Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zasadę #zostanwdomu realizuję na Mazurach, w prawdziwej izolacji, tak głębokiej, że nie mając w domu zasięgu, muszę szukać miejsc, z których będę w stanie przepchać maila z tekstem przez oporne serwery, by dotarł na czas do Krakowa. Zazwyczaj łapię sieć w mrągowskiej kawiarni, dziś z oczywistych powodów tego nie robię, by nie narażać siebie i innych. Opustoszały o tej porze roku parking niedaleko „plaży wiejskiej” jest idealnym miejscem na „pracę z domu”.
Nie chcę dziś pisać niczego o epidemii, mam poczucie, że od nadmiaru informacji na ten temat, które non stop atakują z każdej strony, staję się bezbronna. Jestem głęboko przekonana, że polskie media niestety nie zdają tego egzaminu, nakręcając do granic możliwości spiralę histerii. Wysoka może być w przyszłości cena za te clickbaity.
Chociaż na chwilę zatem chcę zająć państwa głowy czym innym, możliwe, że dając asumpt do refleksji nad tym, co będzie „po”. Zawsze jest bowiem jakieś „po”, a na potrzeby tego tekstu przyjmijmy, że to „po” będzie mniej dramatyczne niż bardziej. Natura nie znosi próżni, natura ludzka zaś ma tendencję do szukania korzyści wszędzie, gdzie się da, pomyślałam zatem, że ten nagły i szokujący zwrot w paradygmacie pracy może przynieść bardzo głębokie zmiany w sposobach, w jakie będziemy pracować, gdy nadejdzie już „po”.
W dzienniku „Washington Post” ukazał się właśnie tekst o korzyściach pracy z domu. Otóż dopadło to kiedyś samego Isaaca Newtona. W 1665 r. Londyn nawiedziła wielka plaga. Ludzie intuicyjnie czuli, że są pewne rzeczy, które można zrobić, by zmniejszyć ryzyko zachorowania. „Trzymanie dystansów społecznych” było więc w modzie, zalecano tak jak dziś siedzenie w domu i bez mała home office. Newton nie był wówczas jeszcze tym bardzo znanym panem od anegdoty z jabłkiem. Jako student Trinity College został przymusowo wysłany przez władze Cambridge na kwarantannę do domu. Zaszył się więc w rodzinnym majątku Woolsthorpe Manor i z braku lepszego zajęcia zabrał się za zgłębianie nauki, bez stojących mu nad głową profesorów.
Dość rzec, że ten trwający ponad rok okres nazwany został potem przez jego biografów „rokiem cudów”, tak bardzo efektywny okazał się Newton siedząc w domu. Pracował nad swoimi teoriami dotyczącymi matematyki, nad pryzmatem, a zatem nad zasadami optyki, wreszcie – wedle słów jego asystenta – ponoć właśnie wtedy miało mu spaść na głowę owo szczęśliwe jabłko, choć – jak zaznacza autor „Washington Post” – mocno to trąci apokryfem. Tak czy owak, gdy wrócił po roku do Londynu liżącego rany, miał się czym pochwalić zwierzchnikom.
Zmierzam do tego, że najpewniej gdy skończy się ten niezwykły czas, w którym teraz funkcjonujemy, okaże się – a statystyka będzie nam sojusznikiem – że być może dużo naszych zajęć, które odbywaliśmy w biurach i firmach, obecnie zamkniętych, możemy z powodzeniem – wbrew zwyczajowej niechęci wielu pracodawców do tego, by „siedzieć w domu” – wykonywać właśnie w nim siedząc. Mam poczucie, patrząc nie tylko na dokonania genialnego fizyka, któremu szefowie dali święty spokój, że nasza efektywność może być po prostu znacznie większa. Nie zmarnujemy czasu na dojazdy, nie zanieczyścimy powietrza, stojąc w wiecznych korkach po drodze do biura, odzyskamy czas na życie rodzinne.
Wiem oczywiście, że teraz jest inaczej – wielu z nas, ze mną na czele, zostało w domach z dziećmi, które trzeba czymś zająć, rozmowy z kontrahentami bywają utrudnione, gdy do pokoju wpada znudzony przedszkolak domagający się uwagi. Sama przecież siedzę na tym parkingu w idealnej ciszy mojego auta, owszem, ze względu na internet, ale również po to, by zebrać myśli bez wrzasków dzieci za plecami. Niemniej wydaje się, że w czasach „po” ta próba ogniowa, którą teraz masowo przechodzimy (nie wszyscy, rzecz jasna, wiem, jak ciężka jest sytuacja tych, którzy nie mają szans zabrać pracy do domu), może przynieść dobry efekt.
Bardzo chcę w to dziś wierzyć, w gruncie rzeczy zdołowana i przestraszona skalą paniki, jaka wybuchła. Ale – cytując słowa pani z reszelskich wodociągów, do której rano dzwoniłam, odkrywszy, że nie mamy niestety w kranie wody: „Najważniejsze, żebyśmy sobie umieli teraz pomagać”.
Jej spokojny głos i życzliwość były dla mnie jak uspokajająca herbata ziołowa.
Będzie wkrótce jakieś „po”, bądźmy dla siebie dobrzy i szukajmy iskierek nadziei w tej zwariowanej i niepewnej sytuacji. Woda znów popłynęła w moim kranie. ©