Wolałbym nie

Podmieniono nam koncyliację na wojnę, słowa na noże, spokój na ekscytację, niechęci na nienawiści, ciche sympatie na głośne uwielbienie, kraj jak długi i szeroki na wiochę Cześnika i Rejenta, która tak się ma do systemów anglosaskich, jak pieśń dziadowska do requiem.

28.03.2006

Czyta się kilka minut

rys.M.Owczarek /
rys.M.Owczarek /

"Bartleby" Hermanna Melville'a należy do najczęściej analizowanych arcydzieł światowej nowelistyki. Tak ze względu na tajemniczą, tytułową postać skryby w kancelarii adwokackiej, jak i jego słynną formułę. Powraca ona w opowiadaniu kilkadziesiąt razy i jest równie często przytaczana w historii literatury (i nie tylko), co Conradowskie "Ohyda, ohyda", padające z ust Kurtza pod koniec "Jądra ciemności"; w istocie obie formuły są sobie pokrewne. Formuła Bartleby'ego, przypomnę, brzmi: "Wolałbym nie". W ten sposób Bartleby, skądinąd pracownik sumienny i godny zaufania, zaczyna w pewnej chwili odpowiadać na wszelkie polecenia i pytania, kierowane do niego przez szefa, narratora opowiadania. Ten na próżno, groźbami i prośbami, stara się wymóc wyjaśnienia, aby zrozumieć zachowanie podwładnego i jego dziwne, obsesyjne zdanie; sam, jako człowiek wrażliwy i poczciwy, czuje się nim zaatakowany, niejako zarażony. Przenosi swą siedzibę gdzie indziej, aby się pozbyć skryby, lecz Bartleby odmawia wyjścia z kancelarii, przyjęcia dużej sumy pieniędzy, zatrudnienia w innej, lepiej płatnej pracy. Na skutek swego uporu trafia do więzienia, gdzie umiera cicho i bez słowa. "Ach Bartleby! Ach, naturo ludzka!", kończy swą opowieść szef kancelarii.

Cicha odmowa

O "Bartlebym" pisało wiele wybitnych piór; Gilles Deleuze lata temu poświęcił mu bardzo ciekawy tekst, w którym po rozważaniach egzystencjalnych dochodzi do uwag społeczno-politycznych. Uznaje Bartleby'ego za postać, przez którą Melville stawia diagnozę choroby toczącej ówczesne społeczeństwo amerykańskie; schizofrenia i anoreksja Bartleby'ego (nie jada on prawie nic) są nie tyle dolegliwościami, co postawami szczególnego, pasywnego buntu; ostatecznie Bartleby, bardziej niż chorym, jest lekarzem chorej Ameryki, "Medicine-man", "nowym Chrystusem - kończy mocno Deleuze - i bratem nas wszystkich".

Niedawno po formułę "Bartleby'ego" sięgnął Jean Baudrillard, który w artykule dla "Le Nouvel Observateur" zastanawiał się nad przyczynami odrzucenia przez Francuzów konstytucji europejskiej. W lea­dzie artykułu czytamy: "Elity polityczne głoszą, iż przemawiają w imię narodu, niczego o nim nie wiedząc. Przepaść stała się głębsza, niż sobie wyobrażamy". Bez wchodzenia w szczegóły: Baudrillard uważa, że "nie" powiedziane konstytucji ("nie" powiedziane "Imperium Dobra", jak nazywa Baudrillard europejską wizję władzy i elit politycznych) nie wyraża ostrego sprzeciwu, gwałtownej opozycji wobec konstytucji, Europy i wraz z nimi wobec polityki rządu czy rządów. Owszem, jest ono buntem, lecz innego rodzaju niż "tradycyjny" bunt przeciwstawiający wyraziście jednemu projektowi rzeczywistości odmienny projekt, proponujący coś w zamian. Jest to "nie" miękkie, nieostre, melancholijne, nielogiczne, nieuchwytne, takie, które wynikło z pragnienia, by nie stać się zakładnikiem jakiegokolwiek pełnego modelu (a już zwłaszcza idealnego), za którym się czai taki czy inny szczelny system, taki czy inny integryzm, choćby integryzm dobra. Jest to "nie" będące odmową, która nie oznacza pełnej opozycji, lecz jest cichym, upartym zaprzeczeniem, oznaką głębokiej różnicy, powiedzeniem elitom politycznym - pisze Baudrillard - I would prefer not to, wolałbym nie, ja w to nie gram.

