Wiek niewinności

Oto historia charyzmatycznego trubadura i utraconej Ameryki, która w dwusetną rocznicę niepodległości, tuż po klęsce wojny w Wietnamie, mogła być jeszcze krajem ideałów.

01.07.2019

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Rolling Thunder Revue: Opowieść o Bobie Dylanie od Martina Scorsese” / MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „Rolling Thunder Revue: Opowieść o Bobie Dylanie od Martina Scorsese” / MATERIAŁY PRASOWE

Martin Scorsese to jeden z najbardziej rozmuzykowanych reżyserów współczesnego kina. W jego filmografii znajdziemy nie tylko dokumenty o tej tematyce, jak „Rolling Stones w blasku świateł”, „George Harrison: Living in the Material World” czy współudział w serialu o historii bluesa. Warto też przypomnieć, że zdobywał swe filmowe szlify jako jeden z montażystów kultowego „Woodstock” (1970), że nakręcił teledysk do piosenki „Bad” Michaela Jacksona (1987), a w swej trwającej już ponad pół wieku karierze reżysera filmów fabularnych muzykę wykorzystywał w sposób wyjątkowo twórczy.

Dlatego trudno wyobrazić sobie „Taksówkarza” bez hitchcockowskich klimatów Bernarda Herrmanna na ścieżce dźwiękowej, „Ostatniego kuszenia Chrystusa” bez pasyjnych utworów Petera Gabriela zanurzonych w etnicznych brzmieniach czy „Chłopaków z ferajny” bez brutalnej kulminacji z „Laylą” Erica Claptona w tle. Po wyprodukowaniu dla HBO serialu „Vinyl” Scorsese nie kazał nam zbyt długo czekać i powrócił do muzycznych wątków w dokumencie zrealizowanym dla Netfliksa. Jego bohaterem jest jeden z idoli reżysera, a zarazem symbol epoki, która przeminąwszy z wiatrem, zdołała przeobrazić ówczesną Amerykę. Tak przynajmniej chciałoby się dzisiaj myśleć, bo niepostrzeżenie dokument bierze sam siebie w ironiczny cudzysłów i zamienia się w rzecz o fabrykowaniu legend, również na poziomie metafilmowym.

Tytuł „Rolling Thunder Revue: Opowieść o Bobie Dylanie od Martina Scorsese” może zrazu wydać się mylący – wielki bard jest tu co prawda słońcem, wokół którego orbitują inne jaśniejące w połowie lat 70. planety: Joan Baez, Joni Mitchell, Patti Smith czy Allen Ginsberg, ale nie mamy do czynienia z dokumentem biograficznym. Czy w ogóle mamy do czynienia z dokumentem? Po 44 latach reżyser powraca do legendarnej trasy koncertowej, która stała się zaprzeczeniem stadionowej gigantomanii i gwiazdorstwa. Zgodnie z obietnicą zawartą w nazwie „Rolling Thunder Revue” miała w sobie coś z cyrkowej rewii, której dyrektor, sam w ukwieconym kapeluszu, z pomalowaną na biało twarzą, dyskretnie tylko pociąga za sznurki. „Jego największym osiągnięciem – mówi o Dylanie towarzyszący mu wówczas z kamerą niejaki Stefan van Dorp – było zebranie zmotywowanych i ambitnych ludzi w pociągu bez nadzoru i danie im wolności bycia ekstremalnymi wersjami siebie”. Ów kreatywny „spontan” okazuje się dziełem aż dwóch iluzjonistów – niegdyś tylko tego pierwszego, z harmonijką ustną i gitarą, dziś również tego drugiego, który podąża za mitem Boba Dylana. I przez długi czas nie bardzo wiadomo, czy go świadomie dekomponuje, czy też dokłada doń własną cegiełkę.


