Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najpierw dwie główne siły zbliżyły się do siebie w sondażach, potem premier wyruszył w Polskę swym autobusem, przykuwając uwagę mediów. Zarówno jego zaangażowanie, jak i przekazy towarzyszące pierwszym spotkaniom - konfrontacja z ludzkimi dramatami - potwierdzały, że walka jest naprawdę wyrównana. Nic już nie zostało z królującego parę miesięcy temu przekonania, że oto Platforma pewnie zmierza do zwycięstwa dzięki zagubieniu opozycji oraz telewizyjnym obrazkom ze spotkań z możnymi tego świata, zawdzięczanymi polskiej prezydencji w UE.
Donald Tusk ruszył do akcji, która ma zdyskontować jego główne atuty: medialność i łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi. To najlepsze, co w dziedzinie komunikacji da się wymyślić - zobrazowany symboliką telewizyjny spektakl i spotkanie twarzą w twarz. W USA takie narzędzie kampanii jest oczywistością. W Europie różnie bywa. Przed 12 laty niemiecka CDU zdobyła bezwzględną większość w landtagu Turyngii dzięki identycznej akcji swojego jedynego atutu - premiera Bernarda Vogla. "Vogel-Tour" pozwolił przykryć kompletne rozminięcie się sytuacji gospodarczej landu z obietnicami z poprzedniej kampanii.
Główny aktor przedsięwzięcia musi mieć do niego dryg. Tego nie da się zrobić bez pełnego zaangażowania i umiejętności radzenia sobie z nieprzewidywalnymi sytuacjami. Barack Obama miał swojego "Joe Hydraulika", którego wątpliwości w sprawach zmian podatkowych zostały ochoczo podjęte przez McCaina. Bezpośrednie spotkanie z zawiedzioną zwolenniczką skończyło się natomiast katastrofą dla brytyjskiego premiera Gordona Browna. Zapomniawszy, że nie odpiął telewizyjnego mikrofonu, doprowadził do tego, że cały kraj usłyszał, jak lekceważąco nazywa "bigotką" osobę, do której minutę wcześniej mówił: "miło było panią spotkać".
Tusk ma swojego "Paprykarza" i jego odmieniane w kółko przez opozycję pytanie "Jak żyć?". Ma też zwalczających go kibiców, do których podchodzi i którzy, chcąc nie chcąc, stwarzają mu wyśmienite tło do prezentacji twardych przekazów o priorytecie bezpieczeństwa na stadionach. Na pewno jego podróż zmusiła opozycję do eksponowania podobnych działań - nawet jeśli były one wcześniej prowadzone, to najwyraźniej zabrakło im podobnej spektakularności. Bo żale i łzy, których adresatem jest premier, choć łatwym doświadczeniem nie są, to na pewno stanowią koronny dowód, że te spotkania są dla ludzi ważniejsze od spotkań z opozycją. Coś za coś.
Poza nieuchronną nieprzewidywalnością, "Tuskobus" może budzić tylko jedną wątpliwość - czy nie jest aby spóźniony. Gdyby premier rozpoczął taką "wojnę ruchomą" pół roku temu, zamiast twierdzić, że nie ma z kim przegrać, byłby w swej chęci spotkania z Polakami znacznie bardziej wiarygodny. Gdyby rozpoczął ją choćby dwa tygodnie wcześniej, mógłby uniknąć sondażowego kryzysu. Lecz być może właśnie bez tego kryzysu do akcji takiej by nie doszło, bo premier nie uwierzyłby, że jednak może przegrać?
Tak czy inaczej, mamy kolejny dowód na zbawienną moc konkurencji w polityce. Tylko ona popycha polityków do działań, które obywatelom się po prostu należą.