Zagadka Barabasza

Nie wiem, co bym wtedy krzyczał. Wiem jednak, że jeśli wyjdę ze spotkania z tym człowiekiem wyłącznie z żywioną doń odrazą, przegapię lekcję, której może mi udzielić.

09.04.2017

Czyta się kilka minut

Quentin Massys „Ecce Homo”, przełom XV i XVI w. / Fot. AKG / East News
Quentin Massys „Ecce Homo”, przełom XV i XVI w. / Fot. AKG / East News

Przez lata słuchania w kościołach relacji z przebiegu Męki Pańskiej popełniałem błąd Mela Gibsona: robiłem sobie z tego film. Przerażający i poruszający tak, że wywraca serce na drugą stronę. Zaludniony przez dobrych bohaterów, z którymi się utożsamiałem, i tych złych, do których moja nienawiść rosła z każdym ich obłudnym słowem, z każdym ciosem, z każdym pełnym pogardy wobec skazańca gestem.

Późno zauważyłem, że owe proste ludzkie emocje stały się murem zasłaniającym wstrząsającą prawdę płynącą z opowiadania o egzekucji Jezusa. Tę mianowicie, że nie zabili Go zwyrodnialcy, ale dobrzy, prawi i pobożni ludzie. Kapłani i starsi nie byli wszak żadnym Stalinem czy Wampirem z Bytowa, tylko bronili czystości wiary i trwałości religijnej instytucji. Pluton egzekucyjny wykonywał rozkazy – na tym w końcu opiera się wojsko. Tysiące pielgrzymów spieszących do Jerozolimy na największe doroczne święto, na Paschę, i mijających skazańca było pochłoniętych wzniosłym imperatywem jak najlepszego spełnienia nakazów objawionego przez Jahwe prawa: chcieli zdążyć z wymianą pieniędzy, kupnem ofiar, przygotowaniem rytualnego posiłku. Piłat? Z niego też robi się nie wiadomo kogo. A przecież on może chciał tylko uniknąć kolejnych rozruchów, wiedząc, że jego ewentualny następca może nie być, jak on, prostolinijnym wojakiem, tylko regularnym obłąkańcem i sadystą. To o namiestniku Judei brytyjski premier Tony Blair powiedział kiedyś, iż najciekawsze było w nim nie to, że stał się człowiekiem złym, ale to, że zaledwie włos dzielił go od stania się człowiekiem dobrym.

W gronie postaci otaczających Jezusa w ostatnich chwilach ziemskiego życia jest jednak człowiek, któremu warto poświęcić więcej uwagi.

Biedny człowiek

Barabasza wspominają wszystkie cztery Ewangelie. U Mateusza jest on (według tłumaczenia Biblii Paulistów) „znanym więźniem”. U Marka: „uwięzionym z buntownikami, którzy popełnili zabójstwo podczas rozruchów”. U Łukasza: „został wtrącony do więzienia z powodu wywołanych w mieście zamieszek i za zabójstwo”. U Jana jest zaś po prostu „przestępcą”.

Co dokładnie zrobił? Nie mamy pojęcia, mógł zrobić wszystko. W przeludnionej w owym czasie Jerozolimie wystarczyła iskra, by wzniecić społeczny pożar. Niektórzy badacze lansują tezę o chronologicznej bliskości procesu i śmierci Jezusa oraz słynnego rajdu Piłata na skarb świątynny (namiestnik doszedł do wniosku, że w ten sposób sfinansuje budowę akweduktu). Gdyby tak było, Barabasz mógł być jednym z liderów rozruchów po tym wydarzeniu.

Może więc był zwykłym draniem. Może narodowym powstańcem. A może „Janosikiem”. W tamtych czasach Galilea i Judea nie wyglądały sielankowo. To przede wszystkim miejsce wielkich społecznych nierówności. Nie istniała tu klasa średnia, społeczeństwo składało się z arystokracji: państwowej, religijnej i finansowej, oraz reszty świata. Liczebność pierwszej grupy szacuje się różnie, ale zapewne nie należało do niej więcej niż 10 proc. populacji. Sam Jezus (podobnie pewnie jak Barabasz) zaliczał się do przytłaczającej większości, którą zbiorczo można określić mianem biedaków.

