Wojna sześcioletnia

Niekończące się debaty na temat domykanej w bólach reformy wystarczyły, byśmy uwierzyli, że wiek obowiązku szkolnego ma kluczowe znaczenie dla rozwoju dzieci. Dylemat „sześć czy siedem” zagłuszył sprawy ważniejsze.

31.08.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Catherine Delahaye / GETTY IMAGES
/ Fot. Catherine Delahaye / GETTY IMAGES

Gdyby nie zbliżające się wybory parlamentarne, a wraz z ich prawdopodobnym rozstrzygnięciem równie prawdopodobna korekta reformy wieku szkolnego – moglibyśmy powiedzieć, że we wtorek w polskiej edukacji dokonał się moment historyczny. Do szkół po raz pierwszy poszedł cały rocznik sześciolatków – dzieci, które rodziły się w 2009 r., czyli wtedy, gdy na świat przychodziła sama reforma.

Prowadząca do tego droga była długa. Zgodnie z pierwotną decyzją, do 2011 r. rodzice mieli prawo wybrać, czy posłać dziecko do szkoły w wieku sześciu, czy siedmiu lat, a nowy obowiązek szkolny miał wejść w życie rok później. Nie wszedł, bo reformę odroczono, ale liczba sześcioletnich dzieci w szkołach stopniowo rosła: od 14 tys. w 2009 r., przez 70 tys. dwa lata później, aż po 190 tys. we wrześniu ub.r., kiedy wszedł w życie „częściowy” obowiązek szkolny dla sześciolatków (tych urodzonych w pierwszej połowie 2008 r.).

Dziś ta sześcioletnia droga zdaje się kończyć: we wtorek do szkół udała się rekordowa liczba pierwszoklasistów – armia 611 tys. dzieci, wśród których sześciolatki stanowią ponad połowę (reszta to siedmiolatki urodzone w drugiej połowie 2008 r.).

I choć wydawało się, że apogeum emocji mieliśmy w marcu – wtedy odrzucono obywatelski projekt zmian mających przywrócić „stary” wiek szkolny – nic nie wskazuje na ich wyciszenie. Zwłaszcza jeśli dojdzie do skutku proponowane przez prezydenta Dudę referendum z pytaniem o sześciolatki.


Czytaj także:

ELBANOWSCY VS WRÓBEL: Nie palimy opon. 

"Przedwczesne wkładanie 6-latka do formy tradycyjnie przygotowanej dla starszego ucznia to szkodzenie dzieciom". Rozmowa z Karoliną i Tomaszem Elbanowskimi, inicjatorami akcji "Ratuj Maluchy".


By przekonać się o sile tych emocji, nie trzeba włączać telewizora, na ekranie którego kolejny polityk wołać będzie o wiekopomnej krzywdzie, jaka miała się dokonać „kosztem maluchów”, ani zapoznawać się z wypowiedziami „drugiej strony” („Sześciolatki niezdolne do rozpoczęcia nauki są albo niedorozwinięte, albo chore, albo leniwe, albo głupio chowane. Współczujmy rodzicom” – napisał niedawno na Twitterze prof. Jerzy Vetulani). Wystarczy wizyta w pierwszej lepszej poradni psychologiczno-pedagogicznej – instytucji, która na wniosek rodzica bada gotowość szkolną dziecka.

Czego się boimy

– Pracownicy poradni są między ścierającymi się, sprzecznymi często oczekiwaniami urzędników, rodziców i nauczycieli – mówi Katarzyna Berdys, krakowska psycholożka zatrudniona w jednej z takich poradni.
Tylko dzisiaj (kiedy rozmawiamy, do początku roku szkolnego zostaje ponad tydzień) Berdys przyjęła trójkę sześciolatków. Ale późnosierpniowy ruch w poradniach to nic w porównaniu z oblężeniem w lutym i marcu – tuż przed upływem terminów naboru do publicznych przedszkoli, zerówek i niektórych publicznych szkół.

– W tym roku diagnozowałam w sumie ok. 130 sześciolatków, czyli dwa razy więcej niż w latach poprzednich. Z tej liczby około 90 proc. uzyskało opinie o odroczeniu – mówi Berdys. – Sprawdzamy poziom rozwoju przyszłych uczniów, funkcji takich jak percepcja wzrokowa czy słuchowa. Badamy też gotowość emocjonalną oraz intelektualną. Ale proszę pamiętać, że pomiar, z przyczyn niezależnych od nas, odbywa się zwykle kilka miesięcy przed początkiem roku szkolnego. Innymi słowy: z powodu niespójnych przepisów badamy często dzieci, które nie ukończyły nawet szóstego roku życia!

