Za dużo, za szybko

Nigdy jeszcze Wielka Brytania nie miała rządu, który tak jak gabinet Davida Camerona z marszu rzuciłby się w wir reform. Podobnego zapału nie przejawiała nawet Margaret Thatcher, której rządy - co przyznają także jej przeciwnicy - gruntownie przeobraziły kraj.

21.09.2010

Czyta się kilka minut

Pomiędzy Cameronem a Thatcher jest jeszcze jedna różnica: podczas gdy jego wielka poprzedniczka koncentrowała się na gospodarce, on działa tak, jakby zastał Wielką Brytanię drewnianą, a chciał zostawić murowaną: chce reformować wszystko.

System świadczeń i opieki socjalnej, oświata, wymiar sprawiedliwości, obrona, a nawet uświęcony wiekami tradycji system parlamentarny i ordynacja wyborcza - w każdej z tych dziedzin mają nastąpić zasadnicze zmiany. A wszystko pod hasłem: "sprawniej, bliżej ludzi i taniej". Problem w tym, że choć rząd tak wiele chce zmieniać, jednocześnie musi oszczędzać, bo wymaga tego stan finansów państwa. Redukcja wydatków i reformy niekiedy idą ze sobą w parze, ale bywa i tak, że drastyczne oszczędności uniemożliwiają zmiany - choć rząd nie chce tego przyznać.

Nic dziwnego, że po czterech miesiącach rządów koalicji konserwatywno-liberalnej oceny jej poczynań coraz częściej sprowadzają się do lapidarnego: za szybko, za dużo...

Poprawki po poprzednikach

Reformatorskie zapędy nowego szefa rządu nie wynikają jednak tylko z potrzeb dobrego funkcjonowania państwa. W poczynaniach konserwatysty Camerona odbija się poniekąd droga polityczna laburzysty Tony’ego Blaira, a także losy obu głównych brytyjskich ugrupowań: Partii Pracy i Partii Konserwatywnej. Obie przez długi czas pozostawały w opozycji - torysi trzynaście lat (1997-2010), a laburzyści aż osiemnaście (1979-1997). Na czele każdej z nich zmieniali się liderzy, z których żaden nie potrafił nadać swej partii nowego kierunku, sformułować dobrego programu ani odnieść wyborczego zwycięstwa.

"Zbawcą" Partii Pracy stał się dopiero Tony Blair, który skutecznie stonował jej lewicowość, zwrócił ją ku centrum i zapewnił poparcie właśnie centrowych wyborców. Blair był inny niż poprzednicy: młody, o dobrej prezencji, otoczony nowymi ludźmi i łatwo nawiązujący kontakt ze społeczeństwem. Konserwatyści, oddając w 2005 r. przywództwo Cameronowi (rocznik 1966), skorzystali więc z wypróbowanej recepty. David Cameron - młody, o dobrej prezencji, otoczony nowymi ludźmi itd., itp. - miał być odpowiednikiem popularnego lidera laburzystów. Rachuby okazały się trafne, choć, o czym trzeba pamiętać, znaczący udział w zwycięstwie wyborczym Partii Konserwatywnej wiosną tego roku miały błędy Partii Pracy.

Czy Cameron będzie przywódcą równie silnym i charyzmatycznym jak Blair, dopiero się okaże. Już teraz jednak widać, że odniósłszy przełomowy dla swej partii sukces chciałby, na wzór poprzedników, zapracować sobie na miejsce w historii. Po Thatcher pozostała odnowiona gospodarka i osłabione związki zawodowe. Po Blairze - nowa Partia Pracy, pokój w Irlandii Północnej oraz autonomia dla Szkocji, Walii i Irlandii Północnej. Wyglądało na to, jakby dla Camerona nic już nie pozostało...

Ambicją obecnego premiera jest więc poprawić kraj po poprzednikach. To konieczne, bo, jak twierdzi, jego gabinet odziedziczył państwo źle urządzone i niezmiernie kosztowne. Trzeba, mówi, postawić je na nogi, oprzeć na solidnych podstawach i usprawnić.

Parlament po nowemu

Szumnie zapowiadane reformy to jednak raczej radykalne poprawki niż przełomowe zmiany. Z jednym wyjątkiem: tego, co dotyczy parlamentu.

Chodzi o wprowadzenie stałej jego kadencji (obecnie parlament urzęduje maksymalnie pięć lat, ale na mocy decyzji premiera może zostać rozwiązany w dowolnym czasie) i nowych zasad wyboru deputowanych. Okręgi jednomandatowe zostaną zachowane, ale do zdobycia mandatu już nie wystarczy zwykła większość głosów. Wyborcy będą musieli uszeregować kandydatów według preferencji, a o wyniku przesądzi procedura eliminowania najsłabszych i przenoszenia głosów na innych preferowanych kandydatów. Poza tym Izba Gmin ma zostać zmniejszona z 650 do 600 deputowanych, a okręgi wyborcze skorygowane tak, by były zbliżone wielkością. Te plany wejdą w życie pod warunkiem, że projekt zostanie zaakceptowany w referendum, którego termin wyznaczono na 5 maja 2011 r.