Nieświęta ziemia

Skąd wzięło się owo rozwarstwienie, skoro u swoich początków lud wybrany był po prostu wspólnotą rolników – indywidualistów, którzy nie mieli nad sobą władcy innego niż Bóg? Nie mam kompetencji ani miejsca, by robić tu wykłady z historii Izraela. Dość powiedzieć, że po parunastu wiekach wojen (w tym bratobójczych), chodzenia w niewolę i kombinowania, jak by tu obejść boże nakazy (np. ten polecający raz na siedem lat darować długi, a raz na 50 zwrócić ziemię tym, którzy pierwotnie ją od Boga „dzierżawili”), po hellenizowaniu się, romanizowaniu oraz urządzaniu antyhelleńskich i antyrzymskich powstań, po totalnym upolitycznieniu, zmerkantylizowaniu i zbrzydzeniu kapłaństwa, po rozbijaniu warstwy religijnej wierchuszki na kolejne podwarstwy (faryzeusze, saduceusze, esseńczycy) – doszliśmy na przełomie er do punktu, w którym samym życiem w Ziemi Świętej można się było poparzyć.

Gdyby do takiej Galilei wpuścić statystyków z GUS-u, wróciliby pewnie z informacją, że ojczyzna Jezusa to kraj zdecydowanie rolniczy. Z około miliona hektarów powierzchni Izraela w momencie urodzin Chrystusa uprawialne były dwie trzecie. Udział rolnictwa w gospodarce szacuje się na 70-90 proc. Statystyczna rodzina z tamtych czasów żyła więc na wsi, uprawiała warzywa, oliwki, wino, balsam. W okolicach Jeziora Galilejskiego zdarzali się też rybacy i przetwórcy ryb, dokonujący ich solenia. W miastach – drobni rzemieślnicy i właściciele małych firm: handlowych, usługowych, producenci biżuterii, znani ze sceny wypędzenia ze świątyni wymieniacze walut etc.

Owa przeciętna rodzina składała się z pięciu-sześciu osób, uprawiała pewnie od dwóch do sześciu hektarów ziemi. Co w latach z lepszą pogodą mogło wystarczyć, ale nastąpił jeden kataklizm (za ziemskiego życia Jezusa zdarzyła się wielka susza oraz dwa trzęsienia ziemi) i trzeba było się zapożyczać. Zadłużenie to bez wątpienia jeden z największych kłopotów, jakie męczyły rodaków Chrystusa. Nie istniała instytucja bankructwa konsumenckiego, za niespłacone długi (o czym Jezus wspomina w przypowieściach) szło się do więzienia albo było się sprzedawanym w niewolę.

Jezus na rynku

Ludzi dobijały podatki. Musieli płacić daniny właścicielowi ziemi (mało kto miał już wtedy własną, większość dzierżawiła), a także władzy żydowskiej i rzymskiej, oraz uiszczać podatki religijne. Łączna suma ciężarów podatkowych mogła zbliżać się do 50 proc. – w sytuacji, gdy i bez tego spora część ludności funkcjonowała na granicy lub poniżej minimum socjalnego. Trzy czwarte wiejskich rodzin mieszkało w jednoizbowych chatkach (o powierzchni 10-20 m kw.), zbudowanych z suszonej na słońcu cegły, przykrytych gałęziami, z niewielkim okienkiem. Bezdomni, chorzy, żebracy, prostytutki, pasterze, bandyci oraz ludzie, którzy stracili wszystko, a jakimś cudem zachowali wolność – stanowili od 15 do 20 proc. populacji.

Rzesza wykluczonych zwiększała się z dekady na dekadę. Tak się bowiem ciekawie złożyło, że nasz Pan na własne oczy mógł oglądać przejście od systemu gospodarki opartej na wymianie i wspólnocie do wolnego rynku. Obserwował też wyzwania i skutki archaicznej formy globalizacji: włączania palestyńskiej ekonomii do gospodarki Cesarstwa Rzymskiego. Co – ponieważ Żydzi nie mieli wtedy jeszcze zacięcia do handlu zagranicznego, tylko byli osiadłymi rolnikami – pociągało coraz więcej ofiar. Ludzie albo umierali z głodu, albo zasilali szeregi pracowników najemnych (plastycznie opisanych w Jezusowej przypowieści o robotnikach czekających na angaż w winnicy). Albo szli żebrać. Albo brali się za bandyterkę (napady na domy bogatych, ataki na konwoje z zaopatrzeniem wojska). Albo – wkurzeni już tym wszystkim do imentu – wzniecali wymierzone w Herodów czy bezpośrednio w rzymską władzę rozruchy.

