Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy za film dla dzieci bierze się twórca „Gomorry” i „Dogmana”, możemy się spodziewać co najmniej ryzykownych przekroczeń. Zwłaszcza że Matteo Garrone dał się już poznać jako baśniopisarz dla sprośnych dorosłych, kiedy w 2015 r. przeniósł na ekran neapolitański „Pentameron”. Tym razem wziął na warsztat „Pinokia”, jedną z najważniejszych książek dziecięcych wielu pokoleń Włochów i nie tylko. A że na świecie powstał dotąd prawie tuzin filmowych czy telewizyjnych adaptacji powieści Carla Collodiego, tym większa mogła być pokusa, by dzisiaj potraktować ją jedynie pretekstowo, o ile nie wywrotowo.
Bo przecież opowieść o drewnianej lalce, która chciała zostać prawdziwym chłopcem, to kopalnia współcześnie nośnych metafor. Na przykład tych związanych ze sztucznym człowiekiem albo z poczuciem inności w zbrutalizowanym świecie. Tymczasem Garrone wyszedł z założenia, że najmłodszym widzom po prostu należy się dobry film dziecięcy, bez zbytnio wyszukanych ukłonów w stronę dorosłej publiczności. A zarazem film traktujący swoją publiczność poważnie, bez disneyowskiego retuszu. I z grubsza taki właśnie zrobił, nie lekceważąc źródłowego przesłania, jakkolwiek sporo w nim też bardziej wytrawnych, mniej oczywistych smaków. Wyświetlanie filmu w wersji z dubbingiem tylko potwierdza, kto jest jego pierwszym adresatem.
Twórcy nowego „Pinokia” poszli także pod prąd dzisiejszej rozbuchanej technologii obrazu filmowego i narzucanej przez nią estetyki. Stąd historia ubogiego stolarza i chłopca z drewna wygląda chwilami tak, jakby bardziej była dziełem dłuta i młotka niż komputera. Ów rękodzielniczy sznyt ujawnia się przede wszystkim w wykreowaniu postaci, wzorowanych zresztą na klasycznych ilustracjach Enrica Mazzantiego z pierwszego wydania książki w 1883 r. Widać to zwłaszcza w wyglądzie tytułowego bohatera, który bardziej niż ożywioną kukiełką wydaje się… zdrewniałym dzieckiem (gra go perfekcyjnie ucharakteryzowany Federico Ielapi). Gdy filmowy Pinokio się porusza, słychać, jak cały trzeszczy i klekocze, ale jeśliby wystrugać z tego jakąś przenośnię, to mamy do czynienia nie tyle z dzieckiem zaklętym w drewnie, co z istotą uwięzioną w swoim dziecięctwie – mamioną, oszukiwaną, poniżaną, ogłupiałą pozorną wolnością. Brzmi to zapewne niczym czerstwe morały Gadającego Świerszcza, lecz właśnie o tym, co w książkowym oryginale było najważniejsze – o bolesnym dorastaniu do rozumu i empatii – przypomina nam ten dzisiejszy „Pinokio”.
Garrone uchyla baśniowego klosza już wtedy, kiedy nakreśla surowe tło swojej opowieści, wzorowane m.in. na rycinach Goi. Zdjęcia, kręcone w Toskanii czy Apulii, nie chcą być malownicze w konwencjonalny sposób. Pejzaże, te lądowe i te morskie, wieją bezkresem. Chociaż urokliwe miasteczka wabią z daleka, to przy bliższym poznaniu osuwają się w ruinę, straszą biedą i brudem. Trudno też uwierzyć w potęgę edukacji, kiedy szkoła jest instytucją tak ewidentnie zidiociałą. Trudno zaufać sprawiedliwości, kiedy reprezentuje ją skorumpowana małpa. Fałszywa przyjaźń, uosobiona przez ślepego Kota i kulawego Lisa, wyrasta wprost z odrażającej chciwości. W filmie Garronego zwierzęta zostają maksymalnie uczłowieczone, co dzisiaj, w dobie zwiększającego się upodmiotowienia naszych braci mniejszych, może razić anachronizmem. Ponieważ jednak w większości przypadków to aktorzy odgrywają role zwierzęce, tym bardziej trzeba je potraktować jak w każdej porządnej bajce – po prostu alegorycznie.
I tylko stary Geppetto ze swoją na poły szaloną miłością do synka wyciosanego z pnia ratuje tutaj honor człowieczeństwa. Nie licząc istot stricte baśniowych, jak cudownie surrealistyczna Ślimaczyca czy Błękitna Wróżka, odtwarzana w swoim starszym wcieleniu przez zjawiskową Marine Vacth znaną z filmów François Ozona. Ale to rola kochającego ojca dźwiga „Pinokia” na wyższy poziom. Powierzenie jej Roberto Benigniemu wprowadza bezpośredni link do innej filmowej baśni, znanej jako „Życie jest piękne” z 1997 r. Czyli do bardzo czarnej komedii o ratowaniu dziecka w piętrowej scenerii obozu koncentracyjnego. Sam Benigni zdążył zresztą w 2002 r. nakręcić własną (i dużo słabszą) wersję „Pinokia”, ze sobą w roli tytułowej.
Reżyser najnowszej adaptacji nie ukrywa w wywiadach, że tego właśnie brakuje mu we współczesnych filmach dla dzieci: portretu bezwarunkowej ojcowskiej miłości. Wystarczy spojrzeć, jak czułym gestem stary Geppetto wypełnia pęknięcia w czerepie drewnianego chłopca. Garrone nie szczędzi też swoim młodocianym widzom życiowego okrucieństwa. Poprzez drobne detale pozwala im poczuć w ustach smak głodu i przekonać się, co to znaczy, gdy rodzic „zawodowo klepie biedę”. Abstrakcyjne, szczególnie dla dziecięcej wrażliwości, pojęcie własnej śmierci kilkakrotnie w filmie staje się ciałem. Jak przystało na baśń z krwi i kości, „Pinokio” stawia raczej na działanie terapeutyczne niż czysto eskapistyczne.
Czegoś jednak w tym filmie zabrakło. Jedni narzekają, że jest za mało „bizarny”, drudzy – że pajacyk w cudacznym czerwonym kubraczku i takiejż szpiczastej czapce to po prostu głuptas, kłamczuch, uparciuch i leń, który do końca pozostaje „drewniany” i nie potrafi zmiękczyć naszych serc. Sęk, nomen omen, tkwi w rozegraniu głównego dramatu, jakim jest błądzenie po manowcach, zanim Pinokio odnajdzie wreszcie jedyny prawdziwy skarb. Skoro dzieją się na ekranie rzeczy potworne, a w wykreowanie sugestywnego, ponuro-groteskowego świata włożono aż tyle wysiłku, emocjonalna temperatura powinna być znacznie wyższa. Finał zaś bardziej oczyszczający. Powieść Collodiego w dosłownym tłumaczeniu nazywała się „Przygody Pinokia”, choć przecież Garrone również chciałby przeskoczyć ów łotrzykowski schemat, odhaczający kolejne tarapaty. Zbyt często jednak zatrzymuje się w połowie tego skoku i upaja wizualną maestrią. ©
PINOKIO (Pinocchio) – reż. Matteo Garrone. Prod. Włochy/Francja/Wielka Brytania 2019. Dystryb. Kino Świat.