Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia chodziłem do podstawówki, trzeba było – jak to w podstawówce – uważnie podążać za duchem czasu, żeby się przypadkiem nie znaleźć na towarzyskim marginesie. Oprócz spełniania obowiązków oczywistych i organicznie szkolnych – czyli odrabiania lekcji i elementarnej samokontroli w klasie oraz podczas przerwy – należało więc systematycznie ulegać licznym presjom, oczekiwaniom i mniej lub bardziej subtelnym sugestiom. Jeśli mnie pamięć nie myli, w okolicach III-IV klasy wszyscy zaczęliśmy np. nosić niebywale wówczas popularne spodnie marki „Pyramid”. Były to, powiedzmy sobie wprost, dżinsy drastycznej jakości, importowane z Turcji, bufiaste na górze, zwężane na dole, z metką ozdobioną wizerunkiem apatycznego wielbłąda. Dostępne na różnych bazarach i w Pewexach „piramidy” (jak je familiarnie określaliśmy) wydawały się w schyłkowym PRL-u szczytem modowego smaku, a może nawet ekstrawagancji. Każde dziecko było jednak zobligowane, żeby się w nich pokazywać, a zatem się pokazywaliśmy, z wielkim zresztą zadowoleniem, bo – choć dzisiaj trudno w to uwierzyć – „piramidy” naprawdę nam się podobały.
Przy okazji warto nadmienić, że modę na nie poprzedzała moda na jeszcze bardziej, nazwijmy to, kontrowersyjne dżinsy, pobielane w charakterystyczny wzór zwany „marmurkiem”. Po niej zaś nastąpiły inne mody – a to na dywan w mieszkaniu (tak, tak, kto nie miał dywanu, nie mógł się czuć pełnoprawnym małym obywatelem), a to na magnetowid czy też, last but not least, walkman Sony. Tak się składa, że w ramach zagadkowego zjawiska powrotu estetyki z lat 80., wszystkie te osobliwości uchodzą znowu za wyraz wysublimowanego gustu, której to opinii – przyznaję – nie podzielam (z wyjątkiem, ma się rozumieć, walkmana i magnetowidu).
Ale o tych gadżetach i emblematach myślę z nostalgią. Nie tylko dlatego, że w porównaniu z dzisiejszymi prezentują się skromnie, by nie powiedzieć: poczciwie. Nie mają wiele wspólnego z epatowaniem bogactwem, obnoszeniem się z drogimi telefonami albo jeszcze droższymi ubraniami – co jest teraz popularnym sposobem ustawiania szkolnych hierarchii. Owszem, magnetowid albo walkman to nie były, jak na tamte czasy, rzeczy tanie, ale nie były to również jakieś ekstremalne luksusy. Nie wspominając o „piramidach” – posiadanie tych spodni świadczyło co najwyżej o tym, że rodzicom udało się je sprytnie zdobyć na bazarze, nie zaś o statusie materialnym. Ale jest w konstatacji o pewnej – zostańmy przy tym określeniu – poczciwości owych niebyłych już kodów coś jeszcze innego.
Co takiego – na to wskazują badania przeprowadzone i opublikowane niedawno przez grupę amerykańskich naukowców pod wodzą prof. Leonardo Bursztyna z Uniwersytetu Chicago. Wynika z nich, że jedną z najważniejszych dziś praktyk grupowej przynależności stało się… posiadanie konta na TikToku i Instagramie. Przy czym – co najciekawsze – wiąże się to z niespotykanie silną presją, wręcz przymusem. Młodzi ludzie zakładają sobie profile społecznościowe nie dlatego, że mają taką potrzebę, ale dlatego, że robią tak wszyscy dookoła. Po prostu – kogo tam nie ma, ten się w rówieśniczej społeczności zupełnie nie liczy. Zarazem idzie to w parze z silnym dyskomfortem i frustracją wynikającą z używania tych aplikacji. Być może właśnie dlatego znaczna część badanych godziła się na poniesienie finansowych kosztów (na tym z grubsza badanie polegało), jeśliby tylko mogło to spowodować zbiorowe porzucenie mediów społecznościowych przez ich rówieśników. Dotyczyło to – dodajmy – także tych osób, które się cieszyły w sieci wielką popularnością.
Mamy tu więc do czynienia z sytuacją paradoksalną – użytkowniczki i użytkownicy niektórych mediów społecznościowych wcale nie chcą ich używać, czują się jednak do tego zmuszeni i wyłącznie z tego powodu nadal w tym trwają. Jak pokazują autorzy badań, podobnie rzecz wygląda w odniesieniu do rozmaitych luksusowych marek i smartfonów.
Trzeba przyznać – marketingowo jest to pomyślane rewelacyjnie. Oparte na najprostszym możliwym, a doskonale w psychologii znanym mechanizmie. Przymus, który jest silniejszy niż wszystkie negatywne konsekwencje używania X – czy to się wam przypadkiem z czymś nie kojarzy? Ale poza wielopoziomowym stymulowaniem klasycznego mechanizmu uzależnienia dochodzi tu do jeszcze innego, wtórnego (a może właśnie pierwotnego?) zniewolenia – dla samych uzależnień zresztą częściowo również charakterystycznego. Mianowicie, tej intensywnej społecznej presji, przymusu, tego poczucia, że wszyscy tak robią, więc i ja muszę, bo nie mam innego wyjścia.
Bez wątpienia, jest to pułapka, do której wirtualny przemysł świadomie nas prowadzi. I dlatego zamiast tracić czas na różne wojny tożsamościowe (toczone, a jakże, na smartfonach i w mediach społecznościowych), warto by było pomyśleć o sensownych regulacjach, chroniących w pierwszej kolejności dzieci i młodzież. No ale to już jest temat na osobne rozważania. W każdym razie te nieszczęsne „piramidy” naprawdę były na tym tle uosobieniem poczciwości, zgodzicie się ze mną? No i – jak już wcześniej wspomniałem – autentycznie chcieliśmy je nosić, daję słowo.