I would prefer not to, odzywka Bartleby'ego, jest, jak analizuje Deleuze, formułą agramatyczną, wewnętrznie sprzeczną. Składa się ona z twierdzenia: "wolałbym" i zarazem jego zaprzeczenia "nie". Nie wypowiada ona, co się woli; wypowiada pewną ogólną, nieokreśloną niemożliwość. Jest psychotyczna i jest wywrotowa, gdyż wydrąża język, wpuszcza w niego morderczą, rozrastającą się pustkę, wszczepia w niego obcość, zderza go z milczeniem.

Wszyscy Polacy

Nie ma chyba większych wątpliwości, że staliśmy się podwójnymi zakładnikami. W dzisiejszy poniedziałek (21 marca), po weekendowych oświadczeniach w sprawie nowych wyborów, poczucie to nie mogło się nie wzmóc. Zakładnikami "pełnego modelu", od którego nie da się uciec, z którego nie da się wywinąć. Modelu potencjalnie bipolarnego, dialektycznego, dwupartyjnego, "zerojedynkowego", jak się to teraz powiada; obie wiodące partie w istocie na niego przystały, rządząca jako pierwsza i rzecz inicjująca, opozycyjna jako druga. Obie partie odwołują się w licznych przemówieniach swych liderów do "Polaków", do "wszystkich Polaków" lub do "milionów Polaków, którzy chcą / nie chcą..., oczekują / mają dość... itd.". Jak wiadomo, Polacy (spośród tych, którzy poszli głosować) w zdecydowanej większości opowiedzieli się nie za podziałem, lecz za obiecywanym połączeniem, politycznym melting pot, innymi słowy przeciw ostrej logice dwubiegunowej. Jak wiadomo równie dobrze, zostali oszukani i zdradzeni, lecz nad tym oszustwem i zdradą - które nazywać trzeba wciąż na nowo i po imieniu: ciężkim, ohydnym przestępstwem moralnym - przeszli nadto szybko do porządku dziennego. Wpadliśmy bowiem od razu w głęboką pułapkę (mówię przynajmniej o tej większości, która chciała, czy to ze względów ideowych, czy pragmatycznych, koalicji PiS-PO; cześć należy oddać tym partiom - i ich elektoratom - które wykorzystały okazję, jakby powiedział Chirac, by cicho nie wejść do parlamentu).

Wpadliśmy, zostaliśmy powołani na świadków, zostaliśmy uwikłani, jak bohater Kafki, w poszukiwanie winy. Na co nikt nie miał na początku ochoty; a jednak. A jednak staliśmy się żarliwymi interpretatorami winy, kibicami winy. Skazano nas na wydawanie osądu: kto pierwszy zawinił, kto mocniej buchnął z siebie ogniem. Spośród podsuwanych nam przez obie partie wersji wypadków, orzeczeń o winie, zaczęliśmy wybierać te najbardziej prawdopodobne, i teraz, wobec możliwości nowych wyborów - czy na wiosnę, czy jesienią - przy takiej czy innej ordynacji, każe się nam te nasze interpretacje zatwierdzić głosem wrzuconym do urny.

