Wyrywanie gór

Zbigniew Witkowski, profesor AWF, ekolog i narciarz: Polska może stać się narciarskim rajem. Pod warunkiem, że mówimy o narciarstwie biegowym.

08.02.2011

Czyta się kilka minut

Wyciąg krzesełkowy na Skrzyczne, styczeń 2011 r. / fot. Mieszko Stanisławski / Babel Images /
Wyciąg krzesełkowy na Skrzyczne, styczeń 2011 r. / fot. Mieszko Stanisławski / Babel Images /

Bartek Dobroch, Michał Olszewski: Słyszał Pan o planowanej stacji narciarskiej w Ujsołach, w Beskidzie Żywieckim?

Prof. Zbigniew Witkowski: Niestety, tak.

Trasy zjazdowe mają powstać niedaleko miejsc gawrowania niedźwiedzi, w środku terenu zajętego przez wilki. Górale liczą na tę inwestycję, wojewoda śląski się zgadza, bo narciarstwo ma ożywić region. Ujsoły to stosunkowo mało zagospodarowany fragment tej części Karpat...

Jestem przeciwny tej inwestycji, tym bardziej że po drugiej stronie granicy jest duży ośrodek narciarski. Ale samym pomysłem nie jestem zdziwiony. Często spotykam inwestorów, którzy wykazują absolutną obojętność i niewiedzę na temat potrzeb dzikiej przyrody. W Polsce jest mnóstwo ludzi, którzy chcą zarabiać na górach pieniądze, ale nie zdają sobie sprawy z ekologicznych konsekwencji. Poprowadzenie trasy zjazdowej przez las oznacza, że zwarty ekosystem dzieli się na fragmenty, co z naszego punktu widzenia jest drobnostką, ale dla przyrody ma istotne negatywne konsekwencje.

A spotyka Pan "ekoterrorystów"?

Ekolodzy mają na sumieniu grzechy i nie ma powodu, żeby to ukrywać. Dla mnie najlepszym przykładem ekstremizmu, czy raczej ślepego stosowania prawa, jest położona w Bielsku--Białej Szyndzielnia, która służyła masowej turystyce i narciarstwu od co najmniej stu lat. W latach 60. XX w. były tam dwie nartostrady, do jazdy rodzinnej oraz nieco trudniejsza. Wycięto szeroki stok slalomowy dla zawodników BBTS Bielsko, niegdyś czołowego klubu narciarskiego w Polsce. Zbudowano pierwszą w Beskidach kolej gondolową oraz wyciąg orczykowy, obsługujący stok slalomowy.

Niedawno brałem udział w sporządzaniu oceny oddziaływania na środowisko inwestycji służącej rewitalizacji narciarstwa zjazdowego na stoku Szyndzielni. Tereny narciarskie najpierw zostały włączone do planowanej sieci Natura 2000, choć z przyrodniczego punktu widzenia nie ma tam nic nadzwyczajnego. Po interwencjach ówczesny minister środowiska, prof. Jan Szyszko, zgodził się na wykluczenie terenów narciarskich z obszaru chronionego, jednak kolejny minister, prof. Maciej Nowicki, znów je tam włączył. Sprawiło to, że każda próba rewitalizacji nartostrady, stoku slalomowego i niewielkiego wyciągu krzesełkowego (na miejscu dawnego wyciągu orczykowego) napotyka na przeszkody, przede wszystkim w postaci urzędników Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.

Ekolodzy ostrzegali, że wylesienia na Szyndzielni spowodują przyspieszony spływ wody z gór.

Moim zdaniem takiego ryzyka nie było, bo planowane wylesienia były zbyt małe. Tak czy inaczej, część planów została zaniechana. Gmina nie może uruchomić wyciągów, które działały wcześniej, bo istnieje obawa, że zwiększą ruch turystyczny latem. Tłumaczenie, że latem będą nieczynne, ponieważ przez cały rok działa tam kolej gondolowa, a wyciąg krzesełkowy obejmuje jedynie fragment stoku, nikogo nie przekonuje.

