Zawód: ekolog

Ciągła walka ze stresem, konflikty z decydentami, brak wolnego czasu. A na dokładkę kiepskie wynagrodzenia i toksyczne układy środowiskowe. Polscy aktywiści czują się wypaleni.

12.08.2023

Czyta się kilka minut

Zawód: ekolog
JACEK KARCZEWSKI, dawniej aktywista, dziś autor książek przyrodniczych. Sopot, lipiec 2020 r. / BARTOSZ BAŃKA / AGENCJA WYBORCZA.PL

Jacek Karczewski przesyła mi notatkę z przemyśleniami po prawie 20 latach pracy w ochronie przyrody. Czytam o żalu, stratach, bezsilności, depresji. Najkrótsza jest odpowiedź na pytanie, czy żałuje tego wszystkiego. To jedno słowo: „tak”.

Na aktywistów, ekologów i przyrodników patrzymy przez pryzmat ich misji, strategii, wygranych lub przegranych bitew o naturę. Oceniamy konkretne akcje i postulaty, ale ludzie, którzy za tym stoją, rzadko mieszczą się w naszej perspektywie. Jedno z nielicznych polskich badań autorstwa dr Marzeny Cypryańskiej-Nezlek z Uniwersytetu SWPS pokazało, że aż 43 proc. aktywistów i pracowników organizacji pozarządowych czuje się bardzo zestresowanych, a połowa jest po prostu zmęczona. Wyniki ankiety tylko miejscami są optymistyczne: 70 proc. odczuwa satysfakcję z pracy i uważa, że ma ona sens. Z drugiej strony: 45 proc. wyrzuca sobie, że nie robi tyle, ile trzeba. 40 proc. czuje, że „wali głową w mur”.

Karczewski, przyrodnik, współzałożyciel stowarzyszenia Jestem na pTAK! (wcześniej Ptaki Polskie), na pytanie, czy coś by zmienił, gdyby mógł cofnąć czas, odpowiada: – Może poszedłbym ścieżką Adama Wajraka, popularyzatora przyrody, a nie aktywisty. Częściej chodziłbym w teren, obserwował ptaki. Więcej czasu spędzałbym z rodziną i przyjaciółmi. Wróciłbym na wieś i miał dom z ogrodem...

Nie dać się obijać

Według raportu organizacji Global Witness w 2021 r. na świecie zamordowano 200 osób działających na rzecz ochrony środowiska. To nie tyle aktywiści, co drobni rolnicy albo rdzenne społeczności stojące na drodze wielkim interesom. Ponad trzy czwarte morderstw miało miejsce w Ameryce Łacińskiej, co jest regułą od dekady, a rekord krajowy dzierży Meksyk, w którym zginęły 54 osoby.

W Polsce i Europie aktywizm przyrodniczy i obrona własnej ziemi nie są grą o tak wysoką stawkę, choć i u nas zdarzają się tragedie. Adam Ulbrych przez lata działał na rzecz renaturyzacji rzek i walki z suszą w województwie opolskim. W 2014 r. wraz z innymi mieszkańcami protestował przeciwko wycince drzew w gminie Wołczyn. W końcu, po serii ­SMS-ów z pogróżkami, spalono mu dom. Za zlecenie podpaleń (ogień podłożono też w okolicznym gospodarstwie) skazano Michała A., właściciela pobliskiej fabryki mebli, który dostał sześć lat więzienia. Ulbrych zaś wyprowadził się do Milówki w Beskidzie Żywieckim. Dziś skupia się już prawie wyłącznie na edukacji.

Cena zazwyczaj jest niższa, ale płacą ją prawie wszyscy, którzy na poważnie ­angażują się w ochronę natury. Czasami są to prozaiczne historie. Rozmowy do artykułu musiała odmówić mi jedna z aktywistek, bo właśnie zmaga się z boreliozą, której nabawiła się podczas dni spędzonych nad Odrą. Jednak dużo częściej za aktywizm płaci się zdrowiem psychicznym.

– Niezwykłe jest to, ile wspólnego mają historie organizacji przyrodniczych – mówi Karczewski. – Wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej poobijani. Zaczyna się zwykle od ambitnych celów i dużego szumu. Dzisiaj na szczęście się to zmienia, ale kiedyś organizacje reagowały na „nowych” jak puchacz broniący rewiru. Nie mogłeś liczyć na żadną pomoc, za to z różnych stron przychodziły kolejne ciosy. W końcu było ich tak dużo, że zaczynał się zjazd w dół, z końcem w postaci nokautu albo resetu. Trzeba było wymyślać się na nowo, najczęściej z dużo mniejszym rozmachem, bez porywania się z motyką na słońce. To chyba jedyny sposób, żeby w ogóle przetrwać w naszych warunkach.