Owe podsuwane nam interpretacje, mityczne opowieści o narodzinach zła (każda partia snuje własną teodeceę, swoje unde malum?), najpierw były "punktowe", dotyczyły zdarzeń sprzed chwili (jeden lider nie chce być premierem, drugi lider nie chce być marszałkiem, wczoraj lider jednej partii stwierdził coś "przedziwnego", dzisiaj rano lider drugiej partii stwierdził "coś zdumiewającego", "haniebnego"). Wkrótce podrzucane nam jedna za drugą eksplikacje winy zaczęły się rozszerzać, stawać psychologiczne i genealogiczne, obejmować coraz większe połacie czasu, kampanię wyborczą, postawę po 1989 roku, życie w PRL-u, w trakcie wojny, dzieje Polski niepodległej. Jedne interpretacje były jawnie, inne skrycie demagogiczne, jedne inteligentniejsze, drugie głupsze, jedne, owszem, prawdziwsze, inne mniej. Nie można nie było nie zająć stanowiska; i ja je mam, i czuję, jak z dnia na dzień moje sympatie i antypatie rosną, jak wyostrzają się moje opinie i sentymenty, jak dla polityków, których niegdyś trochę nie lubiłem, mam morze nienawiści, jak tym, których lubiłem na pół paznokcia, oddałbym teraz rękę; i zarazem czuję tym bardziej, do jakiego stopnia zostałem usidlony, wpakowany w zasadzkę, jak sam w tym rozkołysaniu emocji staję się sobie obcy. Zostaliśmy uwikłani w grę, w podziwianie, "docenianie" (ulubione słowo komentatorów) "wybitnej inteligencji strategicznej Jarosława Kaczyńskiego" - nawet jeśli uznać ją należy za równie (to kolejne cytaty) "szkodliwą" co wybitną, za wyrosłą ze skomplikowanej "psychiki", trudnej "osobowości"; w dostrzeganie "nowego języka" Donalda Tuska, który się "wreszcie obudził" i "odrodził", "przemienił duchowo". Zostaliśmy zapędzeni w histerię lub w rechot, w przesadę lub w cyniczny spokój.

Doszło do sprytnej "przewałki", jak mawiali niegdyś warszawscy cinkciarze. Podmieniono nam niezauważenie przestrzeń płynną, zmienną, plastyczną, dającą się jeszcze uformować, na przestrzeń usztywnioną, ujednoliconą, zredukowaną do dwóch wariantów, które i tak siebie neutralizują w wiecznym, nierozwiązywalnym pacie; podmieniono przestrzeń łatwą do sklejenia na niemożliwy puzzel, którego wirtualne układanie (z koniecznym przewidywaniem "trzech kroków naprzód" i uwzględnianiem etapów przejściowych; już wszyscy stajemy się specami od przewidywania, bawimy się - nieudolnie, rzecz jasna - w "genialnych jak prezes strategów") stało się ulubioną rozrywką tych, którzy śledzą z bliska wydarzenia. Podmieniono nam koncyliację na wojnę, realną możliwość na przyszłą hipotezę, słowa na noże, spokój na ekscytację, niechęci na nienawiści, ciche sympatie na głośne uwielbienie, kraj jak długi i szeroki na wiochę Cześnika i Rejenta, która tak się ma do systemów anglosaskich, jak pieśń dziadowska do requiem.

(Krótka uwaga co do dwu- czy nawet trójpartyjności. Jak pisał Emile Cioran, jest ona efektywnie możliwa tam, gdzie istnieje wiele odmiennych Kościołów, czyli w krajach o tradycji protestanckiej; naturalna potrzeba herezji realizuje się w nich wyłącznie w przestrzeni religijnej i omija politykę. W krajach wyrosłych z tradycji katolickiej, tradycji jednego, silnego Kościoła, herezja przenosi się do polityki i rozsadza systemy dwupartyjne).

Mówią nam od soboty: niech naród wybierze, tak dalej być nie może. Tak, tyle że naród już wybrał, przed kilkoma miesiącami; wybrał - dając niepełny, ale jednak głos - koalicję. Kolejne wybory, wybory now!, wiosną czy nawet jesienią, będą niczym więcej jak realizacją zasadzki, w którą naród wpadł, będą konsumpcją pułapki, usankcjonowaniem opowieści o początku zła, społecznym makijażem dla wojny na górze, formą demokratycznej arogancji. Ale, oczywiście, mają też jak najbardziej rację, tak dalej być nie może, i tylko nowe wybory, faktycznie jedyne rozwiązanie poza koalicją PiS-PO, mogłyby ewentualnie przynieść jakąś zmianę. Ale nowe wybory, bez cudu nad urną, usztywnią tylko pat itd., itp.