W newralgicznych momentach, dodaje psycholożka, pracownicy poradni pracują ponad siły. W dodatku pod presją emocji rodziców, którzy przychodzą do gabinetu wraz z dziećmi.

– Przestraszeni, zdenerwowani, sfrustrowani – opowiada Katarzyna Berdys. – Jedni błagają o odroczenie, inni przychodzą już z nastawieniem, że prawdopodobnie go nie dostaną. O ile przed reformą do najgorszych należały rozmowy, w których rodzicom trudno było pogodzić się z opinią o braku gotowości szkolnej ich dziecka, tak teraz jest odwrotnie, a my jesteśmy postrzegani jako urzędnicy posiadający w rękach cudowną władzę.

Pytana, czy w swoich opiniach bierze pod uwagę nastroje rodziców, moja rozmówczyni odpowiada bez wahania: – Nie wyobrażam sobie innego scenariusza! Jeśli rodzic przy dziecku mówi, że ono się nie nadaje, że się boi, że sobie nie poradzi, to nie może to pozostać bez wpływu na dziecko.

Krakowska psycholożka przytacza sceny ze swojego gabinetu: – Do czasu reformy dzieci zwykle reagowały radością i zgłaszały chęć nauki. Teraz często pojawia się lęk i płacz. Jaki to ma związek z gotowością szkolną? Taki, że to dziecko zanim zacznie naukę w szkole, już będzie nią zestresowane.

– Rzeczywiście, jest coraz więcej rodziców, którzy boją się szkoły – potwierdza Michał Częstochowski, psycholog szkolny i nauczyciel przedszkolny z Warszawy. – Nie bez znaczenia są ich dawne doświadczenia edukacyjne, przekonanie, że szkoła to nie najlepsze miejsce. Do tego dochodzi ogólna atmosfera wokół szkoły: straszenie nią i moda na odsądzanie nauczycieli od czci i wiary.

Jak straszymy

Jakie są źródła tych emocji? „Zasługi” można chyba rozdzielić po równo: między rządzących i znaną akcję „Ratuj Maluchy”. A nawet zaryzykować zgryźliwość, że w dziele huśtania emocjami rodziców sześciolatków mamy do czynienia z niespotykaną współpracą.

Od rządu dostaliśmy reformę źle przygotowaną, źle objaśnioną, słabo skonsultowaną społecznie, w dodatku obarczoną chwiejnością decyzji.

– Nie da się zlekceważyć wielu autentycznych dramatów nieprzygotowanych emocjonalnie do szkoły dzieci. Ani opowieści rodziców o braku odpowiedniej przestrzeni w szkole, wokół szkoły, o dzieciach siedzących w ławkach, kiedy powinny jeszcze bawić się na dywanie. Nawet jeśli w połowie albo nawet większości szkół wszystko jest w porządku – mówi Michał Częstochowski.

I dodaje, że z roku na rok widać postęp w przygotowaniu placówek. – Ale jest też druga strona medalu – mówi. – Na Białołęce mamy nowoczesną, dopiero co zmodernizowaną szkołę. Co z tego, skoro okazała się za mała na nowo powstające osiedla i wyjątkowo liczny rocznik. W efekcie dzieci chodzą na dwie zmiany, a klasy liczą nawet po 30 osób.

Ktoś mógłby powiedzieć: wszelka uzasadniona krytyka nieprzygotowania szkół do reformy to tylko powtarzanie tego, co od lat mówią twórcy Stowarzyszenia i Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, a także inicjatorzy akcji „Ratuj Maluchy” – Karolina i Tomasz Elbanowscy [patrz: wywiad Jana Wróbla na kolejnych stronach – red.]. To prawda. Podobnie jak prawdą jest, że nikt tak jak młode małżeństwo z Warszawy nie zmobilizował Ministerstwa Edukacji i prowadzących szkoły do zmian.

Nikt też tak jak oni nie nakręcił jednak antyszkolnej histerii, której skutkiem jest przekonanie wielu rodziców, że szkoła to w głównej mierze źródło krzywdy. Elbanowscy prowadzą zresztą swoją kampanię – podobnie jak przyklejeni do inicjatywy politycy – pod bałamutnym hasłem: „dajmy rodzicom wybór”. Tak jakby przed reformą nie istniał obowiązek szkolny. I tak jakby rodzic – wtedy i teraz – nie miał możliwości odroczenia tego obowiązku, ergo: dokonania wyboru, o który dopominają się twórcy akcji (MEN podaje, że do marca 2015 r. odroczenie dostało ok. 3 proc. rocznika, ale świeże szacunki mówią o dziesięciu, a nawet o kilkunastu procentach).