Tak było z jego stowarzyszeniem Ptaki Polskie. Powstało na początku XXI wieku, w szczytowym momencie miało ponad 20 pracowników, cztery siedziby, realizowało projekty chroniące naturę, naukowe, edukacyjne, tworzyło rezerwaty, współpracowało z parkami narodowymi, obracało milionami.

Zawód: ekolog

– Krytyczny cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony, od wewnątrz – wspomina Karczewski. – Mieliśmy wielo­letni i bardzo drogi projekt z unijnego funduszu LIFE oraz, jak się okazało, bardzo nieudolnego kierownika. Musieliśmy mu dać wybór: albo przygotuje program naprawczy, albo się rozstajemy. Wybrał to drugie, a ja wyjechałem na pierwszy od kilku lat tygodniowy urlop. Gdy wróciłem, zastałem inną rzeczywistość, bo zraniony były kierownik napisał donos i rozesłał go w dziesiątki miejsc.

Projekt i stowarzyszenie były przez ponad rok prześwietlane na wszystkie strony, także przez NIK. – Kontrola zakończyła się wynikiem pozytywnym, ale to już nie miało znaczenia – wspomina Karczewski. – Zaczęliśmy być traktowani jak trędowaci. Oceniano nas nie za to, co zrobiliśmy, tylko za to, o co byliśmy podejrzani.

W tym przypadku stawką była nie tylko możliwość skutecznego działania. Aktywizm, nawet ten sprofesjonalizowany, robiony „na etacie”, rzadko jest tylko pracą. To również spory kawałek tożsamości; nie każdy radzi sobie z próbami dyskredytacji.

– Ja ledwo to przeżyłem – przyznaje Karczewski. – Przez lata prowadziłem firmę, miałem jakiś tam prestiż, pieniądze, dobre imię. Wchodząc w obronę przyrody ryzykowałem majątkiem, bo naprawdę w to wierzyłem. Moi bohaterowie to przecież sami pozytywiści: doktor Judym i jemu podobni. Przez lata pracowałem po kilkanaście godzin na dobę, kupiłem nad Biebrzą siedzibę dla stowarzyszenia, zostawiliśmy po sobie dobry ślad. I nagle ktoś mi mówi, że wszystko to zrobiłem, żeby ukraść jakiś grant. Nigdy w życiu nie czułem się tak bezsilny. Rozsypałem się. Na ostatnich oparach napisałem książkę „Jej wysokość gęś”. Ludzie mówią mi dzisiaj, że to książka o miłości do przyrody, a dla mnie to są wspomnienia o wielkim bólu. I o myślach samobójczych.

Pilnować swoich granic

W historiach aktywistów-przyrodników kluczowe są początki. To, na jakim etapie życia zaczynają się angażować, definiuje ich możliwości oraz nastawienie. Dość częstym schematem, zwłaszcza od kiedy Greta Thunberg rozpoczęła akcję „Piątki dla klimatu”, jest angażowanie się ludzi młodych, ze szkół średnich i uczelni. Tak powstał Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, tak też rodzi się organizacja Wschód, działająca na rzecz transformacji energetycznej.

Dominika Lasota, jedna z jej aktywistek, mówi: – Tak, to trudna praca, ale też wiele daje. Spotkałam tu ludzi, którzy myślą podobnie i są gotowi o swe idee walczyć. Bardzo tego potrzebowałam, bo jestem osobą zaangażowaną i zarazem wierzącą, ale widząc, co się dzieje z Kościołem, przestawałam czuć, że to moja wspólnota.

Dominika nigdy nie była dzieckiem, które całe dnie spędzało w ­lesie. Raczej siedziała przed ­telewizorem i ­oglądała ­„Hannah Montanę” w rodzinnej  Bydgoszczy. Czuła, że nauka jest jedynym, co jej naprawdę wychodzi. W wieku 16 lat wyjechała na wymianę szkolną na północ Anglii. – Wcześniej obejrzałam film „Before the Flood” o katastrofie klimatycznej i zamurowało mnie. Ale w arystokratycznej szkole z siedzibą w starym klasztorze czułam się oderwana od świata. Obserwowałam Gretę, ale nic nie mogłam zrobić, bo szkoła zabraniała. Uczennicy z Polski, i to na stypendium, nie wypadało wzniecać protestów.