Ekolodzy są winni temu, że przestrzega się prawa?

Jest inaczej. Wraz z wejściem do Unii sieć nowych obszarów chronionych nałożyła się w niektórych miejscach na tereny wcześniej zagospodarowane. Szyndzielnia, zanim stała się terem chronionym, była po prostu ładną stacją narciarską. Konfliktu można było uniknąć, wyłączając z obszarów chronionych Naturą 2000 tereny zainwestowane turystycznie i narciarsko, tak jak to m.in. zrobiono na Słowacji.

Jest równie dużo miejsc, gdzie przyroda była najpierw.

To prawda. Zawsze będę pamiętał, jak wystrychnięto mnie na dudka na Jaworzynie Krynickiej.

W związku z planowaną budową kolejki przygotowałem tam ocenę oddziaływania na środowisko wraz z zaleceniami dla nadzoru inwestorskiego za strony ówczesnego Wydziału Ochrony Środowiska w Nowym Sączu. Podkreślałem m.in. konieczność ochrony rzadkich muraw bliźniczkowych i fragmentów ziołorośli, które w fazie projektu jeszcze tam istniały. Inwestycja została fatalnie przeprojektowana: murawy zadeptano, na wierzchołku Jaworzyny mamy kostkę brukową, pod którą zniszczono fragment ziołorośli, a rozkład przestrzenny tras narciarzy i pieszych jest źródłem stałego konfliktu, bo piesi przecinają trasę narciarską,zgodnie z oznakowaniem, poniżej wierzchołka góry. W pobliżu zaś powstało coś w rodzaju miasteczka westernowego z dziwaczną bramą triumfalną i kilkoma knajpami.

Nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności za kształt realizacji inwestycji. Nadzór konserwatorski nad pracami właściwie nie istniał. W wyniku kontroli powstawały protokoły rozbieżności, które w efekcie nie wniosły zmian na lepsze. Mimo że narciarze się cieszą, górna stacja kolei gondolowej jest przykładem złego planowania - nie zadbano o należytą ochronę walorów przyrodniczych i krajobrazowych oraz skonfliktowano narciarzy i turystów pieszych. Myślę, że bezmyślnie zniszczyliśmy pejzaż i przyrodę.

Nie można było się domyślić, że tak się sprawy potoczą? Ludzie są ważni, a nie jakieś tam murawy - taki pogląd dominuje w Polsce. Ekolodzy są zagrożeniem.

Nie ma tu prostej odpowiedzi. Jestem daleki od ekstremalnego podejścia do polskich gór. Hasło "Góry dla natury", forsowane np. przez Pracownię na rzecz Wszystkich Istot, jest szkodliwe, bo budzi wrażenie, że chce się góry zamknąć przed ludźmi na klucz. Tymczasem są w Karpatach miejsca, gdzie inwestycje narciarskie nie obniżają istotnie walorów przyrodniczych i krajobrazowych. Np. na Mogielicy, najwyższym szczycie Beskidu Wyspowego, gdzie był projekt stacji narciarskiej i gdzie jest stok północny z polanami, które można połączyć przecinkami. Strata przyrodnicza byłaby niewielka. Ponadto na terenach już zainwestowanych należy stawiać na modernizację istniejących obiektów. Kiedyś opiniowałem zamianę na Pilsku orczyka na krzesełko z Hali Szczawiny do Hali Miziowej, na co właściciele nie dostawali zgody. Powód - większa szkoda środowiskowa. Jest odwrotnie -do wyciągu krzesełkowego potrzeba mniej podpór, a ludzie nie rozjeżdżają śniegu. Przepustowość całej stacji też się nie zwiększa, bo wyznacza ją wyciąg, który idzie od samego dołu.