Cameron mocno podkreśla, że jest pierwszym brytyjskim premierem, który z własnej woli jest gotów zrezygnować z prawa do rozwiązywania parlamentu i ogłaszania wyborów. To prawda, choć niecałkowita, bo owa "własna wola" to wyłącznie skutek funkcjonowania w koalicji z Liberalnymi Demokratami. Gdyby nie ich oczekiwania, ujęte w umowie koalicyjnej, o żadnych zmianach nie byłoby mowy, bo sami konserwatyści wcale ich nie pragną. Akceptują, acz bez entuzjazmu, stałą kadencję, natomiast zasady wyborcze woleliby zostawić po staremu. Dlatego przed referendum będą wzywać do głosowania przeciw.

W tej sprawie obie partie koalicyjne pozostawiły sobie swobodę działania. Liberalni Demokraci też zresztą zdobyli się na ustępstwo, bo ich upragnionym celem jest wprowadzenie wyborów proporcjonalnych w okręgach wielomandatowych. Wiedzą jednak dobrze, że na to, wobec sprzeciwu obu głównych partii, nie ma żadnych szans.

Społeczeństwo wielkie i małe

"Mam nadzieję, że z czasem zaczniemy myśleć o służbie cywilnej (ang. civil) jako o służbie obywatelskiej (civic)" - tymi słowy przemawiał premier do uczestników zorganizowanego w lipcu spotkania z urzędnikami administracji. Była to dlań okazja do zaprezentowania fundamentalnego planu tworzenia Big Society: Wielkiego Społeczeństwa.

To dość enigmatyczne określenie oznacza w istocie wsparcie dla organizowania się, w ramach społeczeństwa wielkiego, społeczności małych. Zakłada bowiem przekazywanie wspólnotom, organizacjom i stowarzyszeniom wszystkiego, czego one chcą i co są w stanie przejąć. Ludzie bowiem powinni zastępować państwo, wyręczać je tam, gdzie obecność struktur państwowych wcale nie jest potrzebna. Działania lokalne są bardziej skuteczne, a jednocześnie odciążają państwo i obniżają koszty.

Jest to w pewnym sensie program odgórnego zaktywizowania ludzi. Ale czy da się to zrobić odgórnie? Czy ludzie tego pragną?

Negatywne reakcje na niektóre pomysły nowej ekipy dają do myślenia. Weźmy sprawę tzw. akademii: szkół niezależnych, ale zarazem finansowanych z funduszy publicznych. W Wielkiej Brytanii tego typu placówki są tworzone od 10 lat, ale nowy rząd chciałby, by stały się powszechne. Tymczasem od lipca, gdy uchwalono ustawę o akademiach, o zmianę statusu wystąpiło znacznie mniej szkół niż przewidywano. Zaś wielu ludzi zaangażowanych w sprawy edukacji - nauczycieli i rodziców - uważa, że projekt ten ma zabarwienie ideowe: to, co prywatne, ma być z założenia lepsze niż to, co państwowe. Dlaczego, pytają, rząd koncentruje się na kwestii własności, zamiast zadbać o podniesienie poziomu nauczania?

Gorąca zima

Jeszcze większy sprzeciw budzą zapowiedziane oszczędności: rezygnacja z budowy nowych i remontu starych szkół czy rezygnacja ze zwiększenia liczby dzieci korzystających z bezpłatnych posiłków (co zapowiadał rząd Partii Pracy). Zorganizowane latem protesty przed ministerstwem oświaty to skromna zapowiedź tego, co może dziać się jesienią i zimą.

Tymczasem kanclerz skarbu George Osborne przy każdej okazji przypomina, że oszczędności, wobec istnienia gigantycznego deficytu budżetowego (155 mld funtów), to absolutna konieczność, która nikogo nie ominie. Wszystkim resortom, poza resortem zdrowia, już polecono zredukować wydatki o 25-40 proc. Osborne, którego wstępny plan zakłada zaoszczędzenie 11 mld funtów, w wywiadzie dla BBC nie wykluczył, że suma ta będzie musiała wzrosnąć do 15 mld funtów.

Program ostateczny minister Osborne przedstawi w Izbie Gmin dopiero 20 października, ale jest oczywiste - nikt tego nie kryje - że głównym polem batalii o finanse będą świadczenia socjalne.

Chodzi o wielkie pieniądze, bo fundusz świadczeń pochłania lwią część (aż jedną trzecią) budżetu. Ale nie tylko: w równej mierze chodzi o podejście do pracy. Zbyt wielu ludzi - obywateli brytyjskich, ale też imigrantów - swobodnie korzysta z zasiłków, nie zadając sobie trudu, by szukać pracy. "Z zasiłków dla bezrobotnych na stałe żyje 5 mln ludzi - mówił Osborne. - Taki styl życia musi się skończyć. Na to pieniędzy nie będzie".

Trudno odmówić mu racji. Problem w tym, że taka polityka prowadzi do konfliktu ze związkami zawodowymi, z którymi, choć nie są tak potężne jak w epoce przedthatcherowskiej, ciągle należy się liczyć. Delegaci na niedawny kongres centrali związkowej TUC w Manchesterze niemal jednomyślnie uzgodnili, że trzeba stworzyć "szeroki wspólny sojusz" do walki z likwidowaniem miejsc pracy i obniżaniem płac. "Co nam zabiorą teraz - powiedział sekretarz generalny TUC Brendan Barber - będziemy odbudowywać przez całe pokolenia".

Choć więc meteorolodzy prognozują, że nadchodząca zima będzie w Europie wyjątkowo mroźna, dla Davida Camerona może ona okazać się szczególnie gorąca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2010