Ja go dusiłem, tamci mnie kopali, a B. się starał coś z tym zrobić. Tylko nie bardzo było co.

Pedały, krzyczeli, zaraz zobaczycie. A potem: paszporty, k..., dawać paszporty. Portfele. Pieniądze. Bagaże. (Za drzwiami przemknął konduktor, spojrzał i zniknął). Wahali się, jakby to była jakaś dziecięca zabawa - rozkładali nasze rzeczy, wybierali sobie fanty za wygraną: plastik nie wchodził w grę, bo to by była grubsza sprawa, gotówki właściwie nie było, w końcu ten duży z naprzeciwka powiedział: to. Roamer od pradziadka, tani zegarek w sumie, ale jedyna rzecz, która mnie z nim łączyła. Od wojny mieszkał pradziadek gdzieś pod Londynem, nigdy go nie widziałem, i kiedyś mnie i bratu przysłał takie zegarki. To, powiedział duży, i tym samym szlag trafił pradziadka, tę jedyną rzecz namacalną, jaka między nami była. Dwóch mnie trzymało, gruby sobie odpiął zegarek z mojego nadgarstka, a ja nic, tylko zostaw to, k..., zostaw, wrzeszczałem po swojemu; a on jak gdyby nigdy nic, po prostu zapiął sobie tego roamera, wepchnął końcówkę czarnego paska w szlufkę i przytknął zegarek do ucha; ładnie chodził, choć się spóźniał, taka zemsta pradziadka.

Wrzeszczałem do niego, ale uszy miałem czerwone, i wrzeszczałem tylko tak, żeby się stało zadość, żeby powiedzieć wszystko, co trzeba. Wtedy po raz pierwszy, nie chwaliłem się tym wcześniej, poczułem adrenalinę związaną z kradzieżą: złą, w końskiej dawce, bo to jakby cię gwałcili publicznie, no i jeszcze sprawa honoru. Masz wtedy poczucie, że ci ktoś do żył wstrzyknął spirytus, a jeszcze musisz zabrać swoje manele i wynieść się z podkulonym ogonem, a ci, co cię właśnie obrobili, jeszcze cię kopną na do widzenia, i wychodzisz w salwie śmiechu. Pozabijam was, myślałem, i jednocześnie: całe szczęście, że to tylko ten zegarek; i jeszcze: żeby nas potem w pociągu nie szukali; i zupełnie już bez sensu: i co ja teraz zrobię bez tego zegarka, bez tego pradziadka na ręce?

Cała ta Rumunia taka była, moje włóczęgi; spałem leżąc w pociągu na korytarzu przez całą noc, i nic; spałem w poczekalni, w miejscowości Dej, w poczekalni pierwszej klasy, bo tam było pusto, ludzie z biletami na drugą mieli stracha wejść, choć pociąg był już spóźniony o kilka godzin; ale oni mieli bilety klasy drugiej, więc siedzieli na betonie przed dworcem.

Zasnąłem w poczekalni, choć też miałem bilet na drugą, jak oni, ale ja to miałem gdzieś, bo zawsze mogłem powiedzieć, że nic nie rozumiem; a kiedy się obudziłem, leżałem w roju Cyganów. Głowę miałem na kolanach grubasa z wąsem, jak tylko zobaczył, że się ocknąłem, uchylił kapelusza i pokazał, gdzie stoi mój plecak, i że ma baczenie; a na brzuchu spało mi dziecko. Wszyscy palili papierosy, trochę się częstowaliśmy nawzajem, trochę piliśmy cujkę, za dworcem zawsze stał ktoś z beczką, można sobie było kupić półtora litra w plastikowej butelce.

Zawsze ktoś mnie przyjął w tej Rumunii, zawsze ktoś się ulitował: jak już nie było się gdzie schronić, to na przykład dwaj chłopaczkowie w hoteliku (ale to słowo nie pasuje do takiego zwykłego domku z ogródkiem, ze zwykłą rodziną ściśniętą w jednym pokoju, żeby gościom powynajmować każde wolne łóżko, każdy metr podłogi), chłopcy opitoleni na zero, którzy przyjechali zdawać do szkoły wojskowej - oni spali na jednym tapczanie, ja na drugim; przez całą noc wkuwali matematykę, jeden czytał, drugi słuchał, zadawali sobie pytania, cichutko, żeby mi nie przeszkadzać. (Nie pamiętam już, gdzie to było, tylko jakieś szczegóły, które się nie układają w sensowną całość: obok był dom starców, kościół z zerwaną podłogą, w tym kościele trzy krzesła, każde z innej parafii. Starcy siedzieli paląc papierosy, ciągnąc w nieskończoność jakąś melopeję). A zaraz potem, po przebudzeniu, jazda na dworzec zardzewiałym busem, choć to może było w innym mieście, innego lata, i tylko mi się wydaje, że wtedy; miałem plecak między nogami, wsiadł facet, nachylił się, niby do kierowcy, na przedramieniu przewiesił kurtkę, bo się zrobiło ciepło. I widzę, że on pod tą kurtką już rozpiął mój plecak i coś usiłuje wyszarpnąć. Ja go łapię, on w nogi, jeszcze się zamachnął, ale nie trafił - i wtedy się okazuje, że wszyscy widzieli, okazuje się, że obok mnie siedzi jakaś nauczycielka francuskiego i opowiada, o, proszę pana, tego znam jak zły szeląg, on tu ciągle kradnie. I czemuś nie mówiła nic, kiedy mnie obrabiał?, ja na nią. Czemuś teraz dopiero taka mądra? (Wiesz, jak to jest, jak jesteś sam gdzieś daleko od domu, dookoła nędza, i nawet ty, choć wyglądasz właściwie jak każdy tutaj, wydajesz się czemuś być lepszym celem).