– Z początku odczytywałem tę akcję jako coś o pozytywnym przekazie – przyznaje Michał Częstochowski. – To by miało sens: ratujmy maluchy przed bezczynnością, walczmy o jak najlepszą opiekę przedszkolną, aktywizujmy szkoły! Tyle że później cała inicjatywa zamieniła się w wielki straszak. Polskie społeczeństwo jest w większej mierze wysokoreaktywne: lęk działa na nas rewelacyjnie. Znajdźmy dziecko, które się zmoczyło, drugie, które płakało, a na pewno przekonamy społeczeństwo.

– W haśle „Ratuj Maluchy” jest atmosfera jakiegoś pogodzenia się z sytuacją – dodaje dr Piotr Rycielski, psycholog z Instytutu Badań Edukacyjnych. – Jest tragicznie, a skoro nic z tym nie jesteśmy w stanie zrobić, to chociaż ratujmy najmłodszych. Zadając niegłupie skądinąd pytanie: „Czy sześciolatek jest gotowy?”, zapominamy, że to my decydujemy, jak wygląda szkoła.

O czym milczymy

Cała szkoła, dodajmy, nie zaś tylko wydzielony obszar dla sześciolatków. Bo czy większość wyrażanych w sprawie najmłodszych niepokojów nie jest aby katalogiem postulatów dotyczących całego systemu? Czy obawa o przestrzeń przyjazną dla dziecka traci sens w przypadku siedmiolatka albo nawet szóstoklasisty? A niepokój o zbyt wczesne wpadnięcie w koleiny „wyścigu szczurów” – nie dotyczy aby wszystkich etapów edukacji? Nastawienie na indywidualność dziecka? Odchodzenie od dyktatury tradycyjnych ocen, które niejednemu potrafią podciąć skrzydła? Odejście nauczycieli od tablic i oderwanie uczniów od szkolnych ławek?

Podobne pytania można mnożyć. Problem w tym, że padają głównie w kontekście sześciolatków – tak jakby z upływem tego magicznego roku znikały deficyty i problemy polskiej szkoły.

Wiele z antyreformatorskich lęków mówi sporo o tym, jakie dzisiejsi dorośli mają wyobrażenia o współczesnej szkole. Często zresztą idące w parze ze smutną rzeczywistością. – We współczesnej pedagogice nie powinno być już czegoś, co nazywane jest często nauczaniem podawczym – mówi dr Rycielski. – Niedługo, miejmy nadzieję, dziecko przykute do ławki w reżimie 45-minutowym to będzie bajka z przeszłości. A jeśli tak się stanie, zniknie w ogóle dylemat wieku rozpoczęcia szkoły.

Na razie pozostaje w centrum dyskusji, zwłaszcza że poprzedni i rozpoczęty właśnie rok szkolny to eksperyment pod tytułem „mieszane roczniki”. A skoro tak, to powracać będzie jak mantra pytanie, jak ma się – poznawczo i emocjonalnie – sześciolatek do siedmiolatka?

Sprawdzili to – przy okazji konstruowania testów diagnostycznych dla pierwszoklasistów – eksperci Instytutu Badań Edukacyjnych. Wyniki, które IBE ogłosi w tym tygodniu, a które „Tygodnik” podaje jako pierwszy, mogą zaskakiwać.
Choć akurat ich pierwsza, zasadnicza część nie budzi pewnie większego zaskoczenia. – Badania na solidnej, bo wynoszącej 1200 uczniów próbie pokazały, że istnieją różnice pomiędzy umiejętnościami sześciolatków i siedmiolatków. Może nie są one wielkie, ale jednak wyraźne – komentuje dr Rycielski, współautor badań.
Największe dysproporcje, precyzuje naukowiec, ujawniły się w umiejętności pisania. Dlaczego? Tu – niezależnie od samej sfery kompetencji – rolę grają elementy motoryczne: wyrobienie ręki, umiejętność trzymania pióra. – Mniejsze różnice, choć nadal wyraźne, zauważyliśmy w odniesieniu do matematyki, a najmniejsze w czytaniu – ujawnia naukowiec.

