Za górami są góry

Haitańczycy przybywający do jego szpitala stracili wszystko. Do głowy przychodził im jedynie on - "dokte Paul", który wierzy, że w zawód lekarza wpisana jest rola adwokata najbiedniejszych.

02.02.2010

Czyta się kilka minut

Lista tytułów instytucji, które zapraszają go do współpracy, z roku na rok się wydłuża: antropolog i profesor medycyny na uniwersytecie Harvarda, lekarz i epidemiolog szpitala Brigham w Bostonie; współpracował z Bankiem Światowym, fundacją George’a Sorosa i z rządem Fidela Castro. Bill Gates wspierał go milionami, zaś Bill Clinton, specjalny wysłannik ONZ na Haiti, mianował swoim zastępcą.

Paul Farmer zauważył kiedyś żartobliwie, że pomagają mu księża, komuniści i kapitaliści. Gdy poważnieje, mówi, że jest "doktorem ubogich". Rozsiani po świecie pacjenci, którym od ćwierć wieku pomaga - w zapomnianych przez resztę świata wioskach Haiti, w slumsach Limy, więzieniach Syberii - traktują go jak cudotwórcę. Amerykański dziennikarz Tracy Kidder, który poświęcił mu wydaną w 2003 r. książkę "Mountains beyond Mountains", mówi, że to, co robi Farmer i jego współpracownicy, "to we współczesnym świecie zjawisko". Dziś, kiedy stolica Haiti legła w gruzach, a infrastruktura jest sparaliżowana, ośrodek Zanmi Lasante, który Farmer, jako 23-letni student założył wraz z haitańskim księdzem, zdaje się być wręcz zjawiskiem nadprzyrodzonym.

Cange to niewielka wioska położona 50 km na północ od Port-au-Prince. Przyjezdni niezmiennie zwracają uwagę, że nie ma tu drzew - zostały wycięte na opał. Skąpany w zieleni i otoczony kamiennym murem kompleks Zan­mi Lasante - oprócz szpitala funkcjonuje tu ośrodek zdrowia, poradnia kobiet, sierociniec, szkoła i kościół - sprawia zazwyczaj wrażenie przedziwnej oazy. W ostatnich tygodniach zamienił się jednak w wielkie centrum ratunkowe. Pacjenci, którzy tu przybywają, mówią, że stracili wszystko i nie mają dokąd pójść. Jedyne, co przychodziło im do głowy, to dokte Paul i jego współpracownicy.

Zanmi Lasante i jej siostrzana organizacja Partners In Health w Bostonie (nazwy - kreolska i angielska - oznaczają "zdrowotne partnerstwo") zatrudniają na stałe w Haiti ponad stu lekarzy, sześćset pielęgniarek i blisko 4 tys. pracowników socjalnych. Prowadzone przez nich kliniki i szpitale - oprócz tej w Cange, w wioskach Wyżyny Centralnej działa jeszcze 11 - należały do najsprawniejszych i najnowocześniejszych placówek medycznych w tym kraju. Przed trzęsieniem ziemi opiekowały się ponad 1,3 mln pacjentów. Choć jak na standardy zachodnie, ich budżet może wydawać się znikomy - około 25 mln dolarów rocznie - statystyki dotyczące zwalczania AIDS czy gruźlicy budzą podziw ekspertów na całym świecie.

Ostry dyżur  

Cztery komplety aparatury anestezjologicznej, pięć maszyn rentgenowskich, dziesięć ultrasonografów - na lotnisku w Port-au-Prince ląduje kolejny samolot wysłany przez PIH ze Stanów. W ciągu pierwszych 12 dni po trzęsieniu ziemi organizacja zebrała 40 mln dolarów. W sąsiadującej z Haiti Dominikanie kilku pracownikom udało się kupić po okazyjnej cenie cztery ciężarówki. Będą na wagę złota. W ciągu dwóch tygodni PIH przysłała do Port-au-Prince ponad pięć ton sprzętu i lekarstw. Z USA przyjechało też 170 lekarzy i pielęgniarek.