Dominika wróciła do Polski na początku pandemii i – mimo lockdownu – zaczęła działać w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym. Jej misją od trzech lat jest wywieranie presji na polityków: od ulicznych protestów, przez sejmowe komisje, po korytarze szczytu klimatycznego w Egipcie w 2022 r., gdzie prezydent Andrzej Duda miał spore problemy z odpowiedziami na pytania Dominiki o naszą transformację energetyczną. – Mam w sobie dużo nadziei i energii. Wykorzystuję to, na ile mogę, ale muszę pilnować swoich granic. Nie można wpaść w myślenie, że jeśli nie zrobię wszystkiego, to jakbym nie zrobiła nic. Każdy daje z siebie tyle, ile może. Finalny efekt i tak tylko w części zależy od ciebie.

Aktywistka przyznaje, że miewa momenty zwątpienia – ale wynikają one najczęściej z decyzji polityków. Tak było przy okazji walki o liberalizację ustawy o elektrowniach wiatrowych. Zmiany w niej popierały trzy czwarte społeczeństwa. A potem Marek Suski odręcznie napisał poprawkę, która większość zapisów wyrzucała do kosza. W takich momentach Dominice ciężko zrozumieć, czym kierują się ludzie u władzy. W szkole mówili jej, że dorośli „ogarniają całość spraw, wiedzą lepiej”. W kwestii klimatu ewidentnie jest inaczej.

– Mimo wszystko marzę, by za 10-20 lat dalej to robić. To mi daje życie – mówi.

Niektóre historie tak się właśnie rozwijają – zryw młodzieńczy przeradza się w styl życia, decyduje o wyborze kierunku studiów, pracy. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

– Znam mnóstwo takich opowieści – mówi Łukasz Supergan, od lat związany z Greenpeace. – Przychodzi nowy wolontariusz i rzuca się w wir. Przez dwa, trzy lata jest na każde skinienie. Pisze maile, chodzi na demonstracje, kształci, buduje stację na skraju kopalni odkrywkowej, nic mu nie straszne. I nagle znika. Parę lat później spotykasz go albo ją w zupełnie innej branży. Niestety, jeśli zrobisz z życia barykadę i nie dasz sobie prawa, żeby z niej czasem zejść, po paru latach jesteś spalony.

Zawód: ekolog

Łukasz, znany głównie jako specjalista od długodystansowych wędrówek, trafił do ochrony przyrody rok po studiach, od razu na etat. To rzadki komfort. – ­Greenpeace przyciągnął mnie tym, że działają radykalnie, ale bez przemocy – mówi. – Idąc na akcję narażasz się na to, że zostaniesz zatrzymany i spędzisz noc w areszcie. W mojej historii okazało się, że ja co prawda byłem na to gotowy, ale moja partnerka nie. Nie była to jedyna przyczyna, ale związek nie przetrwał tej próby.

Wiązać koniec z końcem

Dla wielu aktywistów największym wyzwaniem nie jest ryzyko aresztowania, ale... płacenie rachunków. Codzienność to niskie pensje, umowy śmieciowe i tzw. grantoza, która każe skakać od projektu do projektu, byle tylko związać koniec z końcem. Według badań całego sektora pozarządowego tylko 41 proc. organizacji regularnie płaci za pracę choć jednej osobie, a ledwie 22 proc. oferuje stałą umowę etatową. Nawet najwięksi, jak Green­peace i WWF, mocno polegają na wolontariacie. Jest on oczywiście nieodłączną częścią aktywizmu, ale zarazem olbrzymim polem do nadużyć. Gdy zapłata za wielogodzinną pracę pod ogromną presją wyrażona jest wyłącznie w „misji” i „satysfakcji”, mamy prostą drogę do kryzysu.

Łatwiej powinno być tym aktywistom, którzy w ochronę przyrody wchodzą później, mają ustabilizowane życie i pieniądze, więc mogą poświęcić się „misji”. To jednak mit. Przykładem jest Antoni Kostka z Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze. Dołączył do niej mając 57 lat jako zamożny facet, który właśnie sprzedał firmę. Dziś angażuje się w reformę Lasów Państwowych, ale też ochronę Pogórza Przemyskiego (to tam policja i straż leśna usunęły blokadę aktywistów żądających zaprzestania wycinek i powołania Turnickiego Parku Narodowego).

– Wolę działać na poziomie politycznym, eksperckim, tam się bardziej odnajduję, niż przykuwając do drzew, ale potrzebne są obie nogi. Gdyby nie ludzie, którzy fizycznie blokują wycinki, za chwilę nie byłoby czego chronić. Trzeba jednak szybko przejść od etapu „­akcji” i „zainteresowania mediów” do momentu, w którym mamy konkretne, realne propozycje.

