Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Może to ten męczący początek roku szkolnego tak działa, może wizja nadciągającego półrocznego polskiego marcopada (listorca), wypełnionego deszczem, błotem pośniegowym i szarą szmatą nieba wiszącego nad Warszawą, może zbliżający się coraz bardziej koniec czwartej dekady mego życia, kto wie – dość rzec, że melancholia w dniach ostatnich aż wylewa mi się uszami, zostawiając pełne łez kałuże na krzywych chodnikach. Nie śmieszy mnie już prawie nic, nawet słodkie jak sztuczny miód publiczne przekomarzanki pisarzy Twardocha i Vargi, nawet wywiad Grzegorza Wysockiego z Jerzym Urbanem w „Wyborczej” ani spontaniczne przejście posłanki Hanny Gill-Piątek z Wiosny do ruchu Hołowni (jestem ze Śląska, radny Kałuża – pamiętamy!). Choć kiedyś bym się śmiała, to teraz mi tylko smutno. Dziwne.
A może to wszystko w związku z lekturą, którą czytam z dziećmi, czyli cyklem książek napisanych przez Stephena Hawkinga i jego córkę Lucy, znaną popularyzatorkę nauki. W tomie trzecim, pt. „George i Wielki Wybuch”, tytułowy bohater razem z przyjaciółką Annie i jej tatą – matematykiem pracującym m.in. dla CERN w Szwajcarii – muszą się zmierzyć z zagrażającym rozwojowi nauki spiskiem, a ich przygody stają się punktem wyjścia do wyjaśnienia dzieciom (ale przyznajmy – w moim przypadku również rodzicowi), o co właściwie biega z teorią Wielkiego Wybuchu, z POCZĄTKIEM i tym, dlaczego jest COŚ, a nie NIC. I tak dalej.
Nie wiem, jak wy, ale ja normalnie pomiędzy wkładaniem brudnych gaci do pralki, pisaniem tekstów do gazet, robieniem pożywnej kolacji, komitetem rodzicielskim i wizytami w Lidlu, niestety rzadko stawiam sobie pytania takie, jak te z poprzedniego akapitu. Mój horyzont myślowy trzyma się na co dzień znacznie niżej, nie latam niestety wysoko.
Siaty z zakupami, doroczny przegląd samochodu i przedłużający się potwornie remont łazienki nie pozwalają mi się na co dzień wygodnie wzbijać. Czasem jednak nawet mnie – królowej przyziemności, cesarzowej konkretu – zdarzy się moment graniczny, gdy np. siedzimy sobie wieczorem z dziećmi, czytając u tegoż Hawkinga o fałszywej próżni, i wtedy któreś z dzieci, czyli ludzi znacznie bardziej wyzwolonych umysłowo ode mnie, zacznie analizować sprawy bytu i niebytu oraz np. tego, dokąd zmierzamy jako gatunek. I wtedy żadna siata z włoszczyzną mi już nie pomoże – lęk przed czymś znacznie większym od kłopotów z ZUS-em wyrywa mnie z miejsca i daje potężnego kopa w tyłek – krzycząc za mną, lecącą w przestworza: a leć, a piej! Piej o tym, że się boisz – nicości, ciemnej materii i końca tego, co się jednak ewidentnie kiedyś zaczęło.
Gdy byłam w wieku mojego młodszego dziecka, dziadkowie na wakacjach bezrefleksyjnie zezwolili mi pewnego razu zobaczyć w telewizji jakiś niezbyt wybitny film o tym, jak na Ziemię z Syriusza przylatują kosmici. Po przerażającym dla mnie wówczas seansie – pamiętam to jak dziś – otwarli wychodzące na górę Żar okno naszego domu i pozwolili mi razem z nimi wyglądać w ciemną, beskidzką, sierpniową noc, podczas której z nieba spadały meteoryty. Tłumaczyli spokojnie – żałując pochopnie udzielonej zgody na oglądanko – jak daleko od nas jest cały ten cholerny Syriusz, i że spokojnie, jeśli w ogóle jacyś kosmici tam są, to i tak nie zdążą przylecieć tej nocy tu do nas, nad brzeg rzeki Soły, nie zdążą zresztą także podczas wielu nocy kolejnych.
Przypomniałam sobie ten wieczór sprzed lat, gdy w sierpniu, zakutani w swetry, leżeliśmy z dziećmi na kocu pod rozgwieżdżonym mazurskim niebem, a gwiazdy spadały z niego jak nienormalne, zostawiając za sobą srebrne ogony, niczym grube, iskrzące się krechy namazane niedbale na firmamencie.
I tylko kierunek refleksji okazał się odwrotny – 35 lat temu ja upewniałam się, wtulając się w popłochu w babcine ramiona, że nikt nie zdąży dolecieć na Ziemię i nas złośliwie pozabijać. Teraz zaś – ledwie niecałe cztery dekady później, moje dzieci dopytywały, czy to my zdążymy wylecieć stąd, nim nastąpi spodziewany koniec imprezy zwanej ludzką cywilizacją.
Kosmiczne perspektywy omawiane w książkach rodziny Hawkingów rozumie nawet sześciolatka: na razie nie ma nadziei na dom spokojnej starości dla ludzkości, gdzieś w pozaziemskiej przestrzeni, z planetą matką porzuconą jak śmieci w lesie. I to jest chyba przyczyną mojej najgłębszej powakacyjnej nostalgii – że nie mogę dzieciom powiedzieć na pewno, że spokojnie, mamy na wszystko czas. ©