Jedną z pierwszych była doktor Joia Mukherjee, która w Zanmi Lasante na Haiti pracuje od wielu lat i która - tak jak Farmer - jest profesorem Harvardu i lekarzem w Brigham w Bostonie. Usłyszawszy o trzęsieniu ziemi, w ciągu 48 godzin znalazła się w szpitalu uniwersyteckim Port-au-Prince. Brakowało nie tylko wody i elektryczności, ale także personelu. Choć Zanmi Lasante nie było dotychczas obecne w stolicy, Światowa Organizacja Zdrowia właśnie ich poprosiła o pomoc w postawieniu na nogi największego szpitala kraju. - W ciągu pierwszego dnia przyjęliśmy 800 pacjentów. Uruchomiliśmy 20 stołów operacyjnych, z których 12 działa przez całą dobę - opowiada Mukherjee, która po dziesięciodniowym dyżurze wróciła właśnie do Bostonu.

Zastąpią ją kolejni wolontariusze, których PIH będzie systematycznie wysyłać na Haiti przez miesiące, a może lata. Na razie potrzebni są przede wszystkim chirurdzy, ortopedzi i pielęgniarze. - Haiti, podobnie jak kiedyś Kambodża, będzie krajem kalek - mówi ze smutkiem Mukherjee. - Kiedy podczas trzęsienia ziemi zawalają się budynki, nawet w najlepszych warunkach czy szpitalach często konieczne są amputacje. Tu, na Haiti, niestety nie mieliśmy do czynienia z najlepszymi warunkami.

Lekarze, którzy już dziś mają do czynienia z licznymi przypadkami gangreny i tężca, obawiają się także epidemii czerwonki, cholery i tyfusu.

Adwokat biednych

Farmer pierwszy raz przybył na Haiti jako student. Zainteresowany antropologią i medycyną, odwiedzał najrozmaitsze organizacje międzynarodowe świadczące pomoc lekarską w najuboższym kraju zachodniej półkuli. Oburzała go hipokryzja i krótkowzroczność wielu z nich: to, że żądały wysokich opłat za lekarstwa lub transfuzje krwi, i to, że skupiały się tylko na eliminowaniu symptomów, nie zaś przyczyn poważnych chorób. Był przekonany, że najważniejszą z nich była bieda. Zwykł powtarzać za jednym ze swoich amerykańskich profesorów: medycyna należy do gatunku nauk społecznych, polityka zaś to nic innego jak medycyna na wielką skalę. Wierzył, że w zawód lekarza wpisana jest rola "adwokata najbiedniejszych".

Cange, do której przybył w połowie lat 80., była wioską-slumsem. Powstała wkrótce po tym, gdy w 1956 r., w ramach międzynarodowego projektu, na płynącej tuż obok rzece Artibonite wybudowano tamę. Celem miało być doprowadzenie elektryczności. Gdy podniosły się wody, większość okolicznych rolników straciła pola i gospodarstwa. Wegetowali w prowizorycznie wznoszonych szałasach, bez podłóg, kanalizacji, elektryczności. Ich dzieci nie chodziły do szkoły, zaś chorzy na gruźlicę czy AIDS - z miesiąca na miesiąc było ich coraz więcej - mogli co najwyżej liczyć na spokojną śmierć. Eksperci z międzynarodowych organizacji tłumaczyli, że nie są w stanie dostarczać mieszkańcom takich jak Cange wiosek kosztownych lekarstw, które zaczęto wówczas oferować chorym na AIDS w krajach Zachodu.

Dla Farmera, który chciał udowodnić, że są w błędzie, nie mogło być lepszego miejsca niż Cange - najbiedniejsza wioska kraju, w którym ponad połowa mieszkańców żyła za dolara dziennie. Zaczął od spisu ludności i małego eksperymentu: chorych na gruźlicę pacjentów podzielił na dwie grupy. W pierwszej poprzestał na lekarstwach. Drugą opiekowali się pracownicy socjalni. Jej członkowie dostawali też niewielkie sumy pieniędzy na lepsze jedzenie, dojazd do kliniki, pomoc w opiece nad dziećmi. Wnioski były jednoznaczne.

Początkowo lekarstwa dla swoich pacjentów Farmer wyłudzał na ładne oczy ze szpitalnej apteki w Bostonie. Pierwszy mikroskop, który pojawił się w Cange, został ukradziony z Harvardu. Gdy któregoś dnia przestała działać karta kredytowa profesora - przekroczył wszystkie limity - sekretarka w Bostonie, która zajmowała się jego rachunkami, skonstatowała, że jest najpracowitszym bankrutem, jakiego zna.