Musimy mieć świadomość, że wszystkiego nie ochronimy. W województwach górskich powinny być wyznaczane obszary, gdzie dozwolone będą rozsądne inwestycje. Polskie góry są zurbanizowane bardziej, niż nam się wydaje. Z drugiej strony - traktowanie ich jak terenu, gdzie można budować wszystko i wszędzie, uważam za aberrację.

Ale jak wyznaczyć granicę? Narciarze i górale chcą zmienić Tatry czy Beskidy w drugie Alpy. Lub co najmniej konkurować z Czechami i Słowakami.

Pewnie to panów zdziwi, ale jestem przekonany, że Polska może być narciarskim rajem.

Nie jest Pan wyjątkiem.

Pod warunkiem, że będzie to narciarstwo biegowe. Mamy znakomite warunki, by je rozwijać. Oprócz Tatr i kilku większych szczytów całe nasze góry mają odpowiednie ukształtowanie, masyw Karpat układa się długimi grzbietami. Wystarczy wejść na odpowiednią wysokość, a potem można jechać. Co więcej: taka forma zimowej aktywności obciąża środowisko znacznie mniej niż trasy zjazdowe. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie wykorzystujemy fenomenu Justyny Kowalczyk. Ona powinna stać się ikoną tego rodzaju aktywności i zachęcić ludzi do biegówek. Podkreślę - biegania i turystyki narciarskiej, które są poza wszystkim znacznie zdrowsze niż narty zjazdowe.

Ale przynoszą mniejszy dochód.

To nie jest do końca prawda. Austriacy policzyli kiedyś, jak dzielą się pieniądze zostawiane w miejscowościach turystycznych. Na trasie zjazdowej turysta zostawia jedynie 5 do 15 proc. przywożonej ze sobą kwoty. Większość przeznaczana jest na noclegi, parkingi, wyżywienie i rozrywki. To oznacza, że dobrze pomyślane trasy biegowe mają sens. Norwegia jest daleko i możemy stawić jej czoło.

Przez wiele lat przekonywałem wójta gminy Jeleśnia, na terenie której znajduje się Pilsko, do poprowadzenia tam trasy biegowej. Beskid Żywiecki to rewelacyjny, niemal niespotykany w Europie teren do uprawiania tej formy turystyki. Z Hali Miziowej można po niemal równym terenie jechać 15 km, aż na Halę Lipowską. Piękne widoki, śnieg za darmo, przy drobnych opłatach za wejście na trasę biegową właściciele polan mogą zarobić pieniądze na ich koszenie. Ma to również znaczenie dla utrzymania łąk i muraw górskich, cennego waloru przyrodniczego Karpat.

Narciarstwo biegowe w takiej postaci mogłoby spełniać jednocześnie dwie funkcje: sportowo-rekreacyjną oraz ochrony przyrody, poprzez utrzymanie cennych polan i ukształtowanego przez wieki krajobrazu. Nic z tego. Nam się śni narciarstwo zjazdowe, które w Polsce nie ma szans. Alpy zawsze będą lepsze. Nasze góry są niskie, zalesione, w dolnych partiach pozbawione śniegu. Myślę też, że wielkie plany dotyczące rozwoju narciarstwa zjazdowego zweryfikuje ocieplenie klimatu. W Alpach padają stacje narciarskie położone najniżej, czyli na podobnej wysokości co polskie. Brakuje śniegu. My zaś żyjemy projektem "Siedem Dolin", czyli gigantycznym pomysłem na połączenie kilku miejscowości Beskidu Sądeckiego, wokół Wierchomli, i stworzenia z nich stacji alpejskiej, która przetnie naprawdę unikalne przyrodniczo tereny.

Czy zwrócili panowie uwagę, jak eksponowane są zbocza, na których mają powstać te trasy?

Na południe.

Co oznacza duże kłopoty z naśnieżaniem. Inwestorzy jednak się uparli.

