Wolność ustawek

Jest rzeczą zadziwiającą, jak sędziowie działając ręka w rękę z ustawodawcami potrafili zepsuć państwo. Bo państwo, które nie może obchodzić swojego najważniejszego święta bez zadym, pożarów i wstydu, jest popsute.

22.11.2011

Czyta się kilka minut

Il. Marek Tomasik /
Il. Marek Tomasik /

Już na miesiąc przed 11 listopada 2012 r. do warszawskiego ratusza spłynęły wnioski organizatorów pokojowych zgromadzeń. Tym razem było ich znacznie więcej niż pamiętnego roku 2011. Wśród wnioskodawców znalazły się takie organizacje jak Nordycka Siła ze Szwecji, Towarzystwo Pamięci A. Breivika (organizacja w liście zaznaczała, że chodzi o zmarłego przed wielu laty norweskiego drwala spod kręgu polarnego) oraz "Przestrzeń dla jasnolicych" i "Lewicowa pięść" z Niemiec. Nie zabrakło naszych sąsiadów ze Wschodu - wnioski złożyła "Słowiańska Moc" z Petersburga, "Nowy OUN" ze Lwowa, a także mało znana organizacja z Białorusi "Glany na ratunek światu". No i oczywiście cały zestaw polskich inicjatyw, tzw. "sewerynowcy", czyli"Antyfaszyści Dzieciom" oraz "Legioniści na rzecz porządku" z Warszawy.

Wszystkie organizacje i komitety obchodów Święta Niepodległości dostały zgodę na pokojowe zgromadzenia, manifestacje i przemarsze. Urzędnicy ratusza próbowali wprawdzie nieśmiało proponować poszczególnym grupom różne miejsca i godziny, lecz postraszeni przez wynajętych prawników - musieli ustąpić. Wielu warszawiaków w popłochu opuszczało swoje domy, przenosząc się do rodzin na wieś. Miasto na wszelki wypadek zdemontowało wszystkie pomniki i przewiozło je w bezpieczne miejsce, a coroczne składanie wieńców na Grobie Nieznanego Żołnierza i defilada wojskowa odbyły się na tydzień przed oficjalnym świętem. Miasto wyglądało jak wymarłe. Zbliżała się największa ustawka w Europie.

Trudno się dziwić, że tak się stało. Podejmowane od wielu lat przez samorządy i wojewodów próby ograniczenia skutków demonstracji ulicznych, czyli korzystania z przepisu art. 57 Konstytucji o wolności zgromadzeń, były skutecznie ograniczane kolejnymi regulacjami i orzecznictwem polskich sądów. Wolność zgromadzeń była strzeżona przez polski wymiar sprawiedliwości jak źrenica oka, była dla sędziów tym, czym pojęcie wolności w ogóle. Każda próba wykazania, że są okoliczności, w których samorząd musi to prawo ograniczyć, spotykała się ze zdecydowanym przeciwdziałaniem strażników wolności. I tak np. organ wydający pozwolenie na demonstrację (pokojową oczywiście) nie może jej rozwiązać, gdy okazuje się, że pokojową być przestała, bo musi to zakomunikować organizatorowi. Problem w tym, że organizator już jest nie do odnalezienia, bo albo szybko opuścił zgromadzenie, albo schował się w jego środku tak skutecznie, by jego odnalezienie było niemożliwe.

Pośród fruwających kamieni i płonących opon przedstawiciel organu wydającego decyzję zostaje sam. A strach pomyśleć, co by się działo, gdyby organ po prostu odmówił prawa do manifestacji. Tu na warcie stoi szereg wyroków i ich sentencji, zakazujących takich prewencyjnych i arbitralnych decyzji - np. opartych o domniemanie, że "Przestrzeń dla Jasnolicych" i "Antyfaszyści Dzieciom" demonstrujący przeciw sobie w tym samym czasie mogliby spowodować zagrożenie dla porządku publicznego lub wręcz zagrozić życiu i zdrowiu innych ludzi. Jak to pięknie ujął jeden z wyroków: "Kontrola zgodności z prawem decyzji o zakazie odbycia zgromadzenia publicznego dokonywana przez sąd administracyjny powinna brać pod uwagę przede wszystkim prawa obywateli wynikające z konstytucyjnie zagwarantowanej wolności do organizowania pokojowych zgromadzeń, a w dalszej kolejności odnosić się do ochrony praw i wolności innych osób" (przykładowy wyrok sądu administracyjnego w Gdańsku - III SA/Gd 68/11 - z powołaniem się na orzeczenie Sądu Najwyższego z 5 stycznia 2001 r., obecne zresztą w wielu decyzjach sądów odmawiających samorządom prawa do zakazania demonstracji).

Albo, jak czytamy w uzasadnieniu wyroku TK: "Ewentualność kontrdemonstracji przy użyciu przemocy lub przyłączenia się skłonnych do agresji ekstremistów nie może prowadzić do pozbawiania tego prawa nawet wtedy, gdy istnieje realne niebezpieczeństwo, że zgromadzenie publiczne spowoduje naruszenie porządku publicznego przez wydarzenia, na które organizatorzy zgromadzenia nie mają wpływu..." (orzeczenie TK z 18 stycznia 2006 r.).

Organizatorzy z reguły tłumaczą się, że nie mieli na nic wpływu, nie sposób więc odmówić pozwolenia na odbycie legalnej manifestacji Stowarzyszeniu Miłośników Kamieni Brukowych, którego władze składają się wyłącznie z notorycznych bandytów po wyrokach, wyspecjalizowanych w walkach z policją. Próba odmowy w świetle polskiego prawa i wypełniającego go orzecznictwa sądów skończyłaby się chyba odpowiedzialnością karną dla takiego śmiałka.

Jest rzeczą zadziwiającą, jak sędziowie działając ręka w rękę z ustawodawcami (opierając się oczywiście nie tylko na polskim prawie, ale i normach Europejskiego Trybunału Praw Człowieka) potrafili zepsuć państwo. Bo państwo, które nie może obchodzić swojego najważniejszego święta bez zadym, pożarów i wstydu, jest popsute. Nic tu nie pomoże satysfakcja, że policji udało się w miarę sprawnie zgasić burdy, i że po paru godzinach było już po wszystkim. Sytuacja, w której nie można określić w żaden dostępny prawnie sposób, że święto 11 listopada nie ma być świętem demonstrowania różnic (z jakichkolwiek pobudek by one nie wynikały), ale ma być świętem ogólnym całej wspólnoty - jest porażką. Porażką polityczności wcielonej w państwo poprzez mądre prawo, a dopiero potem poprzez policję i armatki wodne. Egzekwowanie własnej, państwowej polityczności ponad różnicami między obywatelami jest tym, co stanowi o autorytecie, inaczej: szacunku do własnego państwa.

Po wydarzeniach w stolicy zaczęto przebąkiwać o konieczności zmian w prawie - i zaraz podniósł się chór oburzonych, że to absolutnie zbędne, że prawo jest świetne, tylko trzeba je umiejętnie stosować. Innymi słowy: stan popsutego państwa znalazł licznych obrońców. Nie ma więc przeszkód, by do tego państwa przyjechali liczni specjaliści zagraniczni od testowania wytrzymałości struktur władzy - ze wschodu i zachodu. Na pochyłe drzewo każda koza skacze. Polski ustawodawca i polscy sędziowie oczywiście nie mają sobie nic do zarzucenia. Niech to załatwi policja.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2011