W krytycznym momencie bankrutowi przyszedł jednak z pomocą bogaty biznesmen z Bostonu, Tom White. Choć nigdy nie ujawniono, jakie konkretnie sumy przekazał (i przekazuje do dziś) na rzecz PIH, nikt nie ma wątpliwości, że bez jego pomocy PIH nie przeżyłby miesiąca.

Moje dzieło

Poznali się z powodu ściętej głowy. Był rok 1994. Administracja Billa Clintona wysłała na Haiti 20 tys. amerykańskich żołnierzy, którzy mieli pomóc w obaleniu rządzącej tam od trzech lat wojskowej junty i przywróceniu do władzy demokratycznie wybranego prezydenta Jeana Bertranda Aristide’a. Tracy Kidder, nagrodzony Pulitzerem pisarz i dziennikarz, pracował nad reportażem dla tygodnika "New Yorker". W wiosce, gdzie stacjonował wraz z oddziałem amerykańskich żołnierzy, zamordowano właśnie jednego ze zwolenników Aristide’a. Gdy odnaleziono jego pozbawione głowy zwłoki, podejrzenie padło na związanego z juntą szeryfa. Dowódca amerykańskiego oddziału wezwał go na przesłuchanie, ale - nie znalazłszy dowodów winy - zaraz potem wypuścił na wolność. Farmer, który tuż obok prowadził swój ośrodek, nie krył dezaprobaty: jego pacjenci i podopieczni żyli w strachu; stosowanie konstytucyjnych zasad w kraju pozbawionym jakiegokolwiek systemu sprawiedliwości nie miało w jego pojęciu sensu.

Kidder szybko wyczuł, że Farmer znacznie lepiej niż amerykańscy żołnierze zdołał poznać Haiti. Ale nie podobało mu się, że lekarz nie próbuje zrozumieć racji kapitana. On sam nie do końca mógł zrozumieć, co ów profesor Harvardu robi w Cange, pracując bez zapłaty i bez spektakularnych na pierwszy rzut oka rezultatów. Mimo to, po powrocie do Bostonu zaprosił go na kolację. "Czy odcięcie głowy ofierze ma coś wspólnego z historią wudu?" - pytał antropologa. "Ma coś wspólnego z historią przemocy" - wyjaśniał z politowaniem Farmer.

"Świat pełen jest bardzo ponurych miejsc. Jednym ze sposobów na to, by żyć spokojnie, jest nie myśleć o nich. Innym - wysyłanie pieniędzy" - napisze Kidder w wydanej blisko dziesięć lat później książce. Rzeczywiście, po spotkaniu z Farmerem zaczął raz po raz przekazywać PIH pieniądze. Choć za każdym razem Farmer przysyłał ręcznie napisane podziękowania, ich drogi na jakiś czas się rozeszły.

Kilka lat później usłyszał o pracy Farmera w Peru. W slumsach Limy coraz liczniejsze były przypadki nowej odmiany gruźlicy. Eksperci Światowej Organizacji Zdrowia określali infekcje mianem MDR (multi-drug resistance) - była oporna na tradycyjne koktajle antybiotyków. Jedynym ratunkiem okazywały się leki tzw. "drugiej linii". Ale podobnie jak w przypadku nowoczesnych kuracji chorych na AIDS, eksperci międzynarodowych organizacji byli zgodni: to rozwiązanie zbyt kosztowne, by stosować je w Trzecim Świecie. Swemu oburzeniu Farmer dał m.in. wyraz w książce "Infections and Inequalities". "Czytam twoje oeuvre", napisał Kidder do Farmera. Ten odpisał, że to nie książka jest jego dziełem. "Jeśli chcesz poznać moje oeuvre, musisz przyjechać na Haiti".

Partnerzy

"Jesteśmy organizacją solidarności, nasza siła polega na budowaniu wspólnoty" - mówi Mukherjee podczas konferencji prasowej w siedzibie PIH w Bostonie. Spotkanie jest wirtualne - podobnie jak ja, wielu dziennikarzy otrzymało kod, który umożliwia uczestnictwo za pośrednictwem telefonu lub Skype’a. Wszystko funkcjonuje jak w zegarku. Kilka godzin wcześniej korespondent "New York Timesa" w Port-au-Prince donosił o konferencji prasowej haitańskiego rządu. Odbywała się pod drzewem mango. Trudno o bardziej wymowny kontrast.