Zachłystywałem się Rumunią rok po roku, puszczając w niepamięć, właściwie nie, przehandlowując złe uczynki za dobre: ten facet w hotelu obok Gara de Nord, który mnie chciał oszwabić, szedł w niepamięć za tamten wieczór, kiedy się spaliła chata pijaka w Moisei i cała wieś stała paląc i pijąc, dając dobre rady młodym, którzy wleźli na dach i ratowali, co się da; cała wieś stała, rozprawiając o zbrodni i należnej za nią karze; albo wszystkie próby wyciśnięcia łapówki przehandlowałem za ten dzień, kiedy popadia po raz pierwszy okazała mi swoją chytrą dobroć, bo celem nie było wcale nakarmienie podróżnika, ale przyszłość córki popadii, studentki medycyny w Bukareszcie, która zresztą w tajemnicy przed matką miała w mieście chłopaka (popadia była stuknięta; pop mnie wziął do swojego biura, zapalił fajkę i ostrzegł, jak facet faceta); i dziesiątki drobniejszych sytuacji, niedokładnie wydane reszty, próby oszustwa w kantorze, jakieś drobne naciąganie.

Ale i tak tam wracam, i handluję, drobna kradzież za coś wielkiego, i wychodzę na swoje. (Sam nie wiem, skąd mi się ta łaska bierze, może dlatego, że nie ma ceny, jakiej bym nie zapłacił za jedzenie sera z góralami w wagoniku górskiej kolejki, sunącej, jak się zdaje, w przepaść; baba opiera bochen na piersi, chłop rozdziera ser w dłoniach, kroi kozikiem na wielkie kawałki, częstuje, choć ma przecież sprzedać na targu; pijemy wódkę, pijemy wodę ze strumienia - pociąg się zatrzymuje i czasem można wyskoczyć; wspólnie ratujemy pijaka, co siedzi przez całą podróż na stopniach wagonu i rzyga, albo się zwiesza i głaszcze ziemię, która zbyt szybko ucieka i to go strasznie śmieszy).

Ty zwariowałeś, mówi J., zaczynasz to widzieć wszędzie. Ale co mam zrobić, taka to litania, łańcuszek złych serc; w Madrycie wysiedliśmy ledwo z samolotu, w metrze jakiś facet mnie walnął w plecy, bo się spieszył, żeby usiąść; ale przed siedzeniem zwolnił i stanął. I znów widzę: nijakie ubranie, szczupły, wzrokiem sprzężony z tym facetem za mną, i oczywiście ta kurtka, nieodłączna kurtka, przewieszona na przedramieniu. Tylko drganie muskułów pokazuje, co się tam naprawdę dzieje: wygląda, jakby przysypiał na stojaka, ale widzę, jak gmera w torbie z krokodylej skóry. Jej właścicielka nie rozumie po angielsku, więc jej pokazuję, co się dzieje: i teraz to ją jakby koń kopnął, to jej twarz się zalewa czerwienią, ona wrzeszczy, jej facet targa złodziejem, złodziej słabo odpowiada, wypchnięty na peron, gdzieś już prowadzony.

Tak, już teraz tak mam, że nawet w Palermo, zamiast się cieszyć miastem, które jest zarośnięte na przemian barokiem i brudem, z chaszczami w miejscach, gdzie spadły bomby sześćdziesiąt lat temu, kiedy jedziemy przez ulice autobusem (a mamy tej jazdy trochę, bo się wybieramy do Monreale, jakieś pół godziny za miastem), wpatruję się w faceta i wiem. Początkujący, choć niemłody, a może po prostu jest taki beznadziejny w tym fachu. Obrabia faceta, który siedzi przed nim. Próbuje otworzyć mu plecak, trwa to z dziesięć minut; widzę, jak się poci, bo zamek stawia opór; aż ten okradany uwierzył wreszcie, że to nie przypadek, i jest jak zwykle: wrzaski, złodziej i jego wspólnik wypadają z autobusu. Pojadą następnym.

Takie się stały moje podróże. Jestem zarażony i nic na to nie mogę poradzić. Rozglądam się i ciągle ich widzę. Mam udawać, że nie widzę tych dwóch Tunezyjczyków, którzy od lat, zawsze pod tą samą knajpą, dzielą się zawartością portfeli? Albo tego miłego Egipcjanina, który ma zawsze papierosy od rodziny, bo bez nich żyć nie może - poznałem go kiedyś u M. na imprezie, a potem nagle zniknął. Wpadłem na niego kiedyś w Warszawie, na Kościelnej, obrabiał turystów przed hotelem. Albo że nie widzę tych dwóch, co przychodzą do knajp wieczorami, w garniturach, rozmawiają po francusku, siadają zawsze blisko pijanych; studiują kartę, wymieniają się uwagami, a obsługa udaje, że ich nie dostrzega?

Taki to katalog moich podróży. Jest w nich stracony zegarek, i przeżyte wstydy, i uwaga napięta jak postronek, żeby znów się nie dać. Jest gotowość, żeby wbrew wszystkiemu zaszlachtować następnego spotkanego złodzieja. Mówię otwarcie, żeby było wiadomo.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2011