Ekonomiczno-polityczno-religijna zupa wykipi na dobre jakieś 30 lat po śmierci Jezusa i zakończy się zanikiem żydowskiej państwowości na dziewiętnaście stuleci.

Małpy Boga

Co z tym wszystkim wspólnego ma Barabasz?

Przyglądając się relacjonowanej w Wielki Piątek scenie, popełniamy najczęściej błąd ahistoryzmu: sądzimy postaci dramatu według naszego stanu wiedzy, a nie tego, jaki był im dostępny. Zazdroszczę tym, co słuchając zapisu Pasji, mają pewność, że krzyczeliby, iż chcą, by uwolniono Jezusa. Stoisz w podnieconym religijną, przedświąteczną atmosferą tłumie. Twoi kapłani mówią ci, że usunięcie z tego świata bluźniercy jest wolą samego Boga. Ten cały Jezus jest ponadto z pogardzanej Galilei, a ci, co krzyczą, to w większości pewnie mieszkańcy Jerozolimy. Skoro Barabasz brał udział w stołecznych rozruchach, może jest ich ziomkiem? Może jest narodowym albo ekonomicznym bohaterem, upominającym się o wolność dla narodu, chleb dla dzieci? Nie wiem, co wtedy bym krzyczał. Wiem jednak, że jeśli wyjdę ze spotkania z Barabaszem wyłącznie z żywioną doń odrazą za to, że stał się walutą, na którą wymieniono mojego Jezusa, przegapię lekcję, której może mi udzielić.

Przez lata historię z tłumem domagającym się śmierci Jezusa i wolności dla przestępcy interpretowano w prostym kluczu: Barabasz jest tu „małpą Boga”, szatanem, figurą zła. Pytanie: kto daje nam prawo, by tak sądzić? Skoro Jezus – oskarżony o najcięższe przestępstwa – jest niewinny, może tak samo jest z Barabaszem? A choćby ów człowiek rzeczywiście był winny – czyż Jezus przed chwilą nie uczył, że nawet tacy mają prawo do miłości Boga i bliźnich? Że nie można o żadnym człowieku, cokolwiek by zrobił, powiedzieć bez popełnienia bluźnierstwa, że jest złem, grzechem, szatanem? Owo wołanie tłumu: „na krzyż z Nim!”, „Barabasza!” – to przecież druga część klamry spinającej historię ludzkiego rozbratu z Bogiem, której pierwszy rozdział napisał się w raju. Tam pierwsi rodzice wybrali zakazany owoc, tu wybierają Barabasza.

Czy to znaczy, że owoc sam w sobie jest zły, albo że zły jest Barabasz? Rzecz jasna – nie. To podjęcie wyboru jest złem, nie sam jego przedmiot. W raju człowiek wpakował się w boskie kompetencje, to samo robi tutaj. W scenie sądu przed Piłatem to nie Barabasz więc, tylko domagający się dlań amnestii tłum jest wcieleniem zła, „małpą Boga”. Uzurpuje sobie wszak zastrzeżone dla Boga kompetencje, decyduje, kto ma umrzeć, a komu wolno będzie żyć.

Syn ojca

Niezależnie od tego, czy Barabasz był winny, na pewno – podobnie jak Jezus i jak każdy skazaniec oczekujący na egzekucję – w tamtej chwili był bezbronny, miał związane ręce. W wielu rękopisach Ewangelii Mateusza (co uwzględniono w Biblii Paulistów) Barabasz ma też imię: to Jezus Barabasz. Gdzie bar Abbas nie znaczy nic innego, jak „syn ojca”. Zgromadzona pod rezydencją cesarskiego urzędnika ludzkość wybiera między dwoma skrępowanymi sznurem Jezusami, z których obaj są też „synami ojca”, tyle że tylko u jednego z nich ów „ojciec” pisany jest dziś wielką literą.

Wszyscy, którzy wchodzą w ten wybór, zostają porażeni. Starsi ludu – ślepotą, która im, sędziom sumień, nie pozwala prawidłowo rozróżnić winy od jej braku. Piłat, człowiek władzy – niemocą, gdy nagle abdykuje przed motłochem krzyczącym, że chce śmierci kogoś, kogo sam uważa za Sprawiedliwego. Wreszcie – ów tłum, który rezygnuje z bycia Narodem Wybranym na rzecz bycia Narodem Wybierającym, a decydując się na ów drugi status – traci pierwszy. Popełnia tymczasowe tożsamościowe samobójstwo, na chwilę znika z Bożych radarów, przejmuje go kontrola lotów z mrocznych światów.