Ale przedstawiciele PIH dalecy są od samozadowolenia. - Rząd Haiti stracił swoją siedzibę. Jednym z najpilniejszych zadań jest zapewnienie im miejsca do pracy, choćby namiotu. Muszą mieć wodę, żywność, internet - mówi dr Mukherjee. - Odbudową Haiti muszą zająć się sami Haitańczycy. Chcemy im służyć pomocą, ale jako partnerzy, nie zaś dyrygenci, którzy przejmują kontrolę nad całym przedsięwzięciem.

Niemal wszyscy spośród zatrudnianych na Haiti przez PIH pracowników socjalnych to mieszkańcy lokalnych społeczności. Nikt nie zna tak dobrze ich problemów i potrzeb jak ci, którzy żyją tam na co dzień. Choć budzi to liczne kontrowersje, PIH dba o to, by otrzymywali godziwe pensje. - To bardzo ważne, by byli w stanie utrzymywać swoje rodziny, wysłać dzieci do szkoły, położyć podłogę w domu, w którym mieszkają - tłumaczy Mukherjee. Podkreśla, że PIH za wszelką cenę stara się współpracować z lokalnymi władzami Haiti. - Zależy nam nie tylko na leczeniu chorych czy pomocy rannym, ale tworzeniu wspólnot i umacnianiu sektora publicznego w tym kraju.

Mukherjee tłumaczy, że choć ratownicy niebawem wyjadą, odbudowa będzie trwała przez wiele lat. - Wspólnota międzynarodowa ma obowiązek dostarczyć środków, narzędzi, które w owej odbudowie pomogą. Ale jest to zadanie dla Haitańczyków.

Nadchodzi pora deszczowa, zauważa któryś z dziennikarzy. - Wiem. Będąc na Haiti, każdego dnia wieczorem myślałam: jak to dobrze, że nie padał dziś deszcz - mówi pani doktor. - Kiedy na Haiti zaczyna padać, pada naprawdę intensywnie. Nie wiem, co się stanie.

Przez chwilę z jej słów przebija niepewność i bezradność. Opowiada o milionach ludzi pozbawionych swoich domów. Wiele prowizorycznych konstrukcji, które od lat stoją w slumsach Port-au-Prince, najprawdopodobniej nie zostanie odbudowanych. Powstawały w miejscach zupełnie do tego nieodpowiednich, w mieście, którego infrastruktura stworzona została z myślą o kilkuset tysiącach mieszkańców, a gdzie ostatnio mieszkały 3 mln ludzi.

Przesiedlenia mieszkańców, których jeszcze niedawno namawiano do opuszczania niewydajnych farm w wioskach i przenoszenia się do stolicy, wydają się nieuchronne. Najprawdopodobniej będą wracać do rodzinnych wiosek. W których nie ma nic. Zanmi Lasante spodziewa się, że w najbliższych miesiącach przybędzie im około miliona podopiecznych.

- Nie jesteśmy organizacją, która potrafi prowadzić akcje ratunkowe - zastrzega Mukherjee. Zastanawiam się, czy ma rację. Tak naprawdę od ćwierć wieku Zanmi Lasante nie zajmuje się niczym innym. - Ale wiemy, jak budować wspólnoty - dodaje po chwili z nadzieją.

Ludzie i karaluchy

Za górami są góry - D?y? m?n gen m?n - głosi haitańskie przysłowie, które posłużyło za tytuł książki Kiddera. Być może pomysł zrodził się w jego głowie podczas wyprawy odbytej z Farmerem wkrótce po przyjeździe do Cange. Jeden z chorych na gruźlicę pacjentów nie stawił się na wizytę kontrolną. Ilekroć coś podobnego miało miejsce - przerwanie antybiotykowej kuracji mogło mieć tragiczne konsekwencje - Farmer lub ktoś z jego współpracowników osobiście udawał się do chorego. Tym razem oznaczało to kilkugodzinną przeprawę przez góry. Dzień był duszny i upalny. Kidder, który chwilami pokonywał wzniesienia na czworaka, z trudem dotrzymywał kroku towarzyszowi.