Nasza odpowiedź

Zanim zostaniemy zaproszeni do urn wybrać mniejsze - właśnie! - zło lub zanim nie zostaniemy do nich zaproszeni, trzeba choć na chwilę, by odzyskać siebie samego, powrócić (tak jak powraca ten tekst) do świętej naiwności. Powiedzieć głośniej niż dotąd, i wreszcie bez cienia pobłażliwości i nadmiernego zrozumienia dla tego, czym jest "prawdziwa polityka", dla jej wyższej inteligencji: jesteście oszustami i zdrajcami, macie na czole czarne znamię, nie będzie wam tak łatwo wybaczone. Odpowiedzieć na każde stawiane nam pytanie: wolałbym nie. - Powiesz nam, dziecko, kogo bardziej nienawidzisz, mamusię czy tatusia? - Wolałbym nie. - Powiesz nam, czy jesteś za rozwiązaniem sejmu? - Wolałbym nie. - Powiesz nam, czy pójdziesz na wybory? - Wolałbym nie. - Powiesz nam, czy chcesz obecnych rządów? - Wolałbym nie. - Powiesz nam, czy chcesz Polskę PRL-owską czy Polskę stalinowską? - Wolałbym nie. - Powiesz nam, czy chcesz Polskę wiejską i katolicką, czy miejską i zagraniczną? - Wolałbym nie. - Powiesz nam, czy chcesz Imperium Dobra Solidarnego, czy Imperium Dobra Liberalnego? - Wolałbym nie. - Powiesz nam, czy wierzysz, że ich praojciec zsunął się z drzewa złego, a nasz zeskoczył z dobrego? - Wolałbym nie. Wolałbym nie: wyobrażam sobie te słowa jako hasło na mentalnej plakietce, którą nosiłoby się w głowie, albo i realnej, którą nosiłoby się w klapie, jak niegdyś plakietki "Solidarności". Albo na transparentach w trakcie milczących pochodów. Wolałbym nie, my w tę grę nie gramy.

Wolałbym nie - natrętne słowa odmowy, język, który milczy w ciągłym odtworzeniu tego samego, słowa niewytłumaczalne, schizofreniczne, głupie. To my stańmy się idiotami i schizofrenikami, psychotykami i duchowymi anorektykami, niech to nasze psychiki mają nierówno pod sufitem, będą oszołomione i obłędne, obsesyjne i nieuchwytne.

"Wolałbym nie" to emblemat miękkiej odmowy, a nie opozycji; zaprzeczenia, a nie sprzeciwu; społecznej melancholii, a nie oporu, buntu bez krzyku, a nie rewolucji. Ta szczególna odmowa, nieznana w PRL-u (gdzie nie było odmowy, był opór), w Polsce po 1989 narasta z roku na rok, zasilana różnymi źródłami. Czas choć na chwilę wejść do jej rzeki, obmyć się jak w Gangesie.

***

"- Czy zechce mi pan powiedzieć cokolwiek o sobie, Bartleby?

- Wolałbym nie.

- Jaka jest pańska odpowiedź, Bartleby?

- Wolałbym nie dawać obecnie odpowiedzi". ?

Marek Bieńczyk (ur. 1956) jest pisarzem i tłumaczem, historykiem literatury w Instytucie Badań Literackich PAN. Opublikował m.in. powieści "Terminal" i "Tworki", esej "Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty" oraz zbiór felietonów "Kroniki wina". Przekładał m.in. Prousta, Ciorana, Barthesa i Kunderę. W "TP" nr 11/06 pisał o języku polskiej polityki, w którym dowcip zastępuje sens ("Liryka, epika i polityka").

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2006