Wszyscy mówią: nie wiem

Polski system interwencyjnego wspierania dzieci krzywdzonych w rodzinach ma im do zaproponowania głównie jedno – kolejną porcję krzywdy.

05.10.2020

Czyta się kilka minut

 / GRZEGORZ SKOWRONEK / AGENCJA GAZETA
/ GRZEGORZ SKOWRONEK / AGENCJA GAZETA

Zwykle zaczyna się od telefonu. Policję albo pomoc społeczną zawiadamia sąsiad, ktoś z bliskich, czasem szkoła, ewentualnie samo dziecko. Domowa przemoc nie ma niestety godzin urzędowania: tata mógł pobić mamę wieczorem; matka wpaść w szał po narkotykach o trzeciej w nocy. Sąsiad dopiero nad ranem może natknąć się na dzieci siedzące na schodach.

Później decyzja – dziecko musi opuścić dom. Pracownik socjalny może ją podjąć bez udziału sądu, jeśli zagrożone jest zdrowie lub życie dziecka. W 2018 r. takich sytuacji było 1375. Statystycznie niemal cztery razy dziennie polskie państwo musi chronić jakieś dziecko przed jego własnymi rodzicami.

Etap kolejny: nowy tymczasowy dom. Jeśli nie jest to mieszkanie dalszych krewnych, dziecko ląduje w systemie zawodowej pieczy zastępczej, czyli w tzw. domu dziecka bądź rodzinie zastępczej. Do interwencyjnych umieszczeń służą specjalne komórki tego systemu – pogotowia opiekuńcze i rodzinne. Mają dać dzieciom namiastkę rodziny i stabilności. W teorii.

W praktyce polski system – jak ustaliła niedawno Najwyższa Izba Kontroli – nie daje nawet tych namiastek.

Rodzina nie chce fikcji

– Pamiętam je wszystkie, opowiem o jednym: ośmiomiesięcznym chłopcu, który trafił do nas kilka lat temu – mówi M., dziś tworząca zwykłą rodzinę zastępczą na Pomorzu, wówczas pełniąca rolę pogotowia rodzinnego (dla ochrony dóbr dziecka nie chce podawać danych). – Piotruś, tak go nazwijmy, był ofiarą przemocy, choć szczegółów jego historii nie poznaliśmy. Gdy na niego z początku patrzyliśmy, odnosiliśmy wrażenie, że nas nie słyszy. Po prostu był zamknięty w swoim świecie. Jak się okazało, ze strachu. Bał się wszystkiego: kąpania, szczoteczki, kołderki. Takie dzieci nie wierzą w dorosłych. Dorosły to ktoś, kto ­krzywdzi.

Chłopiec spędzi w domu M. ponad trzy lata. Zgodnie z polską patologiczną normą, którą opisał niedawno NIK. „W większości powiatów i miast na prawach powiatu (...) dzieci przebywały w pogotowiach opiekuńczych i rodzinnych po kilkanaście miesięcy, a nawet kilka lat, zamiast, jak przewidują przepisy, nie dłużej niż trzy miesiące w placówce i cztery w pogotowiu rodzinnym” – raportują urzędnicy Izby.

– Piotruś był u nas aż do wieku przedszkolnego – kontynuuje M. – Długo nic nie mówił, a później były niesamowite skoki rozwojowe, dzięki którym doszedł do poziomu rówieśników.

– To może dobrze, że był w jednym miejscu kilka lat, a nie ustawowe cztery miesiące? – pytam M.

– Według logiki mniejszego zła: tak – odpowiada kobieta. – Ale pogotowie czemu innemu służy. Ma zażegnać największy kryzys, a później sytuacja dziecka powinna się wyjaśnić, czyli powinno ono trafić do adopcji, a jeśli to niemożliwe, przynajmniej do zwykłej rodziny zastępczej, w której mogłoby przebywać nawet do 18. roku życia. Tymczasem w naszym pogotowiu dzieci spędzały średnio dwa lata. I nigdy nie byłam w stanie odpowiedzieć im na pytanie, co się z nimi stanie. Niech pan sobie wyobrazi, że przez dwa lata nie wie, gdzie będzie jutro mieszkał, czy będzie miał pracę itd. A wszyscy na każde pytanie odpowiadają: nie wiem. Tak żyją te dzieci.

– Dlaczego?

– Nie potrafię odpowiedzieć, dlaczego asystent rodziny nie wnioskuje do sądu o pozbawienie rodziców praw, mimo że sytuacja do tego dojrzała, albo z jakiego powodu sędzia przez dwa lata nie potrafi podjąć trudnej decyzji, by dziecko mogło być np. adoptowane. System kręci się wokół dorosłego, w tym przypadku biologicznego rodzica. I nie jest to wyłącznie cecha tego systemu pod obecnymi rządami, które akcentują „trwałość” rodziny. Tak było zawsze.

M. z mężem przestali być pogotowiem rodzinnym trzy lata temu. Nie chcieli utrzymywać fikcji. Teraz, jako zwykła rodzina zastępcza (a nie ta interwencyjna), mogą dać podopiecznym jako taką stabilność. Dzieci, które są pod ich opieką, nie mają szans na adopcję, nie wrócą też do biologicznych opiekunów – zostaną tu więc tak długo, jak zechcą.

Powiat czyni starania

NIK opisał też drugą patologię, z którą polski system nie może sobie poradzić od lat. Co z tego, że prawo zabrania umieszczania dzieci do 10. roku życia w tzw. domach dziecka, nakazując wysyłanie ich do rodzin zastępczych, skoro proceder trwa w Polsce w najlepsze od lat. Powód? W latach 2014-18 „nastąpił spadek liczby rodzin zastępczych pełniących funkcję pogotowania rodzinnego o ponad 15 proc., przy jednoczesnym wzroście o ponad 23 proc. liczby placówek”. A wszystko to w dobie odmienianej przez wszystkie przypadki „deinstytucjonalizacji”.