Kiedy dotarli na miejsce - była to pozbawiona podłogi chata z palmowego drewna, w której za dach służyły liście bananowca - okazało się, że chory mylnie zrozumiał instrukcje udzielone mu podczas ostatniej wizyty w klinice. Nie otrzymał też porcji żywnościowego stypendium. Usłyszawszy, że mimo to nadal zażywał wszystkie lekarstwa, Farmer odetchnął z ulgą.

"Oczywiście, wielu ludziom może się wydawać, że zmarnowaliśmy pięć godzin" - przyznał w drodze powrotnej. Był jednak przekonany, że nie ma takiej ilości czasu czy wysiłku, której nie warto poświęcić, by komuś pomóc. "Co powiesz ludziom, którzy zauważą, że tego, co robisz, nie sposób naśladować?", pytał Kidder. Odpowiedź Farmera była krótka: "Fuck you".

"Na leczenie jednego chorego na gruźlicę pacjenta w Nowym Jorku przeznaczamy średnio 68 tys. dolarów", burzył się epidemiolog, który na Haiti wydawał 250 dolarów. "Ale jeśli zacznę im rozdawać zegarki albo radia, to nagle cała wspólnota międzynarodowa grzmi, że to skandal i że trwonię pieniądze".

Po chwili, zmieniwszy nieco ton, rozpoczął jedną ze swoich tyrad o białych liberałach (których nieco żartobliwie określa zazwyczaj skrótem "WL", od white liberals) - lewicujących Amerykanach, którzy chętnie biorą udział w akcjach charytatywnych i którzy godzinami potrafią mówić o naprawianiu świata... siedząc na wygodnej kanapie i popijając drinki. "Wydaje się im, że wszystkie problemy świata można rozwiązać bez ich wysiłku".

Farmer był przekonany, że są w błędzie. "Poświęcenie, wyrzuty sumienia, nawet współczucie - to odróżnia nas, ludzi, od karaluchów".

Skierowanie do piekła

- Kiedy go poznałem, byłem nastawiony sceptycznie (po trzydziestu latach pracy jako pisarz i reporter miałem to we krwi) - zarówno do tej organizacji, jak i do Farmera - mówi dziś Kidder. - Spędziłem sporo czasu, próbując znaleźć jakichś jego wrogów. Bezskutecznie. Pisząc książkę, nie miałem bynajmniej zamiaru nikogo nawracać ani promować. Ale w którymś momencie zadałem sobie pytanie: dlaczego nie?

Kiedy pytam, co doprowadziło do zmiany, Kidder, który jako wolontariusz wspiera dziś PIH w zbieraniu funduszy, nie odpowiada jednoznacznie. Mówi o ogromnych dysproporcjach we współczesnym świecie, przede wszystkim materialnych. Jest przekonany, że za biedę na Haiti przynajmniej część odpowiedzialności ponosi Zachód, głównie zaś Stany Zjednoczone, które wspierały tamtejsze dyktatury i którym na rękę była budowa bardzo scentralizowanych struktur państwowych. Nie wiele lepsze mniemanie ma o wielu organizacjach międzynarodowych.

- Paul Farmer opowiadał mi, że usiedli z Billem Clintonem (wątpię, czy to dokładnie tak właśnie się odbyło, ale to bez znaczenia) i zaczęli liczyć, ile NGOs działa na Haiti. Dali sobie spokój, gdy dobrnęli do 10 tysięcy - mówi Kidder. - To skandal. Marnowane są ogromne pieniądze.

Dlaczego, jego zdaniem, pomoc międzynarodowa jest tak nieskuteczna? - Prawie wszyscy chcą działać na własną rękę - tłumaczy. - Nie współpracują ze sobą nawzajem i nie współpracują z haitańskim rządem. Bo jest skorumpowany i nieudolny. Oczywiście, że jest. I właśnie dlatego trzeba z nim współpracować.

Mukherjee i wielu jej współpracowników powtarzają ostatnio trzy słowa na literę B: "Buil­ding back better": odbudowa kraju powinna stać się okazją, by stworzyć lepsze budynki, lepszą infrastrukturę, lepszą przyszłość.

Czy to możliwe? - Ktoś musi to wszystko ogarnąć. W inteligentny sposób - mówi Kidder. - Posyłam go chyba do piekła, ale nie przychodzi mi do głowy nikt lepszy niż Paul Farmer.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2010