Wybór Jezusa

W niektórych biblijnych komentarzach pojawia się sugestia, że domagający się ukrzyżowania Jezusa tłum rzeczywiście był opętany. Nie byłby to pierwszy przypadek wzmiankowany w Ewangelii – wspomnijmy mieszkańców kraju Gadareńczyków, którzy po dokonanych tam przez Jezusa egzorcyzmach wpadli w lęk i zaczęli Go wyganiać (a może po prostu mieli żal, że wypędzone złe duchy weszły w świnie, które poszły się utopić – świnie dla Żydów były zwierzętami nieczystymi, ale dla spoganiałych obywateli tego kraju, jak widać, nie). Jasne: może woleli Barabasza, bo był mesjaszem na miarę wyobrażeń tych udręczonych ludzi. Takim, co dziarsko dźga nożem, a nie każe chować miecz do pochwy; co krzyczy dzielnie: „Śmierć wrogom ojczyzny!”, a nie sieje defetyzm wezwaniami w stylu: „Kochajcie wrogów i tych, co was nienawidzą”. Zbiorowe opętanie ma jednak to do siebie, że budowane jest na konkretnych postulatach i postawach. To dlatego specjaliści od historii ustrojów politycznych przestrzegają, by władza ludu, demokracja, nie zmieniała się we władzę tłumu, motłochu, tłuszczy, czyli ochlokrację.

Gdy w tych dniach po raz kolejny patrzeć będę na ten wrzeszczący tłum, na tego zbiorowego Antychrysta, myśleć też będę o tym, ile zeń mam w sobie. I ze zdumieniem kontemplował będę Jezusa, który – o paradoksie – też w całej tej historii wybiera nie siebie, ale Barabasza. Bóg może przecież wszystko, a On do końca, konsekwentnie daje katechezę tym, którym wydaje się, że są wolni i że mają władzę. Tylko On do końca pozostaje wolny i ma władzę nad swoim życiem. Związane i przybite ręce mógłby w try miga uwolnić, nie robi tego, bo tak zdecydował. By kapłani, namiestnicy, dyktatorski motłoch widzieli, że jedyny zgodny z wolą Boga model przywództwa, polityki, prowadzenia religijnych instytucji, i w ogóle społecznych relacji to nie panowanie, lecz służba.

Kilka czy kilkanaście miesięcy wcześniej Jezus nie potępił dwóch uczniów, którzy przyszli do niego prosząc, by podzielił się z nimi władzą. Pokazał im jednak, jak ją się robi – przez wyniszczenie się dla innych. Václav Havel napisał kiedyś, że dla dysydenckiego ruchu idea siłowego odsunięcia komunistów od władzy nie była zbyt radykalna, ona była za mało radykalna. Oto kwintesencja ewangelicznego radykalizmu.

Rewolucja Barabasza

Co się działo z Barabaszem po amnestii? Jeśli zachował temperament, pewnie i tak zginął: czy to w czasie wojny żydowskiej, czy przy innej rozruchowej okazji. Może nadal wiódł życie jerozolimskiego rzemieślnika, może miał stragan, minihutę szkła – robił błyskotki dla pielgrzymów, coś naprawiał, czymś handlował? A może stał się cud i poruszony zajściem, w którym brał udział, zrozumiał, że popękany świat da się skleić tylko w jeden sposób: próbując wdrożyć w życie koncept Jezusa z Nazaretu?  On już pewnie swoje z Chrystusem przegadał i wie, że jedyna rewolucja, jaka ma szansę się powieść (a nie być w końcu utopiona we krwi przez kolejną), to ta, w której podkręcanie zostaje zastąpione przez budowanie wspólnoty. Tłum od wspólnoty odróżnić zaś łatwo: we wspólnocie ludzie nie tyle krzyczą, co pytają, czy może nie trzeba czegoś temu, który akurat nie krzyczy z nimi.

Historia powtarza się i dziś. Nadal, często z najszczerszych motywów, wybieramy Barabaszów. Po czym przekonujemy się, z wciąż świeżym od dwóch tysięcy lat zdumieniem, że mesjasze pochodzący z demokratycznych wyborów, którzy mieli odsunąć stare, by zbudować nowe, są w stanie najczęściej zrealizować tylko pierwszą część zadania. Potem kończą jak każdy. ©

Tekst opiera się na fragmentach książki „Ludzie w czasach Jezusa”, która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.


Więcej artykułów do czytania na Wielkanoc >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2017