Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Szczególność jego dokumentu przejawia się już w przyjętych ramach czasowych. Biograficzna opowieść zatrzymuje się na lipcu 1966, kiedy to, po wypadku motocyklowym, zaczęła się Dylanowska przerwa, a potem liczne metamorfozy. Ostatni - nakręcony teraz - komentarz muzyka jest zresztą zaskakująco podobny do jego replik udzielanych (często niewyobrażalnie niekompetentnym) dziennikarzom w połowie lat 60. Chwyt Scorsesego każe spojrzeć jeszcze raz na to, co wydarzyło się do roku 1966, zmusza do przemyślenia na nowo niby uporządkowanych rozdziałów historii muzyki.
Film zaczyna się od piosenki “Like a Rolling Stone", wykonywanej przez Dylana w Newcastle, 21 maja 1966, z towarzyszeniem rockowego akompaniamentu. Nowa muzyka lidera wzburzała wtedy folkowych ortodoksów. Wspomniana piosenka powraca w filmie parokrotnie (z niej zresztą pochodzi tytuł), słychać ją też w finale. Scorsese jakby odnawia problem: nie żeby podawał w wątpliwość ówczesne estetyczne wybory Dylana (bo przecież to on miał rację, a nie zachowawcza widownia), ale podkreśla, że bycie artystą to walka o własną wizję sztuki; walka, skoro tak się układa, także z własną publicznością. To problemowy splot, z niego wyprowadza Scorsese potrójną, już chronologiczną, narrację: kolejne autobiograficzne wypowiedzi Dylana (uzupełniane niekiedy wywiadami z epoki), wielogłosowe opowieści świadków (pojawiają się m.in. Joan Baez i Allen) oraz historia ułożona z filmowych i dźwiękowych dokumentów.
Kontekst wychodzi więc imponująco. Tyle że początki artysty i jego dzieła polegają, owszem, na wchłanianiu (np. tradycji folkowej), ale i na opozycji. Tej najbardziej zasadniczej, kiedy Dylan, opowiadając o tym, jak pierwszy raz samodzielnie nastawił płytę, konstatuje własną odmienność, spowodowaną samym brzmieniem muzyki (“poczułem się, jakbym nie był dzieckiem moich rodziców"). Późniejsze opozycje już łatwiej określić, co nie znaczy, że łatwo się z nich wychodzi. Dylan śpiewał o świecie, ale nie pozwolił uczynić się czyimś rzecznikiem. Uciekał do siebie, do swoich dźwięków i tekstów, pozostawiając zdezorientowanych odbiorców, którzy skłonni byli złożone metafory otwierać prostym kluczem alegorycznym.