Dużo rozmawiamy o polityce, negocjacjach, reformach, bo w takim ­Realpolitik były już biznesmen odnajduje się świetnie. Ale po chwili Kostka mówi: – Muszę zrobić sobie przerwę, chociaż kilka miesięcy, bo dotyka mnie ciągłe uczucie frustracji, bycia upokarzanym. Moim punktem zwrotnym była historia z Magdą Filiks i jej synem. Popełnił samobójstwo po medialnej nagonce, będącej skutkiem kontroli, jaką posłanka prowadziła w Lasach Państwowych. A ja byłem jedną z kilku osób, które jej doradzały – przyznaje, po czym dodaje: – Niczego nie osiągniesz, jeśli sam nie jesteś zdrowy i co rano masz ciśnienie 150. Ja pięć lat temu przeszedłem operację raka prostaty. Na oddziale widziałem facetów, którym jeszcze przed chwilą wydawało się, że wszystko mogą, a teraz drepczą w tych szlafroczkach, tacy malutcy.

Mieć twarde tyłki

Każda organizacja, działacz i działaczka płacą sporą cenę za to, co robią. Już samo sformułowanie „ochrona przyrody” sugeruje walkę. Na ciosy z zewnątrz aktywiści są dobrze przygotowani, ale wielu krzywdom i wypaleniom współwinne są też same organizacje.

– Ja przyszedłem ze świata korporacji. Miałem firmę HR-ową, organizowaliśmy szkolenia i rekrutacje dla dużych firm – wspomina Jacek Karczewski. – Nagle zmieniłem eleganckie buty na wodery, a walizkę na plecak. I dopiero tutaj, wśród aktywistów, doświadczyłem wszystkiego, z czym kojarzymy świat „korpo”. Ogromną rywalizację, nadęte ego tokujących samców i samic, konflikty o nic. Dzisiaj na szczęście widzę tego mniej, częściej pojawia się wspólnota celów.

Temat mobbingu i złej kultury pracy był przez lata przemilczany. – To paradoks: z jednej strony aktywizm z natury przyciąga ludzi wrażliwych, a z drugiej wiele organizacji funkcjonuje w modelu prawie że militarnym – mówi Natalia Sarata, działaczka społeczna, założycielka fundacji RegenerAkcja, która wspiera wypalonych aktywistów i aktywistki. – Mówi się: „to jest walka”. Wymaga się „twardej dupy”. Uczy się budowania barykad, ale często brakuje „infrastruktury troski”.

RegenerAkcja jest jedną z pierwszych inicjatyw w Polsce, która zajmuje się tematem wypalenia aktywistycznego. Organizuje sesje z psychologami, pracuje też z całymi strukturami.

To samo robi Anna Kuliberda, dawniej członkini organizacji pozarządowej: – Wypalenie jest dla aktywistów szczególnie bolesne, bo to praca stanowiąca ważną część tożsamości. A wypalenie właśnie to odbiera; nawet nie tyle siły, co poczucie sensu. W polskich organizacjach do dziś często najważniejszymi kwestiami są pieniądze i czas. Bo projekt niegotowy, bo grant trzeba rozliczyć w terminie, bo misja wielkiej wagi czeka na swoich „żołnierzy”. Łatwo wtedy zacząć traktować ludzi, jakby byli z gumy.

Obie ekspertki przyznają, że sporo zmienia się na lepsze. – Ciężkich historii o wypaleniu i mobbingu słyszymy więcej, ale to przede wszystkim dlatego, że wreszcie zaczynamy o tym rozmawiać – mówi Natalia Sarata. – Choć dalej widzę, jak ciężko jest, zwłaszcza mężczyznom, prosić o pomoc.

– O nowym pokoleniu często się mówi, że jest roszczeniowe na rynku pracy, i to samo można powiedzieć o ich aktywizmie – zauważa Anna Kuliberda. – Tyle że to nie roszczeniowość, lecz bardziej umiejętność stawiania granic. Widzę jeszcze jedną zmianę wśród młodych. Więcej mówią o emocjach. Kiedyś aktywizm był raczej intelektualny, oddzielony od uczuć. A przecież one są wpisane w samą istotę działalności. Chronisz coś, bo to kochasz, a nie dlatego, że w raporcie naukowym wyliczono, że jest cenne. Tak samo cierpisz, gdy się nie uda. W aktywizmie również na to musi się znaleźć miejsce. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Zawód: ekolog