I dodaje, że umiejętność czytania u pierwszoklasistów zależy w znacznie większym stopniu od formacji domowej – od tego, jakie miejsce zajmują w niej książki.

To bodaj najbardziej zaskakujący wniosek z analiz IBE – okazuje się, że różnice między przeciętnym sześciolatkiem a siedmiolatkiem są wielokrotnie mniejsze niż różnice pomiędzy dziećmi ze względu na bogactwo i kapitał kulturowy rodziców. Co więcej: różnice te ujawniają się przy porównywaniu całych szkół, a nawet regionów!

– Najkrócej mówiąc: najlepszy uczeń ze szkoły X nie osiąga kompetencji najsłabszego ze szkoły Y – mówi dr Rycielski. – Nasze badanie nie było co prawda reprezentatywne na poziomie ogólnopolskim, badaliśmy województwa lubelskie, kujawsko-pomorskie i mazowieckie. Niemniej w próbie znalazły się duże miasta, te mniejsze i wioski. Był więc np. Ursynów i wieś lubelska. I to zróżnicowanie, na niekorzyść biednych obszarów, jest znacznie wyraźniejsze niż to ze względu na wiek.

Wniosek? – Polska szkoła nie jest środowiskiem sprawiedliwym społecznie – komentuje badacz IBE. – To, do jakiej szkoły trafiło dziecko, determinuje jego rozwój poznawczy znaczniej bardziej niż wiek.

Jaki efekt przyniosłaby akcja społeczna, w ramach której ktoś postanowiłby „ratować maluchy” przed nierównościami? Czy byłaby równie nośna jak kampania Elbanowskich?

Chaos duży i jeszcze większy 

Mało kto zresztą pamięta, że reforma wieku szkolnego za jeden z celów – chyba najbardziej przekonujący – stawiała sobie zrównywanie szans właśnie. Zgodnie z założeniem, że im szybciej dziecko z rodziny o mniejszym kapitale kulturowym trafi do przedszkola i szkoły, tym mniejsze ryzyko pogłębiania się zaległości.

– Pewnie, że dla mnie jako rodzica ta reforma jest niewygodna – mówi Piotr Rycielski, prywatnie ojciec sześciolatka. – Pewnie, że wolałbym, by jeszcze rok pochodził do przedszkola, miał trzy posiłki, leżakowanie, a ja żebym mógł je odebrać późnym popołudniem. Pewnie, że za pójściem do szkoły stoi niepewność, choćby dotycząca funkcjonowania świetlicy. Tyle że ta reforma nie była robiona po to, by mnie, inteligentowi z dużego miasta, żyło się lepiej, ale by łatwiej było dzieciom z mniejszymi szansami, z regionów, w których nie ma choćby przedszkoli.

Największy problem debaty o sześciolatkach? Pomieszanie dwóch perspektyw: tej długoterminowej – tu kluczowe są pytania o elastyczność systemu, zdolność korekty wymagań, stylu pracy z młodszymi dziećmi – i tej bieżącej (problem z mieszanymi rocznikami).

Perspektywa pierwsza jest niejasna. Bo kto zaryzykuje snucie przewidywań, jak obniżenie wieku szkolnego wpłynie na rozwój dzisiejszych sześciolatków za lat 5-10? Czy będzie lekiem na pogłębiające się nierówności? Impulsem do odważniejszych zmian w szkolnictwie?

Nic dziwnego, że rodziców sześciolatków, ale też nauczycieli, zajmują głównie dylematy bieżące. Co z tego, że one wkrótce znikną – wraz ze zniknięciem mieszanych roczników – skoro są tu i teraz?

Wystarczy porozmawiać z nauczycielami tegorocznych sześciolatków – głównie z tymi, którzy pracują w dużych miastach. Opowiedzą o niepewności, presji, która spada na nich ze wszystkich stron – od rodziców, dyrektorów, ministerstwa. Dodadzą, że niektóre tegoroczne klasy będą miały po 30 osób, i że wbrew zaleceniom sześciolatki i siedmiolatki spotkają się w tym roku również w ramach tych samych klas.

A na koniec powiedzą, że problemy, jakie przeżywają niektóre szkoły od wtorku, są niczym w porównaniu z chaosem, jaki może spaść na nie, gdy ziści się marzenie niektórych polityków – by całą reformę wywrócić do góry nogami, powracając do obowiązku szkolnego w wieku siedmiu lat. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2015