Czytaj także: Bogowie i buntownicy - Bartek Dobroch o Rolling Stonesach w filmie Martina Scorsese


Dezorientować ma zwłaszcza pomieszanie dokumentacji z inscenizacjami oraz dyskretne zmanipulowanie archiwaliów i aktualiów. Dopiero napisy końcowe informują o wypełnianiu przez bohaterów filmu zadanych im ról: „Wyroczni Delfickiej” (Ginsberg), „Punkowej Poetki” (Smith), „Reportera Rolling Stone” (Larry „Ratso” Sloman) czy „Scenarzysty” (Sam Shepard we własnej osobie). Jakkolwiek już uważna lektura niemego prologu, a nawet samej czołówki, pozwala dostrzec mrugnięcia okiem i potraktować film po prostu jak zabawę z widzem. Kiedy o swej fascynacji Dylanem opowiada przed obiektywem aktorka Sharon Stone, ponoć niegdysiejsza prowincjonalna groupie, lepiej nie dociekać, ile w jej relacji z muzykiem było czy jest pikantnej prawdy, a ile barwnego zmyślenia.

Oczywiście nie pierwsze to spotkanie Scorsesego i Dylana – reżyser krąży wokół swego bohatera od początków swej kariery. W 2005 r. zdążył nakręcić, jeszcze wówczas „po bożemu”, dokument zatytułowany „No Direction Home”, zatrzymujący się jednak na roku 1966, kiedy to muzyk po wypadku motocyklowym zniknął ze sceny na niemal dekadę. Ślad jego wielkiego powrotu można znaleźć w dużo starszym dokumencie, „Ostatni walc” (1978), gdzie reżyser przywoływał pożegnalny koncert zespołu The Band, na którym wystąpił również Dylan. Tym razem Scorsese mierzy zdecydowanie wyżej.

W „Rolling Thunder Revue” historia trasy koncertowej i tej szczególnej atmosfery sprzed epoki Reagana ma być opowieścią nie tylko o charyzmatycznym „trubadurze”, ale także o utraconej Ameryce, która w dwusetną rocznicę niepodległości, tuż po klęsce wojny w Wietnamie, mogła być jeszcze krajem ideałów. Lata 70. jawią się niczym wiek niewinności, zamieszkały przez zjednoczonych w szczytnym celu artystów różnych maści, polityków wysokiego szczebla cytujących teksty poetów czy przez biznesmenów topiących miliony w szlachetnych przedsięwzięciach muzycznych. Słowo „Isis” kojarzyło się wówczas wyłącznie z kobiecym imieniem, sztuka zaś potrafiła w realny sposób zmieniać rzeczywistość, czego przykładem Dylanowski „Hurricane” – protest song, który nagłośnił sprawę afroamerykańskiego boksera niesłusznie skazanego na dożywocie. Lecz już sama nazwa tournée – „Rolling Thunder” – z czasem nabiera w filmie wieloznaczności: najpierw słyszymy, że była dziełem pięknego przypadku, ktoś inny wspomina o indiańskich konotacjach, a za chwilę mowa o kryptonimie operacji bombardowania Indochin. Jak było naprawdę?


Czytaj także: Andrzej Stasiuk o Bobie Dylanie


„Wszyscy byliśmy histerycznie szczęśliwi” – mówi po latach Joan Baez, która też lubiła przebierać się za Boba Dylana. Scorsese rekonstruuje zatem nostalgicznie przebraną retroutopię, a zakulisowe materiały z dawnych jam sessions czy ballady mistrza, odtwarzane w tym prawie dwuipółgodzinnym filmie nierzadko „po całości”, pozwalają na moment w tę utopię uwierzyć. I choć reżyser rozmywa krytyczny przekaz, prowokacyjnie rozpinając swój film między dokumentem kreacyjnym a tak zwanym mockumentem, czyli dokumentem podrobionym, artystycznie zmanipulowana „prawda ekranu” staje się jakąś „prawdą czasu”. I to nie tylko minionego – w myśl powtarzanej w filmie maksymy, że tylko maska mówi prawdę. Pozostaje jednak pytanie, czy ta chwilami bardzo gęsta, to znów zbyt rozrzedzona wielopiętrowa mistyfikacja jest rzeczywiście warta świeczki – czy odkrywa dla nas cokolwiek o samym Bobie Dylanie. ©

ROLLING THUNDER REVUE: OPOWIEŚĆ O BOBIE DYLANIE OD MARTINA SCORSESE (Rolling Thunder Revue: A Bob Dylan Story by Martin Scorsese) – reż. Martin Scorsese. Prod. USA 2019. Dostępny na platformie Netflix.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2019