Braki dotkliwie widać choćby w Bydgoszczy, Wrocławiu, Lublinie czy Łodzi. I rekordowym pod tym względem Grudziądzu, gdzie wszystkie dzieci interwencyjnie odbierane z rodzin trafiają do placówek. Na czele z niemal setką (w okresie kontroli NIK, a więc między 2017 a połową 2019 r.) tych do 10. roku życia. Co zmieniło się tu ponad rok od zakończenia audytu Izby? Nic: w całym mieście jest jedna zawodowa rodzina zastępcza i ani jednej z uprawnieniami pogotowia. A urzędnicy rozkładają ręce.

– Zdaję sobie sprawę, że te dzieci nie powinny w ogóle do nas trafiać – przyznaje Ewa Ludwicka, zastępczyni dyrektora Centrum Pomocy Dziecku i Poradnictwa Rodzinnego. – Ale naszym zadaniem jest otoczenie ich troską. Musimy im stworzyć najlepsze możliwe warunki.

Te „najlepsze warunki” to jedna opiekunka na 14 dzieci: czy to półroczne, czy pięcioletnie – najczęściej przerażone, obciążone świeżą traumą.

– Od dwóch lat mamy coraz więcej małych dzieci – przyznaje Ludwicka. – Stanowią one większość naszych podopiecznych. Za każdym razem zgłaszamy ten fakt do odpowiednich instytucji, czyli sądu i Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, zwracając uwagę, że dzieci powinny być w pieczy rodzinnej. Tyle że zawodowej pieczy rodzinnej u nas prawie nie ma.

– Jak to możliwe w niemal stutysięcznym mieście? – pytam Katarzynę Kminikowską z MOPR.

– Trzeba zapytać mieszkańców Grudziądza, dlaczego nie chcą zostać rodzinami zastępczymi – odpowiada. – To w zasadzie pytanie do każdego z nas.

– Ale pozyskiwanie kandydatów to wasze zadanie.

– I staramy się je wykonywać najlepiej. Robimy kampanie społeczne. Docieramy z przekazem o pieczy do szkół. Jeszcze w tym roku podpiszemy umowę z pierwszym pogotowiem rodzinnym.

– NIK podaje, że płacicie rodzinom najmniej ze wszystkich kontrolowanych miejsc.

– Podnieśliśmy w tym roku pensję z dwóch tysięcy brutto do 2650. To nadal mało, ale proszę mi wierzyć: problemy z niedoborami rodzin są w całej Polsce.

To przesada: sporo zależy od lokalnych władz. Niektórym udało się zepchnąć placówki na systemowy margines. A są i takie, gdzie domy dziecka wyrugowano – jak w powiecie konińskim, staszowskim, suskim czy leskim.

Dom dziecka zbiera na olej

Co z tymi, które znajdują się na drugim biegunie? Niektórzy eksperci mówią wprost: bywa, że brak rodzinnej pieczy to rezultat urzędniczej nieudolności. Albo przeciwnie: niektórym wygodnie jest konserwować stary porządek – placówki to więcej etatów i łatwiejsza kontrola. „W 2019 roku powstało 19 nowych domów dziecka. Nie powinien powstać żaden. Ostatnio wyśmiano mnie (i nie tylko mnie) na słowa, że do 2040 roku Polska powinna przejść w całości na pieczę rodzinną i zlikwidować ostatnią placówkę. Usłyszeliśmy, że to nierealne. Choć istnieje gotowa strategia, która czyni to całkowicie możliwym. Polskie samorządy wciąż mają za mało pieniędzy. A Drużynowa zbiera na olej do smażenia frytek” – pisała ostatnio na Facebooku Anna Krawczak, ekspertka od adopcji i pieczy zastępczej, nawiązując do zbiórek publicznych organizowanych przez duży łódzki dom dziecka przy ul. Drużynowej (o tym, że umieszczane są w nim wbrew ustawie małe dzieci, pisaliśmy w „Tygodniku” już cztery lata temu). Krawczak wykazała na podstawie konkretnych liczb sumujących wydatki łódzkiego domu dziecka (pensje, ubezpieczenia, rachunki itd.) bezsens istnienia placówek: nie tylko ten najbardziej oczywisty, czyli ludzki, ale też ekonomiczny. Rodziny zastępcze są nie tylko lepsze dla dzieci, ale też znacznie tańsze. Tyle że niektóre samorządy nie potrafią (nie chcą?) znaleźć kandydatów do pełnienia tej roli.

Diagnoza M. z Pomorza nie pozostawia złudzeń: – Nasz powiat pozbył się dwóch doświadczonych rodzin zastępczych o charakterze pogotowia rodzinnego, bo twierdził, że nie są potrzebne. A gdy zaczęto odbierać interwencyjnie więcej dzieci, urzędnicy nie mieli ich gdzie umieszczać. W wielu miejscach pozyskiwanie rodzin to fikcja. Urzędnicy liczą, że kandydaci będą się zgłaszać sami. Albo dają ogłoszenia, z których nic nie wynika. Tymczasem wzmacnianie systemu powinno polegać na dawaniu ludziom poczucia, że ta praca ma sens. Teraz w wielu miejscach tego poczucia nie ma. I nie będzie, dopóki system będzie się kręcił wokół interesu dorosłych, a nie dziecka. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2020