Pan naprawdę wierzy, że biegówki to klucz do prosperity polskich miejscowości górskich?

Między innymi. Są i inne. Mój doktorant, Mikołaj Bielański, badał narciarstwo wysokogórskie w Tatrach. Park narodowy nawet nie wie, ilu tych narciarzy jest. Okazuje się, że bardzo dużo, bo kilka tysięcy w sezonie. Ten młody człowiek przeprowadził wśród nich szczegółową ankietę. Okazało się, że niemal wszyscy zbaczają ze szlaków, połowa przyznała, że na swojej drodze spotyka zwierzęta, np. kozice. Część lawin powodują narciarze, którzy sami się do tego przyznają, bo podcinają stoki. Większość szuka narciarskiej przygody, więc pokażmy im, że mogą przeżyć ją nie tylko w Tatrach. Skitury w różnych polskich górach mogą być remedium na te ciągłe zjazdy góra-dół.

Skoro są ludzie, którzy szukają ekstremów, ale na ubitym stoku, to tam, gdzie to możliwe, zbudujmy trudne trasy. Ale jest i drugi biegun: inwestorzy owładnięci myślą o długich, stromych stokach, nie mogą zapominać, że potrzebne są ośrodki dla całych rodzin - osób starszych czy rodziców z małymi dziećmi. Nawet takie małe, przydomowe, których pełno jest np. w Wiśle. To również kierunek rozwoju często w Polsce niedostrzegany: sposób na to, żeby korzystały niewielkie miejscowości.

Bardzo żałuję, że Szczyrk przespał możliwość poprowadzenia nartostrady ze stoków Magury lub Klimczoka od strony Bielska-Białej. Teraz jest za późno, bo tereny zostały zabudowane, ale jeszcze niedawno można było pomyśleć o skomunikowaniu tego miasta z trasami Skrzycznego. Narciarz nie musiałby dojeżdżać do wąskiej i pozbawionej parkingów doliny, w której położony jest Szczyrk. Swoją przygodę mógłby zacząć od podnóża Beskidów w Bielsku lub Brennej. Podejrzewam, że górale byli bardziej zajęci awanturami o pieniądze ze stoków niż myśleniem o przyszłości. W efekcie stracili czas. Szczyrk podupadł, rozkwitło Podhale.

Narciarstwo wychodzi też poza góry. Z Łodzi nie trzeba jeździć daleko, bo jest niezły stok na hałdach pokopalnianych w Bełchatowie. Miejscowi szybko zorientowali się, że to żyła złota - ceny noclegów bywają wyższe niż w Zakopanem.

Jaka przyszłość czeka polskie góry? Zniszczą je inwestorzy czy "ekoterroryści" wygonią z nich ludzi?

Obstawiam, że proces modernizacji będzie postępował, ciśnienie jest bowiem bardzo duże. Jeśli jednak stanie się to w sposób niekontrolowany, popełnimy niewybaczalny błąd - w polskich górach zachowało się trochę dzikiej przyrody, której gdzie indziej już nie ma. Rozwiązaniem jest, moim zdaniem, okrągły stół dotyczący górskich terenów. Konieczne jest spotkanie narciarzy, inwestorów, leśników, ekologów, górali i władz samorządowych różnych szczebli. Zainteresowane strony powinny pochylić się nad mapą i negocjować tak długo, aż ustalą kompromis. W przeciwnym razie czekają nas kolejne spory i wyrywanie dzikich jeszcze fragmentów gór kawałek po kawałku.

Są miejsca, gdzie kompromisu nie da się osiągnąć? Ujsoły?

Oczywiście. Niedźwiedzie mają prawo spać spokojnie.

Prof. Zbigniew Witkowski jest kierownikiem Katedry Nauk o Środowisku Przyrodniczym w krakowskiej AWF. Były wiceminister środowiska, ekolog i narciarz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2011